Kozetka i konfesjonał.

Po wielu innych modach z Zachodu przyszła do nas również „moda” na psychoterapeutów – w niektórych środowiskach po prostu „wypada” mieć swojego, podobnie jak gosposię, trenera fitness, nianię, wróżkę albo jakiegoś osobistego „ducha przewodnika.”

Mój ukochany lekarz zawsze mi powtarzał, że medycyna nie zna ludzi zupełnie zdrowych, są tylko niedokładnie przebadani. No, to wygląda na to, że teraz stajemy się także społeczeństwem ludzi chorych psychicznie…

A ja w tym widzę również pewną „zastępczą formę religii”, ponieważ wiadomo, że natura ludzka nie znosi próżni. Skoro to „obciach”chodzić do spowiedzi, no, to się „kulturalnie” pójdzie do psychoterapeuty,zapłaci mu za wysłuchanie naszych żalów i usłyszy „rozgrzeszenie”, że tak właściwie, to jesteśmy całkiem w porządku, a wszystkiemu winni są nasi toksyczni rodzice.

Freud, który twierdził, że u podłoża większości problemów nerwowych leżą „przesądy religijne”, od których należy co prędzej uwolnić pacjenta (ponieważ rodzą konflikty wewnętrzne), sam stworzył ze swojej nauki coś na kształt świeckiej religii – gdzie terapeuta jest „duchowym przewodnikiem” pacjenta i ma nawet swojego przełożonego (supervisora), któremu z kolei sam powierza własne trudności.  A niektórzy ze znanych terapeutów (jak Wojciech Eichelberger) pragnęli w swoim czasie uchodzić za „mistrzów życia” w każdej dziedzinie.

To chyba nie przypadek, że pierwsze na tę epidemię psychoanalizy zapadły kraje protestanckie, w których przed wiekami zniesiono spowiedź indywidualną. Bo człowiek to jest taka istota, że czasami MUSI komuś „wywalić” co mu leży na wątrobie – a coraz rzadziej może szczerze pogadać z najbliższymi – bo tatuś ma trzecią żonę, mamusia nowego faceta, kumpela właśnie się rozwodzi, a żona poleciała na bardzo ważną konferencję do Honolulu…

A jednym z ciekawszych skutków ubocznych tego zjawiska jest niemal zupełna likwidacja pojęcia „grzechu” (czy, jak kto woli, moralnej winy), które obecnie zastąpiła choroba.  

Dla przykładu, prawie nie uświadczysz już starych, poczciwych rozpustników i „cudzołożników” – wokół sami tylko erotomani albo seksoholicy. Nawet złodziei sklepowych czy kieszonkowych coraz częściej zastępują budzący współczucie kleptomani. A rzecz cała zaczyna się już w szkole – jeżeli nie masz ochoty wkuwać nudnych zasad ortografii, nie ma sprawy: wystarczy, że załatwisz sobie zaświadczenie o dysleksji (choć, ściśle rzecz biorąc, chodzi tu o dysortografię). A przecież jest jeszcze dyskalkulia (niezdolność liczenia) i parę innych…

Można łatwo dojść do wniosku, że jeżeli w ogóle zdarzy nam się popełnić jakieś zło, to trzeba nas leczyć, a nie karać – ponieważ tak naprawdę to my za nic nie odpowiadamy. Niedawno udowodniono przecież, że nasz mózg podejmuje „za nas” decyzję ułamki sekundy przedtem, zanim dotrze ona do naszej świadomości…

UWAGA: Nie chcę przez to powiedzieć, że wymienione w tekście jednostki chorobowe w ogóle nie istnieją! Sądzę jedynie, że nie są tak powszechne, jak to się dziś uważa. Podobnie jak nie twierdzę, że psychoterapia nie pomaga ludziom rzeczywiście chorym – mam jedynie wątpliwości, czy jest naprawdę potrzebna wszystkim, którzy z niej korzystają. Tylko tyle.

Wolność, równość…katolicyzm?*

Wielu krytyków zarzuca dziś Kościołowi katolickiemu zdradę jego własnych niegdysiejszych „wolnościowych” ideałów z okresu walki z komunizmem.

 

To z pewnością prawda, że łatwiej Kościołowi było być „przeciw” zewnętrznemu zniewoleniu, niż teraz bez zastrzeżeń poprzeć tę „nową wolność” która często oznacza także odrzucenie wszelkich ograniczeń, autorytetów i wartości – i której podstawową zasadą staje się „nikt nie będzie mi mówił, co mam robić!”

 

Ale taka wolność posunięta do ekstremum sama staje się niekiedy przyczyną problemów społecznych – w rodzaju odrzucenia ludzi starych i chorych, rozwodów, aborcji (nawet w 8. miesiącu), i przestępczości nieletnich (w tradycyjnie liberalnej Francji dopuszczono ostatnio – z błogosławieństwem organizacji ds. dzieci! – aby nawet 12-latków można było karać tak, jak dorosłych). Z takimi zjawiskami (choć są logiczną konsekwencją naszego pojmowania wolności jako zupełnego braku zakazów i nakazów) Kościół nijak pogodzić się nie może. I nie sądzę, aby to kiedykolwiek nastąpiło.

 

Niestety, strach przed taką „hiperwolnością” skutkuje i tym, że hierarchowie coraz mniej ufają rozeznaniu swoich wiernych i starają się coraz bardziej „opanowywać” ich przez coraz to nowe zalecenia duszpasterskie – zamiast spróbować ich wysłuchać i z nimi rozmawiać (widać to było np. ostatnio w sprawie in vitro).

 

Założyciel Opus Dei (ruchu skądinąd z innych względów uważanego w katolicyzmie za bardzo „konserwatywny”, cokolwiek to znaczy), Josemaria Escriva, mądrze kiedyś powiedział, że zadaniem Kościoła jest formować wierzących, a następnie pozostawić im wolną rękę, ufając, że potrafią skorzystać z wolności – i nie ukrywam, że była to myśl zawsze bardzo mi bliska.

 

Jeśli o mnie chodzi, to jestem szczerą demokratką (przede wszystkim dlatego, że nic lepszego ludzkość dotąd nie wymyśliła- podobnie zresztą jest z kapitalizmem :)), a idąc w ślady innego mojego spowiednika, Tadeusza Bartosia, jestem przekonana, że i Kościół można by nieco bardziej „zdemokratyzować” (np. w sensie podejmowania decyzji bardziej kolegialnie – tu jest „odwieczny” problem wyższości papieża nad soborem powszechnym i odwrotnie:)).

 

Niemniej moje zaufanie do demokracji, jak do wszystkiego, co tworzą ludzie, nie jest NIEOGRANICZONE. Nie zapominajmy, że demokratycznie (jak najbardziej!) skazano na śmierć Sokratesa. A jeśli zaczniemy „demokratycznie” rozstrzygać kwestie moralne i filozoficzne, zrobi się jeszcze dziwniej.

 

Gdybyśmy, na przykład, w Niemczech nazistowskich przeprowadzili referendum w sprawie zabijania „podludzi”, jak sądzicie, jaka byłaby przeważająca część odpowiedzi? Albo, czy z faktu, że w jakimś Kościele „bardzo zreformowanym” 99% wiernych uważałoby, że Jezus to tylko postać mitologiczna, wynikałoby, że tak jest NAPRAWDĘ? Owszem, „vox populi – vox Dei”;) ale…nie zawsze.

 

Czyż i Hitlera nie wybrano większością głosów? Czy większość nie może się mylić (choć pewnie myli się rzadziej, niż jednostka, uznana za nieomylną – jakże musi to być wielki ciężar dla papieża:))? Przecież nikt nie domaga się, abyśmy „demokratycznie” przegłosowali, czy Ziemia jest kulista (może w obawie o wyniki – a cóż dopiero, gdybyśmy taką ankietę zrobili 600 lat temu…?;)), albo, czy 2+2 naprawdę równa się cztery? I czy cokolwiek zmieniłoby w stanie faktycznym, gdybyśmy uchwalili, że ziemska doba będzie odtąd trwać 28 godzin?

 

A czy wyobrażacie sobie głosowanie nad problemami typu: „czy noworodek jest człowiekiem?” ? I gdyby wypadło na niekorzyść noworodków, to czy oznaczałoby to, że naprawdę nie są ludźmi…? No, tak… Musielibyśmy jeszcze najpierw przegłosować jedną spójną definicję tego, co to jest „człowiek.”:)

 

Sądzę, że demokracja sprawdza się doskonale w sprawach mniej subtelnej natury („wysłać te wojska za granicę, czy nie wysłać?”) ale tam, gdzie w grę wchodzi wiara, filozofia i etyka, jest (prawie) bezużyteczna. Czy, jeśli – na przykład – ustalimy demokratycznie, że zabójstwo bliźniego nie jest żadnym złem, to będzie to PRAWDA?:)

 

I, jako osoba  (mimo wszystko;)) wierząca, muszę Wam powiedzieć, że rozumiem tych, którzy twierdzą, że „nie można poświęcać PRAWDY na ołtarzu DEMOKRACJI.” Bo sama często mówię, że byłabym chrześcijanką nawet wtedy, gdyby mi przyszło być jedyną taką osobą na Ziemi.

 

Postscriptum: Jeden z moich znajomych księży, o. Dariusz Cichor, opowiadał kiedyś w wywiadzie dla pewnego katolickiego tygodnika o swoich doświadczeniach z pobytu „na placówce” w Holandii – o tym, że był szczerze zdziwiony, gdy Rada Parafialna poleciła mu podczas niedzielnych nabożeństw zamiast Biblii czytać inną „literaturę o wysokich walorach humanistycznych” – np. „Małego Księcia” albo „Dżumę” Alberta Camusa. I wszyscy byli bardzo zbulwersowani, kiedy odmówił. Przecież oni to już wcześniej DEMOKRATYCZNIE uchwalili, a poprzednik księdza nie stwarzał takich problemów…

(*Tytuł niniejszego postu jest także tytułem książki Tadeusza Bartosia)

 

Czy Pan Bóg woli głupie kobiety?

Trudno mi się czasem oprzeć wrażeniu, że chrześcijanie (chociaż nie tylko oni!) – częściej widzieli w kobiecie raczej „ciało” niż „umysł”, doceniając w niej głównie jej funkcję „biologiczną”, macierzyńską – tak, jakby z dwóch Bożych nakazów ten o „przekształcaniu świata” był skierowany tylko do mężczyzn, a ten o „rozmnażaniu się” – tylko do kobiet (Rdz 1,28).

Pogląd, wyrażony o kobietach przez Josepha de Maistre w XIX w., że  „Nie stworzyły [one] ani Iliady, ani Odysei, ani Partenonu, ani Wenus Medycejskiej… Nie wynalazły ani algebry ani teleskopu, czynią jednak dużo więcej. Na ich kolanach kształtuje się coś najwspanialszego na świecie: uczciwy mężczyzna i uczciwa kobieta…” (cyt za: Guy Bechtel, Cztery kobiety Boga, wyd. DIALOG, Warszawa 2001, s. 10) – przewija się przez całe chrześcijańskie nauczanie aż do najnowszych czasów. (Niedawno czytałam podobny cytat z któregoś z kardynałów na jednym z blogów – z tym, że zamiast Iliady wymieniono tam katedrę Notre Dame w Paryżu:)). Kobieta jest zatem żoną i matką, matką – i niczym więcej być już „nie musi.”

Niektórzy z Ojców Kościoła stwierdzali z całą prostotą: „Gdyby kobietę obarczyć ważniejszymi i bardziej istotnymi sprawami, mogłaby oszaleć.” (Ale, niech się tak zaraz nie cieszą wolnomyśliciele wszelkiej maści. Także „oświeceni” encyklopedyści i pozytywiści zapytywali: „Dlaczego kobiety są takie urocze? Ponieważ nie myślą!” A XIX-wieczni materialiści bez końca napawali się faktem, że kobiecy mózg jest mniejszy od męskiego…)

W całym starożytnym świecie zresztą nie było lepiej. Jeden z bohaterów „Uczty” Platona stwierdza, mówiąc o swojej młodej żonie:

„Cóż mogła umieć, Sokratesie, gdy przyszła do mnie, mając lat zaledwie piętnaście, a wcześniej przez całe jej życie dbano usilnie, by jak najmniej widziała, jak najmniej słyszała, jak najmniej zadawała pytań?”

(A swoją drogą, czy nie dostrzegacie tu pewnych podobieństw z pozycją kobiet w świecie muzułmańskim? Ciekawe…)

W czasach Chrystusa niektórzy rabini mówili, że „kształcić dziewczynę to tak, jakby uczyć ją nieczystości” a nawet, że lepiej byłoby wrzucić Torę w ogień, niż powierzyć ją kobiecie.

Talmud zawiera wiele historyjek tego typu. Gdy na przykład jednemu z rabinów urodziła się córka, przyjaciel powiedział mu: „Ciesz się, wraz z nią przyszła na świat płodność!” Uczony mąż jednak odparł: „Świat nie mógłby istnieć bez samców i samic, podobnie jak bez jatek i perfumerii. Szczęśliwy jednak, kto ma tylko synów. Nieszczęsny, kto ma same córki!”

A inny, gdy jego córeczka zapytała go, kim będzie, gdy dorośnie, odrzekł: „Jak to, kim będziesz? Nikim, oczywiście!”

Wydaje się, że po początkowym okresie względnej „emancypacji” kobiet (włącznie z powierzaniem im ważnych funkcji w gminach – Rz 16,1) chrześcijanie woleli na powrót zamknąć je w ich tradycyjnych rolach, czego świadectwem mogą być np.  niektóre wersety Listów Pawłowych, w rodzaju:

Nauczać zaś kobiecie nie pozwalam ani też przewodzić nad mężem lecz [chcę, by] trwała w cichości. (…) Zbawiona zaś zostanie przez rodzenie dzieci; (…)” (1 Tm 2,12.15) albo „A jeśli [kobiety] pragną się czegoś nauczyć, niech zapytają w domu swoich mężów.” (1 Kor 14,35).

Przypuszczam, że było to spowodowane faktem, że „poganie” dosyć często atakowali nową wiarę za zbyt „swobodne” ich zdaniem zachowanie kobiet – i mężczyźni nie znaleźli na to innej rady, jak poświęcić nowo zdobytą wolność swoich towarzyszek „dla dobra” głoszenia Ewangelii (Tt 2,5).

Utalentowana średniowieczna pisarka, Krystyna z Pizy (1364-1430) w swoich pismach żaliła się, że nie sposób zrozumieć, w jaki sposób „obyczaje kobiety miałyby się zepsuć od wiedzy o rzeczach dobrych” i że z racji ciągłego głodu nauki często bywała „zła, że Bóg sprawił, że narodziła się w kobiecym ciele.”

Wielu moralistów i duchownych – aż do obecnych czasów – powoływało się przy tym na przykład Maryi Panny, która przecież „żadnych uniwersytetów nie kończyła, a mimo to stała się symbolem największej mądrości.”

Maryja z pewnością nie miała”dyplomów uniwersyteckich” ale to po prostu dlatego, że w ówczesnych czasach (i jeszcze dłuuugo, długo później) były one dla kobiet w ogóle niedostępne. Nie znaczy to jednak, by była tak „prostą i nieuczoną kobietą”, jaką próbowano Ją niejednokrotnie przedstawiać – wygląda raczej na to, że otrzymała dość staranną edukację. Badacz  starożytnego Izraela Henri Daniel- Rops obliczył, że „Magnificat”, które przypisuje Jej św. Łukasz, zawiera co najmniej kilkadziesiąt biblijnych reminiscencji.

Bardzo stara tradycja, wywodząca się z apokryficznej Protoewangelii Jakuba (ok. 140-170 r. n.e. ), mówi też o okresie Jej wychowania w Świątyni jerozolimskiej.

Nie powinno to zatem prowadzić nas do wniosku (a w historii często tak niestety bywało, czasami z błogosławieństwem ludzi Kościoła), że naprawdę bogobojnej kobiecie wiedza jest do niczego niepotrzebna, bo wystarczy jej wiara, dobre serce i „wrodzona mądrość życiowa”  – i czasami zastanawiam się, czy chrześcijanie nie uważali aby, że najlepsza kobieta, to kobieta niezbyt mądra  (bo tego, co naprawdę ważne, Bóg jej i tak udzieli mocą swej łaski. Ona ma tylko wierzyć, modlić się, milczeć i nie sprawiać „kłopotów”…)?

Zresztą Maryja sama nie jest przykładem takiej zahukanej kobietki – nie boi się przecież stawiać pytań samemu Bogu… (Zob. „Maryja-REAKTYWACJA.”)

Byłabym jednak bardzo niesprawiedliwa wobec mojego Kościoła (a naszkicowany powyżej obraz – rażąco niepełny), gdybym jednocześnie nie zauważyła, że mimo tych wszystkich historycznych uprzedzeń zgromadził on wcale pokaźną liczbę wyjątkowych kobiet, które bez przesady można określić jako „intelektualistki.” Poczynając od Heloizy i Hildegardy z Bingen, poprzez Teresę z Avili aż do Edyty Stein. I wydaje mi się (paradoksalnie), że ich dokonania są daleko bardziej znane, niż ich „sióstr” wywodzących się z innych Kościołów, które tradycyjnie uważa się za bardziej przyjazne kobietom.

Notabene, skierowany do nich „program trzech K” („Kościół, dzieci [niem. Kinder], kuchnia”) nie powstał wcale w środowisku katolickim, lecz we wczesnym okresie Reformacji.

I czasami zadaję sobie pytanie, czy właśnie te wszystkie ograniczenia nie wpłynęły na „wypromowanie” umysłów  najbardziej wybitnych? To chyba trochę tak, jak ze współczesną „literaturą gejowską” – wprawdzie można już dziś mówić i pisać bez ogródek o wszystkim, a mimo to (a może właśnie dlatego?) najnowszym utworom tego nurtu daleko do dzieł Oscara Wilde’a z czasów, gdy homoseksualizm był jeszcze skrzętnie skrywaną, wstydliwą tajemnicą.