Ojciec Leon – zawodowiec.

Ojca Leona Knabita, benedyktyna z Tyńca (ur. 1929) znają chyba wszyscy.

Jedni go lubią, inni (mam nadzieję, że nieliczni:)) – nienawidzą, ale chyba nikogo nie pozostawia obojętnym. Znany ze specyficznego, ciepłego poczucia humoru i umiejętności (oraz chęci!) rozmowy ze wszystkimi, czym wykazał się choćby w swoim autorskim programie „Ojciec Leon zaprasza.”

No, i zapraszał – tak różnych ludzi, jak np. Liroy, Zofia Bigosowa czy Zbigniew Lew Starowicz i Wojciech Fibak… Najwięcej kontrowersji wzbudził chyba program z Liroyem.

„- Liroy? A kto to taki? – pytam.
– Raper – odpowiadają.
– A będzie klął?
– Będzie.
– No, to poproście, żeby nie było tego za wiele. A nie boi się występować z księdzem?
– Nie, taką reklamę będzie miał za darmo…
– No, to ja poproszę o odpowiedni fragment wybranego przemówienia Papieża. Musi iskrzyć!”*
(Por. O. Leon Knabit OSB, Alfabet, wyd. Rafael Kraków 2006, s. 151)

No, i zaiskrzyło. Do końca cyklu, który niestety liczył ostatecznie tylko osiem odcinków, prowadzący otrzymał ponad 1000 listów (w tym podobno tylko trzydzieści krytycznych – z prawa i z lewa), w których przeważała opinia, że „to dobrze, że czarni porzucili pięknie uprawiane grządki i poszli na ugory.”

W pełni podzielam taki pogląd – w dzisiejszych czasach potrzebujemy „Kościoła wychodzącego do ludzi” (kimkolwiek by byli) zamiast biernie czekać, aż „owieczki” przyjdą do niego same. Kościoła złożonego z takich osób, jak o. Leon, s. Małgorzata Chmielewska, czy choćby te młodziutkie zakonnice, które wyjeżdżają na Woodstock nie tyle „nawracać i napominać” co po prostu BYĆ i rozmawiać z młodzieżą. Jedna z nich wspomina:

„Jak tylko weszliśmy na pole, zaczepili nas sataniści. Chcieli nas ośmieszyć. Pytali o seks. Co chwila ktoś podbiegał i wołał: „Ave Satan!” – a ja odpowiadałam – „Ave burak” albo „Ave sałata”. W pewnym momencie nadleciał wyjątkowy pancur, który wył jak opętany. (…) Uśmiechnęłam się do niego.

– Ave sałata! – mówię – Co ty, dziecko, jesteś dziś takie nerwowe? (…) Jak masz na imię?
– Kacperek – odparł chłopak, który patrzył na mnie w osłupieniu. – Siostro, jestem głodny. Macie coś do jedzenia?

Miałam, pogadaliśmy sobie. Na koniec mówię mu:

– Chcesz pamiątkę z Woodstock? – kiwnął głową. Dałam mu obrazek Jezusa Miłosiernego. – Ale nie wyrzucisz?
– OK. Ale siostra też musi coś ode mnie przyjąć. – I wlepia mi prezerwatywę. – Masz, siostro, tylko używaj!

Wiedziałam już, że to stały numer i w takiej sytuacji nie ma co gościowi tłumaczyć. Uśmiechnęłam się. A potem wyrzuciłam podarunek do pierwszego śmietnika. „

***

Siostra Jordana wybrała się na Woodstock w nowych sandałach. Po paru godzinach dorobiła się na nodze przykrego obtarcia. Zdjęła więc buty i chodziła na boso. Niestety pole usiane było różnym ostrym diabelstwem, tak, iż wkrótce miała już nie tylko otarcie, ale i ranę ciętą, z której sączyła się krew. Ale co tam rany! Nie miała czasu o nich myśleć, gdyż spotkała akurat młodego człowieka, który czuł ogromną potrzebę porozmawiania o księżach i Panu Bogu. Jego chęć była prawdopodobnie wzmocniona działaniem niejednego wypitego piwa. Przysiedli pod drzewem. Chłopak wpatrzył się w nogi Jordany i po namyśle oświadczył:

– Ty krwawisz!
-A, tak. Ale na mnie się wszystko goi jak na psie. – próbowała zaszpanować.
-E, tam, pieprzysz, siostrzyczko! To trzeba zdezynfekować. Dawaj nogę.

Siostra zbliżyła nogę, ale spostrzegła, że chłopak zamierza wylać na nią zawartość swojej butelki.

-Sądzisz, że piwo tu cokolwiek pomoże?
-Jakie piwo? To czysta wóda.”*

(* Por Jan Grzegorczyk, Dziurawy kajak i Boże Miłosierdzie, wyd. W Drodze, Poznań 2006 s. 318-319;320-321).

Ojciec Leon także wspomina miłą pogawędkę w pociągu z… kibicami, którzy wołali: „To jest ojciec Leon, on miał program z Liroyem!” albo przy konfesjonale z kobietą, która wcześniej omijała kościół i księży szerokim łukiem, ale „Ojca się nie boję. Oglądam ojca programy.”

Niestety, po jednym sezonie okazało się, że „miejsce mnicha jest w telewizji raczej w „kojcu” katolickim, niż rozrywkowym.” – jak on sam to określa. I podsumowuje z właściwym sobie, filozoficznym spokojem: „Widocznie moda na Leona już minęła.” Ej, czy aby na pewno? 🙂

  

„Pan Bóg jest dowcipny, każdy się przekona – bo stworzył żyrafę i Ojca Leona!” (Fraszka ułożona przez studentów po rekolekcjach prowadzonych przez niego w roku…uuuu…1968.:))

Zajrzyjcie również na blog o. Leona: www.ojciecleon.blog.onet.pl

Szczęście czy sukces?

Choć nie jestem, w żadnym razie, przeciwna „wyzwoleniu kobiet” (zbyt sobie cenię możliwość kształcenia się!) to jednak czasami mnie irytuje, że w dzisiejszych czasach każda kobieta MUSI „kimś” być, bo w przeciwnym razie w powszechnym odbiorze jest „nikim.”

O takiej mówi się, że „niczego w życiu nie osiągnęła” – a „sukces” mierzy się głównie ilością zer na koncie czy też literek przed nazwiskiem. Jak gdyby to, że ktoś jest dobrą córką, żoną, matką i sąsiadką – dobrym i szczęśliwym CZŁOWIEKIEM – było po prostu niczym… Oczywiście, wybór „bycia mamą jako kariery” nigdy nie powinien oznaczać rezygnacji z własnego rozwoju i zainteresowań (chociażby po to, żeby mieć co robić i o czym myśleć, gdy już dzieci „wyfruną z gniazda”). Właśnie tego typu zaniedbanie tworzy ten krzywdzący stereotyp „kobiety niepracującej” która zwykle przedstawiana jest albo w roli „nieszczęśliwego garkotłuka” (model: „męczennica domowa”) albo ptaszka w złotej klatce, kogoś, kto „nie myśli, bo nie musi.” (Model: „paprotka”).

Czuję się w obowiązku uściślić – gdyby ktoś jeszcze tego nie zauważył – że nie chodzi mi wcale o stwierdzenie, że kobieta naprawdę szczęśliwa to wyłącznie kobieta zamknięta (jak w czasach biblijnych:)) „we wnętrzu swojego domu.” (Psalm 128, 3). Przeciwnie, zawsze uważałam, że „dobra matka” to kobieta szczęśliwa i „zrealizowana” na różnych polach. Wierzę, że jest wiele takich osób. Problem tylko w tym, że „szczęście” i zawodowy „sukces” nie zawsze idą w parze.

Bo z drugiej strony, nader często i chętnie przemilcza się ciemniejsze strony tak pojmowanego „sukcesu”, takie jak choćby przemęczenie, chroniczny brak czasu, niemożność spełnienia się w życiu osobistym lub w rodzicielstwie, uzależnienie od leków czy alkoholu… A przecież wszystko na świecie ma swoją cenę, prawda?
Symptomatyczny wydaje mi się pod tym względem ostatni przypadek autorki poczytnych poradników z serii: „Jak być szczęśliwym?” , która… popełniła samobójstwo! Trudno przecież powiedzieć, by ta kobieta nie odniosła sukcesu (wielotysięczne nakłady, i tak dalej…) – a jednak, wbrew temu, czego nauczała innych, sama najwyraźniej nie była szczęśliwa… 
Trudno też uznać za szczęśliwych tak „sławnych i bogatych” ludzi, jak Marylin Monroe czy też Michael Jackson. A niedawno Onet tylko w ramach ciekawostki podał wieść o pewnym 85-letnim mieszkańcu stanu Iowa, który odmówił przyjęcia 1,6 miliona dolarów w gotówce (plus papiery wartościowe:)) które chciał mu przekazać jakiś urząd w ramach rekompensaty… No, cóż – staruszek żyje na tyle długo, że może już zrozumiał, że czasami „święty spokój” jest ważniejszy od wielkich pieniędzy?:)
Moja Babcia skończyła tylko 4 klasy szkoły powszechnej (choć potem douczała się sama przez całe życie i sądzę, że wiedzy mógłby jej pozazdrościć niejeden magister), wychowała szóstkę własnych dzieci i gromadę cudzych. Ale kiedy umierała, płakało po Niej całe miasteczko… Kto z nas będzie mógł się poszczycić takim życiowym sukcesem? 

  

Sukces czy szczęście? – wybór należy do CIEBIE!:)

Proroctwo dla Polski

Nigdy nie ukrywałam, że denerwuje mnie czasami nasza polska, „święta megalomania”, wyrażona między innymi w proroctwach, zgodnie z którymi „choćby w całym świecie wojna – przecie polska wieś spokojna.”

Tego typu przepowiednię wygłosił był nawet jeden z najbardziej znanych polskich charyzmatyków, o. Czesław Klimuszko, franciszkanin (zm. 1980), który pisał np. tak: „Polska będzie źródłem nowego prawa na świecie, zostanie tak uhonorowana (…) jak żaden inny naród w Europie. Polsce będą się kłaniać narody Europy. Widzę mapę Europy, widzę orła polskiego w koronie… Jeśli chodzi o nasz naród, to mogę nadmienić, że gdybym miał żyć jeszcze pięćdziesiąt lat i miał do wyboru stały pobyt w dowolnym kraju na świecie, wybrałbym bez wahania Polskę, pomimo jej nieszczęśliwego położenia geograficznego. Nad Polską bowiem nie widzę ciężkich chmur, lecz promienne blaski przyszłości.”*

(* Por. W. Łaszewski, Proroctwo o Polsce. Obietnica i krew. Wyd. Fundacja Nasza Przyszłość 2010, s. 30.)

Prawda, że miło? 🙂 Obawiam się jednak, że w całym tym naszym bogoojczyźnianym entuzjazmie („Polska Chrystusem narodów” i tak dalej…:)) najczęściej zapominamy o tym, że nawet te wszystkie wzniosłe zapowiedzi są zwykle opatrzone warunkiem, iż mamy się „nawrócić.”

Tymczasem, kiedy tak przyglądam się moim Rodakom – a nadto i samej sobie! – to wcale nie widzę, abyśmy, jako naród, byli jakoś szczególnie „nawróceni.” Wydaje mi się raczej, że w niczym nie jesteśmy lepsi od tego „zgniłego Zachodu”, nad którym tak lubimy się wynosić.

Czyżby u nas nie było kradzieży, pijaństwa, nieuczciwości, znieczulicy, przemocy, zdrad i rozwodów, bicia dzieci, poniżania osób starszych? Odpowiedź na te pytania wydaje mi się tak oczywista, że nawet nie warto się nią zajmować…

Już „papież polskiego pozytywizmu”, Aleksander Świętochowski, przestrzegał rodaków, że nie powinniśmy traktować Boga tak, jakby był naszym Sąsiadem, u którego na strychu tylko my mamy prawo suszyć naszą bieliznę… A że takie myślenie mimo upływu lat wcale w narodzie nie ginie, niechaj świadczy fakt, że kiedyś w toruńskiej rozgłośni na własne uszy słyszałam panią, która upierała się, że Matka Boża była… Polką (no, bo jakżeby inaczej?:)).

Ostatnio zresztą zyskałam kolejny ciekawy przykład tej naszej swoistej „świątobliwej megalomanii” w postaci gigantycznego pomnika Chrystusa-Króla, budowanego właśnie w dolnośląskim Świebodzinie. Drżyjcie, Brazylijczycy! Polacy nie gęsi i swój pomnik mają! A co! 🙂

Muszę jednak zmartwić wszystkich tych, którzy sądzą, że to dzieło (o którego walorach artystycznych i duchowych wolałabym zmilczeć, by nie być znów posądzoną o „satanizm” – choć, mówiąc między nami, uważam, że Bogu „należało się” od nas coś piękniejszego…) pobije jakiś rekord – Chrystus z Rio de Janeiro jest od „Polaka” wyższy o całe 5 metrów…

Ale tak sobie myślę – wybaczcie, jestem tylko „heretyczką” i możliwe, że dostatecznie rozwiniętych uczuć patriotyczno-religijnych nie posiadam…- czy Jezusowi nie byłoby milsze, gdyby radni Świebodzina, w ramach stawiania Mu pomnika – dofinansowali raczej jakiś szpital, dom dziecka czy ośrodek dla bezdomnych? Zima idzie…

  

Czy to pobożność „z głową” czy bez głowy? Sama nie wiem…