Trudno mi się czasem oprzeć wrażeniu, że chrześcijanie (chociaż nie tylko oni!) – częściej widzieli w kobiecie raczej „ciało” niż „umysł”, doceniając w niej głównie jej funkcję „biologiczną”, macierzyńską – tak, jakby z dwóch Bożych nakazów ten o „przekształcaniu świata” był skierowany tylko do mężczyzn, a ten o „rozmnażaniu się” – tylko do kobiet (Rdz 1,28).
Pogląd, wyrażony o kobietach przez Josepha de Maistre w XIX w., że „Nie stworzyły [one] ani Iliady, ani Odysei, ani Partenonu, ani Wenus Medycejskiej… Nie wynalazły ani algebry ani teleskopu, czynią jednak dużo więcej. Na ich kolanach kształtuje się coś najwspanialszego na świecie: uczciwy mężczyzna i uczciwa kobieta…” (cyt za: Guy Bechtel, Cztery kobiety Boga, wyd. DIALOG, Warszawa 2001, s. 10) – przewija się przez całe chrześcijańskie nauczanie aż do najnowszych czasów. (Niedawno czytałam podobny cytat z któregoś z kardynałów na jednym z blogów – z tym, że zamiast Iliady wymieniono tam katedrę Notre Dame w Paryżu:)). Kobieta jest zatem żoną i matką, matką – i niczym więcej być już „nie musi.”
Niektórzy z Ojców Kościoła stwierdzali z całą prostotą: „Gdyby kobietę obarczyć ważniejszymi i bardziej istotnymi sprawami, mogłaby oszaleć.” (Ale, niech się tak zaraz nie cieszą wolnomyśliciele wszelkiej maści. Także „oświeceni” encyklopedyści i pozytywiści zapytywali: „Dlaczego kobiety są takie urocze? Ponieważ nie myślą!” A XIX-wieczni materialiści bez końca napawali się faktem, że kobiecy mózg jest mniejszy od męskiego…)
W całym starożytnym świecie zresztą nie było lepiej. Jeden z bohaterów „Uczty” Platona stwierdza, mówiąc o swojej młodej żonie:
„Cóż mogła umieć, Sokratesie, gdy przyszła do mnie, mając lat zaledwie piętnaście, a wcześniej przez całe jej życie dbano usilnie, by jak najmniej widziała, jak najmniej słyszała, jak najmniej zadawała pytań?”
(A swoją drogą, czy nie dostrzegacie tu pewnych podobieństw z pozycją kobiet w świecie muzułmańskim? Ciekawe…)
W czasach Chrystusa niektórzy rabini mówili, że „kształcić dziewczynę to tak, jakby uczyć ją nieczystości” a nawet, że lepiej byłoby wrzucić Torę w ogień, niż powierzyć ją kobiecie.
Talmud zawiera wiele historyjek tego typu. Gdy na przykład jednemu z rabinów urodziła się córka, przyjaciel powiedział mu: „Ciesz się, wraz z nią przyszła na świat płodność!” Uczony mąż jednak odparł: „Świat nie mógłby istnieć bez samców i samic, podobnie jak bez jatek i perfumerii. Szczęśliwy jednak, kto ma tylko synów. Nieszczęsny, kto ma same córki!”
A inny, gdy jego córeczka zapytała go, kim będzie, gdy dorośnie, odrzekł: „Jak to, kim będziesz? Nikim, oczywiście!”
Wydaje się, że po początkowym okresie względnej „emancypacji” kobiet (włącznie z powierzaniem im ważnych funkcji w gminach – Rz 16,1) chrześcijanie woleli na powrót zamknąć je w ich tradycyjnych rolach, czego świadectwem mogą być np. niektóre wersety Listów Pawłowych, w rodzaju:
„Nauczać zaś kobiecie nie pozwalam ani też przewodzić nad mężem lecz [chcę, by] trwała w cichości. (…) Zbawiona zaś zostanie przez rodzenie dzieci; (…)” (1 Tm 2,12.15) albo „A jeśli [kobiety] pragną się czegoś nauczyć, niech zapytają w domu swoich mężów.” (1 Kor 14,35).
Przypuszczam, że było to spowodowane faktem, że „poganie” dosyć często atakowali nową wiarę za zbyt „swobodne” ich zdaniem zachowanie kobiet – i mężczyźni nie znaleźli na to innej rady, jak poświęcić nowo zdobytą wolność swoich towarzyszek „dla dobra” głoszenia Ewangelii (Tt 2,5).
Utalentowana średniowieczna pisarka, Krystyna z Pizy (1364-1430) w swoich pismach żaliła się, że nie sposób zrozumieć, w jaki sposób „obyczaje kobiety miałyby się zepsuć od wiedzy o rzeczach dobrych” i że z racji ciągłego głodu nauki często bywała „zła, że Bóg sprawił, że narodziła się w kobiecym ciele.”
Wielu moralistów i duchownych – aż do obecnych czasów – powoływało się przy tym na przykład Maryi Panny, która przecież „żadnych uniwersytetów nie kończyła, a mimo to stała się symbolem największej mądrości.”
Maryja z pewnością nie miała”dyplomów uniwersyteckich” ale to po prostu dlatego, że w ówczesnych czasach (i jeszcze dłuuugo, długo później) były one dla kobiet w ogóle niedostępne. Nie znaczy to jednak, by była tak „prostą i nieuczoną kobietą”, jaką próbowano Ją niejednokrotnie przedstawiać – wygląda raczej na to, że otrzymała dość staranną edukację. Badacz starożytnego Izraela Henri Daniel- Rops obliczył, że „Magnificat”, które przypisuje Jej św. Łukasz, zawiera co najmniej kilkadziesiąt biblijnych reminiscencji.
Bardzo stara tradycja, wywodząca się z apokryficznej Protoewangelii Jakuba (ok. 140-170 r. n.e. ), mówi też o okresie Jej wychowania w Świątyni jerozolimskiej.
Nie powinno to zatem prowadzić nas do wniosku (a w historii często tak niestety bywało, czasami z błogosławieństwem ludzi Kościoła), że naprawdę bogobojnej kobiecie wiedza jest do niczego niepotrzebna, bo wystarczy jej wiara, dobre serce i „wrodzona mądrość życiowa” – i czasami zastanawiam się, czy chrześcijanie nie uważali aby, że najlepsza kobieta, to kobieta niezbyt mądra (bo tego, co naprawdę ważne, Bóg jej i tak udzieli mocą swej łaski. Ona ma tylko wierzyć, modlić się, milczeć i nie sprawiać „kłopotów”…)?
Zresztą Maryja sama nie jest przykładem takiej zahukanej kobietki – nie boi się przecież stawiać pytań samemu Bogu… (Zob. „Maryja-REAKTYWACJA.”)
Byłabym jednak bardzo niesprawiedliwa wobec mojego Kościoła (a naszkicowany powyżej obraz – rażąco niepełny), gdybym jednocześnie nie zauważyła, że mimo tych wszystkich historycznych uprzedzeń zgromadził on wcale pokaźną liczbę wyjątkowych kobiet, które bez przesady można określić jako „intelektualistki.” Poczynając od Heloizy i Hildegardy z Bingen, poprzez Teresę z Avili aż do Edyty Stein. I wydaje mi się (paradoksalnie), że ich dokonania są daleko bardziej znane, niż ich „sióstr” wywodzących się z innych Kościołów, które tradycyjnie uważa się za bardziej przyjazne kobietom.
Notabene, skierowany do nich „program trzech K” („Kościół, dzieci [niem. Kinder], kuchnia”) nie powstał wcale w środowisku katolickim, lecz we wczesnym okresie Reformacji.
I czasami zadaję sobie pytanie, czy właśnie te wszystkie ograniczenia nie wpłynęły na „wypromowanie” umysłów najbardziej wybitnych? To chyba trochę tak, jak ze współczesną „literaturą gejowską” – wprawdzie można już dziś mówić i pisać bez ogródek o wszystkim, a mimo to (a może właśnie dlatego?) najnowszym utworom tego nurtu daleko do dzieł Oscara Wilde’a z czasów, gdy homoseksualizm był jeszcze skrzętnie skrywaną, wstydliwą tajemnicą.