Alba patrzy na protesty…

Jako osoba niepełnosprawna (i nie planująca już więcej dzieci) mam poniekąd ten luksus, że mogę jedynie patrzeć na przetaczające się przez Polskę protesty kobiet. Patrzę, słucham,  czytam, obserwuję. Wywołują one we mnie tyle różnych refleksji, że zapragnęłam je zapisać na później, aby mi nie umknęły.

Przede wszystkim muszę powiedzieć, że ja wiedziałam, że tak będzie. Że naruszenie kruchego „kompromisu aborcyjnego” z roku 1993 wywoła konsekwencje społeczne trudne do wyobrażenia.  Mimo że ten kompromis – jak to kompromis – nie zadowalał w pełni nikogo.

Bo o czym właściwie mówił ten „kompromis”? O tym, że choć zasadniczo, jako społeczeństwo, uznajemy aborcję za rzecz niepożądaną (tak, tak, właściwie to ona jest w Polsce ZAKAZANA!) – to jednak dostrzegamy także, że są sytuacje, kiedy należy na nią przyzwolić. Te trzy wyjątki aborcyjne to zagrożenie zdrowia i życia matki, gwałt oraz wysokie prawdopodobieństwo śmiertelnej bądź nieuleczalnej wady płodu.

Wszystko to są sytuacje tzw. wyboru heroicznego, do którego państwo, moim zdaniem, nie ma prawa zmuszać obywateli. Czyż nie dlatego czcimy w Kościele bohaterskie matki, które zdecydowały się oddać życie za swoje nienarodzone dzieci, że wybrały życie, choć MOGŁY wybrać inaczej? Żeby wybrać dobrze, też trzeba być wolnym. Zaryzykowałabym twierdzenie, że świętość jest w ogóle niemożliwa bez wolności wyboru. Nikt przecież nie zostanie kanonizowany np. za niebicie żony, ponieważ jest to coś, czego prawo wyraźnie zabrania. HEROIZM to jest WIĘCEJ, niż prawo może wymagać od wszystkich.

Kiedyś ktoś mnie w związku z tym zapytał, czy chciałabym,  żeby prawo dawało także mężowi prawo opuszczenia chorej małżonki, lub dzieciom- matki staruszki?  Bo nie da się ukryć że opieka nad takimi osobami również czasami może wymagać heroizmu. Oczywiście takie sytuacje są moralnie naganne, pragnę jednak zauważyć, że nikt ich nie penalizuje.  Bo do miłości nikogo przymusić nie można.  A jako żona i matka zdana na pomoc ze strony swoich najbliższych dodam jeszcze, że nie chciałabym, aby mój mąż MUSIAŁ (pod rygorem kary) się mną opiekować.   Wolałabym, żeby sam chciał…

Kiedyś czytałam książkę węgierskiej autorki Magdy Szabo pod znamiennym tytułem „Tylko sam siebie możesz ofiarować.” Ano, właśnie. I to właśnie o tę wolność wyboru w sytuacjach ekstremalnych (a wcale nie o prawo do niczym nieograniczonej aborcji, jak się wydaje naszym hierarchom i Marcie Lempart, do której jeszcze później wrócę) walczą dziś w większości kobiety na ulicach.

W zdecydowanej większości zresztą są to katoliczki, podobnie jak ja przeciwne aborcji. A jednak protestują, ponieważ czują, że tym razem sprzymierzona z Kościołem władza przekroczyła jakąś bardzo istotną granicę: że chce je pozbawić autonomii sumienia. A przecież wierzymy, że wolną wolę dał nam sam Bóg. Tak więc występowanie w jej obronie NIE JEST „grzechem”, którym próbują straszyć protestujących niektórzy duchowni. Ci ludzie nie występują (w większości) przeciw Bogu ani nawet przeciwko nauczaniu Kościoła w sprawie aborcji. A tylko przeciwko zastępowaniu przez prawo ludzkich sumień. (Na co zresztą zwracają uwagę i co mądrzejsi duchowni: Kościół abdykował z misji kształtowania wrażliwości moralnej narodu, wyręczając się w tym państwem i prawem)

Jako (wciąż jeszcze) katoliczka mam za złe mojemu  Kościołowi,  że nie chce widzieć w tych kobietach swoich „owieczek” (niechby i nawet „zagubionych”) do których trzeba wyjść. Nawet narażając się na „męczeństwo.” Widzi w nich tylko swoich wrogów, jakieś „szatańskie siły”, przed którymi trzeba bronić kościołów.  To tchórzostwo i niestety kolejna próba zastąpienia rzetelnej ewangelizacji bezduszną legislacją.  Tak! Bo prawo, które nie dopuszcza żadnych wyjątków od ogólnych zasad, łatwo staje się bezduszne i nieludzkie.

Ja jestem naprawdę BARDZO pro-life (jako osoba niepełnosprawna nie mogę inaczej), ale takie historie jak z Irlandii, gdzie lekarzom nie wolno było interweniować nawet w trakcie trwającego poronienia (i w efekcie kobiety umierały wraz ze swoimi nienarodzonymi dziećmi) rozdzierają moje serce.

I niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego te kobiety zamiast ’Won od naszych kościołów, wiedźmy!” nie usłyszą z ust swoich pasterzy raczej czegoś w rodzaju: „Drogie siostry,  wspólnota Kościoła rozumie Wasz strach i ból. Obiecujemy, że wszyscy, duchowni i świeccy, będziemy Was  solidarnie wspierać w trudnym macierzyństwie. Przyrzekamy, że żadna z Was nigdy nie zostanie z tym sama.’? Dlaczego nigdy nie słyszałam w kościołach podobnie brzmiącego listu biskupów do rodziców dzieci niepełnosprawnych? Dlaczego Kościół nie poparł zdecydowanie strajku tych rodziców w Sejmie? (Ba, słyszałam  nawet duchownych, którzy w ostrych słowach ten protest krytykowali). Dlaczego to wszystko budowane jest od komina? Dlaczego w Polsce nie mamy odpowiedniej liczby hospicjów perinatalnych, opieki wytchnieniowej, dostępu do leczenia i rehabilitacji – ale za to mamy faktyczny zakaz aborcji?  Cieszmy się, hosanna! Dlaczego,  dopóki się chore dziecko nie urodzi,  jego życie jest sprawą wszystkich – rządu, państwa, Kościoła, Trybunału Konstytucyjnego i pani Wiesi  z kółka różańcowego? Po narodzinach natomiast to już tylko sprawa jego rodziców (a najczęściej samej kobiety, bo 80% ojców „daje nogę” w takiej sytuacji). Jako osoba niepełnosprawna i mama naprawdę wolałabym, żeby było odwrotnie.

Ale nie, drodzy Państwo – nic z tych rzeczy.  Kościół nie chce być czułą i troskliwą matką, pochylającą się nad swoimi dziećmi i gotową przynajmniej ich wysłuchać. Nie. Kościół wymaga, żąda i straszy (grzechem). Czytam, że „rolą rodzica jest prowadzić dziecko, a nie podążać za nim.” No, tak – a zatem traktuje się kobiety jak wieczne dzieci, niezdolne podjąć samodzielnej decyzji w sumieniu.  A przecież podobno (tak mnie uczył mój ostatni spowiednik, filozof i etyk) w Kościele po to się  'wychowuje” ludzi, żeby w pewnym momencie można już było przestać ich prowadzić?

I przecież, na Boga, jeśli w 38-milionowym kraju było tylko około 1000 aborcji ze względu na ciężkie uszkodzenie płodu rocznie, to chyba znaczy, że nikt nie wykonywał ich pochopnie – i że Polki są świadome tego, jak poważna i trudna jest to decyzja? Więcej zaufania do kobiet, proszę! I nie, wcale nie chodziło tu głównie o te urocze dzieci z Zespołem Downa (o których  wyłącznie mówi Kaja Godek -mimo że zawsze jej broniłam , to jej upubliczniona w mediach rozmowa z synem nieco mnie przeraziła:  KTO mówi dziecku z trisomią „mamusia załatwiła, że już nie można zabijać takich jak ty”?) Chciałabym zauważyć, że, w przeciwieństwie do niektórych krajów świata, takich jak Dania i Islandia, te dzieci  jednak w większości się u nas rodzą.  Chodzi raczej o naprawdę dramatyczny wybór: nie między życiem a śmiercią, tylko między śmiercią a śmiercią. Kiedy dziecko umrze tak czy inaczej… Któż mógłby zmusić matkę (rodziców) do dokonania takiego wyboru?

Ale biskupi zachowują się wypisz- wymaluj tak, jak nowotestamentowi 'uczeni w Piśmie i faryzeusze: nakładają na innych ciężary nie do uniesienia, a sami jednym palcem ruszyć ich nie chcą.  Nie dziwię się zatem, że coraz więcej ludzi deklaruje chęć opuszczenia TAKIEGO Kościoła.  Bo nie znajdują w nim wsparcia, a TYLKO wygłaszane ex cathedra nakazy i zakazy. Jeżeli już nie tylko osoby, które nigdy Panu Bogu zbytnio się nie naprzykrzały, ale nawet bardzo niegdyś zaangażowane, jak dawna 'hipsterkatoliczka’  Jola Szymańska ogłaszają publicznie, że nie chcą być dłużej kojarzone z Kościołem katolickim, to, cytując klasyka, „wiedz, że coś się dzieje”.

Jeżeli o mnie chodzi, nie zamierzam nigdzie odchodzić. Dobrze mi tu, gdzie jestem.  Choć pewnie jest mi dziś dużo łatwiej, niż innym, bo nigdy nie byłam przesadnie ortodoksyjna. Zawsze byłam w wierze trochę jak kot chodzący własnymi drogami. Chociaż muszę przyznać, że i we mnie coś się gotuje, gdy słyszę np. biskupa Deca, który mówi, że „przyjęcie każdego życia to jest coś, na co powinno być NAS stać.” Mam wtedy szczerą ochotę zapytać, ile śmiertelnie chorych dzieci ksiądz biskup urodził? Na śmierć ilu z nich patrzył?

Mam wrażenie, że biskupi są świetnymi specjalistami w zarządzaniu heroizmem INNYCH LUDZI (zwłaszcza kobiet). A sami nawet jednym palcem ruszyć nie chcą.  Bohatersko cierpią na pluszowym krzyżu. A przecież gdyby teraz ogłosili, że sprzedadzą swoje prywatne rezydencje i limuzyny, by wspomóc ośrodki dla osób niepełnosprawnych lub dobrowolnie się opodatkują do końca życia na pomoc matkom z takimi dziećmi – mogłoby być całkiem inaczej… Gdyby biskupi dali cokolwiek od siebie, zyskaliby moralne prawo, aby się wypowiadać. Nie wcześniej.

***

Czy zatem wszystko, co napisałam powyżej, oznacza, że w pełni popieram postulaty Strajku Kobiet? Ależ skądże znowu!

Ja jestem tylko za niezmuszaniem prawem do heroizmu. Za autonomią sumienia w najtrudniejszych przypadkach.  Bo już słyszę, że Kaja Godek szykuje się do obalenia kompromisu także w kwestii  ciąż z gwałtu.  Teraz zresztą powinno pójść jej łatwiej: skoro nawet śmiertelnie chorych dzieci w Polsce nie zabijamy, dlaczego mielibyśmy zabijać te z gwałtu, które przecież mogą urodzić  się zdrowe i normalne, powiedzą. Już mówią.  Tylko że jeśli prawne zmuszenie kobiety do urodzenia dziecka, którego ona wcale nie chciała mieć, nie jest zaprzeczeniem jej podmiotowości i człowieczeństwa, to ja już nie wiem, co nim jest. No, tak. Wystarczyło wyjąć tylko jedną cegiełkę z misternie wyważonej budowli, by całość zaczęła się sypać jak domek z kart. Ale i w tym wypadku, powtarzam, jestem raczej za świadomym moralnym wyborem, niż „za aborcją.”

I czego się boję, i ja i wielu innych komentatorów, to, że wahadło, zbyt teraz przegięte w prawą stronę, odbije z całą siłą w stronę przeciwną. I będziemy tu mieli prawdziwą aborcyjną „wolną amerykankę”, czego zalążki już niestety widzę na ulicach. Z każdym dnie obie strony coraz bardziej się radykalizują (już nawet rozsądne kiedyś osoby przysyłają mi różne przedziwne teorie spiskowe…) Nie podoba mi się to. Musimy jak najszybciej przywrócić poprzedni stan prawny, bo  będzie tylko gorzej.

A jeśli pani Marta Lempart sądzi, że marzeniem  wszystkich kobiet, które biorą udział w tych protestach jest rzeczywiście to, by aborcja była dostępna na każdym  rogu jak świeże bułeczki, to też się grubo myli.  Nie podoba mi  się jej tendencja do wykluczania wszystkich, którzy choć trochę się z nią nie zgadzają. Oczywiście wszystko w imię nowej, lepszej Polski, otwartej dla wszystkich? Ostatnio kazała wyp… Szymonowi Hołowni. Nie w moim imieniu!

Kto pani Marcie dał prawo do wypowiadania się w imieniu wszystkich uczestniczek protestu? Te kobiety mają bardzo RÓŻNE poglądy! I kto wybrał tę Radę Konsultacyjną strajku w takim składzie? Bo przecież nie została ona wyłoniona demokratycznie?

Nie podobają mi się wszechobecne podczas tych protestów wulgaryzmy. Nie podoba mi się, że słuchają ich dzieci. Swojego dziecka bym nigdy na taką demonstrację nie zabrała. Na marsz Niepodległości czy na manifestację pro-life, gdzie są zdjęcia porozrywanych płodów też zresztą nie.  A już wciskanie 2-3-letnim dziewczynkom do rączek transparentów w rodzaju – 'Mój brzuch, moja sprawa!” uważam za wyjątkowo perfidny rodzaj manipulacji. Ta sprawa jeszcze nie powinna ich dotyczyć! Błagam, nie wciągajmy dzieci w światopoglądowe wojny dorosłych!

Inną obok dzieci grupą instrumentalnie wykorzystywaną przez obydwie strony sporu są oczywiście osoby niepełnosprawne, co nie ukrywam, boli mnie najbardziej.  Mam wrażenie, że każda ze stron ma wręcz „własnych” niepełnosprawnych, którzy mówią  dokładnie to, co dana grupa właśnie chciałaby usłyszeć. Trochę podobnie, jak podczas niedawnych protestów LGBT – nagle się okazało, że prawie każdy ma jakiegoś „znajomego geja”. Albo lesbijkę.

Od dawna też nie nasłuchałam się tylu przykrych słów na temat „roślinek z porażeniem mózgowym” , co w ciągu kilku ostatnich dni. I proszę mi znów nie tłumaczyć, że to nie o mnie chodziło. Bo to mniej więcej tak, jakby osobie homoseksualnej tłumaczyć, by „nie brała do siebie” słów o tęczowej zarazie. W każdym razie BLIŻEJ mi do tych, których nazywacie „roślinkami” niż do tych niby zdrowych i normalnych.  Jestem jedną z nich. A skoro oni nie mogą mówić, ja będę mówiła za nich…

W dodatku mam wrażenie graniczące z pewnością, że niezależnie od tego, kto wygra w tej wojnie, sytuacja osób niepełnosprawnych wcale się nie poprawi. Bo ich los tak naprawdę NIKOGO nie interesuje. Oni są tylko… my jesteśmy tylko…mięsem armatnim, przy użyciu którego można grać na emocjach i nawalać w przeciwnika. Przykre, ale prawdziwe. Bo czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co realnie zakaz aborcji – lub nieograniczony dostęp do niej – zmieni w moim życiu tu i teraz?

Być może się zdziwicie, ale już narodzone dzieci niepełnosprawne nie potrzebują takiego czy innego prawa aborcyjnego, tylko realnej POMOCY. Od miesięcy nie mogę na przykład (nawet za opłatą) znaleźć  nikogo, kto by mi zrobił prasowanie dwa razy w tygodniu. A to przecież w sumie jest drobiazg, prawda?

Nie podobają mi się wulgarne napisy na murach zabytkowych świątyń. I nie wiem, czym komu zawiniły siostry klauzurowe, że pomazano im klasztor? One się nie mieszają w politykę – one się tylko modlą…

Na szczęście w tym wszystkim zdarzają się i zabawne momenty – jak wtedy, gdy wokół tarnobrzeskiego kościoła oo. dominikanów zebrała się grupka rosłych młodzieńców z tzw. Straży Narodowej, gotowych „bronić” klasztoru, którego nikt nie atakował. Przeor zadzwonił na policję, żeby sobie zabrała tych samozwańczych „obrońców”, bo on żadnej ochrony nie potrzebuje. Taka mała rzecz, a cieszy…

Szukamy, o Panie, Twojego oblicza…

Niedawno świat obiegła wieść, że holenderski fotograf Bas Uterwijk zrekonstruował prawdopodobny wygląd Jezusa, wykorzystując algorytmy sztucznej inteligencji. Posługując się tą samą techniką, artysta wcześniej „ożywił” znane nam z portretów twarze np. Rembrandta, Napoleona czy też królowej Elżbiety  I.

Ponieważ jeśli chodzi o Jezusa  z Nazaretu nie dysponujemy żadnym wiarygodnym portretem, za źródło danych do przetworzenia posłużyły w tym przypadku informacje o wyglądzie typowych mieszkańców Bliskiego Wschodu – oraz przedstawienia sakralne. Efekt wygląda całkiem sympatycznie:

Fotografik stworzył również drugą wersję tego samego zdjęcia, z nieco dłuższymi włosami, aby bardziej odpowiadało zbiorowym wyobrażeniom na temat Jezusa.

Nie wiem, jak Wy, ale ja chętnie powiesiłabym sobie taki wizerunek Zbawiciela nad łóżkiem w mojej sypialni. Aczkolwiek już podnoszą się głosy w rodzaju: „No, i co, katolicy?! Taki Jezusik z pewnością nie bardzo Wam się podoba? Wolelibyście blondyna z niebieskimi oczkami, prawda?”

Strategia to zresztą nienowa, już parę lat temu z kolei izraelscy naukowcy przedstawili własną wersję wyglądu Nazarejczyka, która to do dzisiaj bywa wykorzystywana zwłaszcza na różnego rodzaju forach wojujących ateistów. I trudno się dziwić, ponieważ ten wizerunek został przygotowany ewidentnie bez sympatii dla postaci (i pośrednio dla wyznawców przedstawionego  Rabbiego):

Zwykle obrazek ten bywa prezentowany razem z mniej lub bardziej ironicznym i podszytym pogardą komentarzem w rodzaju: „Tak,  tak – chrześcijanie.  Przypatrzcie się dobrze. Ta obrośnięta morda, ten ciemny aramejski rybak, to właśnie  najprawdopodobniej Wasz Bóg, w którego wierzycie…”

Szczerze powiedziawszy, z tym też nie mam problemu. Jeżeli, jak od początku wierzyli chrześcijanie, Jezus był prawdziwym człowiekiem,  to musiał nie wyróżniać się niczym szczególnym spośród sobie współczesnych. Ba, musiał nie wyróżniać się aż do tego stopnia, że Judasz musiał wręcz wskazać swego Nauczyciela tym, którzy mieli Go pojmać.

I czyż prorok Izajasz nie mówi, myśląc o Mesjaszu, że „nie miał On żadnego wdzięku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53,2)?

Istnieje nawet bardzo stara tradycja wschodnia, mówiąca o tym, jakoby Jezus miał być ułomny fizycznie, chromy lub/i garbaty – co miałoby tłumaczyć ukośną belkę pod stopami w prawosławnym krzyżu…

Z drugiej strony są jeszcze badacze Całunu Turyńskiego (syndonolodzy – z wł. sindone – całun), którzy też tworzą własne wizerunki na podstawie niewyraźnego zarysu widocznego na tym płótnie. Jeden z najbardziej znanych wygląda tak:

Czy dostrzegacie pewne podobieństwa pomiędzy tym obrazem, a tym pierwszym? Niektórzy twierdzą, że to dwie zupełnie różne twarze, mnie jednak wydają się dość podobne. Spójrzcie na ten wizerunek autorstwa Basa Uterwijka z dłuższymi włosami… Ewentualne różnice przypisałabym temu, że holenderski artysta starał się pokazać twarz Jezusa z żywą mimiką – a oblicze z Całunu to najprawdopodobniej twarz Zmarłego.

Aczkolwiek oczywiście nie brak i w Polsce „narodowych katolików” dla których nawet ten wizerunek z Całunu ma być dowodem, jakoby Jezus… w ogóle nie był Żydem. Rzekomo Człowiek na Całunie „nie wygląda jak typowy Żyd”. W związku z powyższym stawiałam im zawsze pytanie – jak ich zdaniem  wygląda „typowy Żyd.” Nigdy nie uzyskałam odpowiedzi…

Wielu ludzi, przede wszystkim księży, pytało mnie ostatnio, po co ludziom w ogóle takie dociekania. No, tak.  „Jezus historii” nie musi być przecież tożsamy z „Chrystusem wiary”. Jest znamienne, że Ewangeliści, opowiadając nam historię swego Mistrza, nie przekazali nam ANI SŁOWA na temat Jego wyglądu zewnętrznego. Podobnie mało informacji mamy zdaje się na temat tego, jak wyglądali Sokrates, Budda czy Mahomet.

W samym Jezusie, przy całej Jego ludzkiej „zwyczajności” musi być przy tym coś nieuchwytnego, skoro nawet mistycy, którzy utrzymują, że widzieli Go twarzą w twarz, nie potrafią nam w tej sprawie podać zbyt wielu szczegółów.

Podobno s. Faustyna Kowalska miała się rozpłakać, widząc ten obraz Miłosiernego, namalowany przez Kazimirowskiego według jej wskazówek – tak dalece nie odpowiadał on temu, co widziała podczas swoich wizji. Mnie się on też, szczerze mówiąc, nie podoba.  Jest zbyt statyczny, zbyt akademicki. Nie ma w nim życia.

 

No, dobrze – ale wracając do pytania: po co nam to wszystko?

Wydaje mi się, że to pragnienie dowiedzenia się „jak naprawdę wyglądał Jezus” wypływa wprost z wiary w Jego realną, historyczną egzystencję. A od strony teologicznej: w Jego Wcielenie i Zmartwychwstanie.

Postać baśniowa czy mityczna nie potrzebuje żadnej konkretnej twarzy. Jej wygląd jest zupełnie dowolną kwestią, ograniczoną tylko przez możliwości naszej wyobraźni.  Inaczej z człowiekiem, który żył lub żyje naprawdę. Ten MUSI mieć jakąś konkretną twarz, ludzką twarz.

I choć Nowy Testament stwierdza wyraźnie, że teraz już nie znamy Jezusa „według ciała” (a poznanie Go jest możliwe jedynie „przez wiarę”) – to jednocześnie nie sądzę, byśmy kiedykolwiek przestali  stawiać sobie takie pytania. Czy to samo Pismo Święte nie zachęca ludzi, aby „stale szukali Jego oblicza”?

 

Kłopotliwe słowa: TOŻSAMOŚĆ.

Niedawno ktoś, dyskutując ze mną (po raz kolejny i zupełnie, moim zdaniem, niepotrzebnie) na temat aborcji, stwierdził stanowczo, że płód ludzki nie jest człowiekiem, ponieważ… nie ma jeszcze świadomości własnego istnienia.  Odparłam na to, że jest nieco ryzykowne uzależniać „człowieczeństwo” od          „(samo)świadomości”,  ponieważ i ona, jak wszystko inne, podlega u człowieka rozwojowi w czasie.  

Niemowlę najprawdopodobniej nie rozpoznaje samo siebie w lustrze przed ukończeniem 18. miesiąca życia. Dziecko zaczyna używać świadomie słowa „ja” dopiero około trzeciego roku życia. Trudna sprawa z tą tożsamością.

No, dobrze, ale co właściwie sprawia, że „ja” jestem „ja”?

Przede wszystkim na pewno moje własne, najbardziej wewnętrzne przekonania na swój temat – czyli moja samoświadomość. Świadomość mojego własnego ciała – i tak dalej. Innymi słowy, w jakimś najprostszym sensie: jestem tym, kim MYŚLĘ, że jestem. I wara od tego innym.

Na przykład osoby cierpiące (jak prawdopodobnie królowa Elżbieta I) na przypadłość zwaną wrodzoną niewrażliwość na androgeny (dawniej: zespół feminizujących jąder) fizycznie i psychicznie czują się kobietami, mimo obecności w ich ciałach „męskiej” kombinacji chromosomów XY. I któż mógłby im wmawiać, że jest inaczej?

Okazuje się jednak, że i takie skrajnie subiektywne podejście do problemu tożsamości ma swoje oczywiste ograniczenia. Już pominę problem chorób psychicznych (nie zwracamy się przecież per Wasza Cesarska Mość do kogoś, kto sądzi, że jest Napoleonem Bonaparte, prawda?). Chodzi raczej o bardziej zwyczajny rozdźwięk pomiędzy tym, co sami wewnętrznie „czujemy” – a tym, co WIDZĄ inni ludzie.

Jako osoba niepełnosprawna nieustannie doświadczam czegoś takiego. Wewnętrznie postrzegam samą siebie jako osobę w pełni sprawną, ba, nawet ładną. Co więcej, w snach widzę siebie, jak normalnie chodzę, biegam, pływam.  Tym boleśniejsze bywa niekiedy przebudzenie.  Dlatego też nie lubię zdjęć czy filmów z moim udziałem – ponieważ pokazują mnie taką, jaką Wy mnie widzicie, a nie jaką ja sama siebie postrzegam.

I wydaje mi się, że ten aspekt zbliża mnie do doświadczenia „Margot” (Michała Szutowicza) i innych osób transseksualnych. Ponieważ kiedy ja na nią\na niego patrzę, to WIDZĘ młodego mężczyznę. Jednocześnie wierzę w jego\jej zapewnienia, że czuje się on(a) kobietą. Bo niby dlaczego miałabym nie wierzyć?

I pierwsze pytanie dotyczy właśnie tego, w jakich sytuacjach możemy czy powinniśmy to subiektywne poczucie tożsamości danej osoby respektować.

Innymi słowy: czy miałabym pełne prawo WYMAGAĆ od Was, byście mnie traktowali jak piękną, długonogą blondynkę, którą się czuję?

Często podaje się tu jako przykład sytuację, kiedy  to jakaś pani, która oficjalnie nazywa się, przypuśćmy, Zyta, prosi, by w życiu prywatnym nazywać ją Nana, ponieważ nie lubi swojego imienia. I o ile w sytuacjach nieoficjalnych taka prośba jest zupełnie zrozumiała (a jej spełnienie może wręcz świadczyć o tym, że jesteśmy ludźmi dobrze wychowanymi) – o tyle trudno oczekiwać na przykład, że jakikolwiek bank przyzna pani Zycie kredyt na „Nanę”. Prawda?

Podobnie np. policjanci, w postępowaniu z osobą zatrzymaną, MUSZĄ kierować się tym, co na jej temat mają zapisane w papierach.

Przypomnę, że także nasze prawo uznaje kogoś za mężczyznę lub kobietę dopóty, dopóki sąd nie orzeknie (na podstawie opinii biegłych i świadków), że jest inaczej.  Nie twierdzę, że jest to procedura doskonała (absurdalna jest np. konieczność pozwania w tym celu własnych rodziców), ale… dura lex, sed lex.

Kiedy miałam 14 lat przeszłam poważną operację. Na oddziale szpitalnym obowiązywał podział na sale męskie i kobiece. I pamiętam, że znalazłam się w jednym pokoju z osobą, która przeszła operację zmiany płci (zaznaczam, że nigdy nie był to dla mnie żaden problem – ani wtedy, ani teraz). Znamienne jest jednak, że ta pani została oficjalnie zaliczona do grona kobiet dopiero PO przejściu całej serii odpowiednich zabiegów – a nie przed nią. Chociaż nie wątpię, że jeśli już ktoś na coś takiego się zdecydował, to poczucie odmiennej płci „przeżywanej” musiało mu towarzyszyć już od dłuższego czasu.

Sferą, w której precyzyjne określenie czyjejś tożsamości wydaje się szczególnie ważne, jest niewątpliwie sport wyczynowy. Ponieważ tutaj biologiczne różnice między poszczególnymi zawodnikami wydają się mieć pierwszorzędne znaczenie.

Nie bez przyczyny przecież uważano za nieuczciwe występy enerdowskich sportsmenek  nafaszerowanych testosteronem czy też mężczyzn przebranych za kobiety pośród zawodniczek (jak to się zdarzyło np. na niesławnej olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku).

Ostatnio próbuje się zaradzić tego typu problemom przeprowadzając pomiary poziomu testosteronu (i tym sposobem np. Casteer Semenya, co do której biologicznej płci również były wątpliwości, została dopuszczona do startów wśród kobiet).

Nie jest to z pewnością system wolny od błędów – moim zdaniem mógłby krzywdzić np. zawodników interpłciowych  – takich jak nasza słynna biegaczka, Stanisława Walasiewczówna, która przeżyła całe życie jako kobieta. Kiedy jednak wykonano sekcję jej zwłok, wyszło na jaw, że jej ciało nosiło cechy obydwu płci.

Może więc bardziej właściwe byłoby stworzenie osobnych kategorii (analogicznie do kategorii wiekowych czy wagowych) dla sportowców trans – czy interpłciowych? Co sądzicie o tym?