Mijający weekend listopadowy (jakże by inaczej!) skłonił mnie do raczej niewesołych przemyśleń.
Przede wszystkim zaczęłam myśleć o tym, że poprzedni dzień Wszystkich Świętych (oraz Dzień Zaduszny) wyglądał dla P. zupełnie inaczej. Dla mnie zresztą też. („Każdy kapłan może tego dnia odprawić trzy msze święte…” – mówi prawo kanoniczne – i jestem pewna, że i on to właśnie robił…).
„Dobrze, że nasza Babcia tego nie dożyła.”
– powiedział mój starszy brat, dowiedziawszy się o moim związku z P. Może to i prawda, choć wydaje mi się, że Ona właśnie by mnie zrozumiała…Jej głęboka wiara jakoś nigdy nie szła w parze ze skłonnością do potępiania kogokolwiek.
Na fali tych wspomnieniowych nastrojów napisałam też długi list do mojego byłego spowiednika, ks. B. (zob. „Ballada o dwóch spowiednikach.”), który po odejściu z kapłaństwa został wziętym wykładowcą filozofii (no, proszę, a mój P. od niedawna z talentem naprawia kserokopiarki…;)):
„Nie wiem, czy ojciec pamięta niepełnosprawną licealistkę od SS. Nazaretanek – to właśnie ja… A dlaczego piszę? Po pierwsze dlatego, że zauważyłam, że kiedy ktoś staje się „eksem” to w pewnym stopniu znika z publicznego, a już na pewno z kościelnego „obiegu”- niełatwo było ojca znaleźć – a ja lubię trudne wyzwania. 🙂 Po drugie, (…) noszę w sobie dzieciątko, którego by nie było, gdyby nie miłość pewnego człowieka, który opiekuje się mną z tak wielkim oddaniem i czułością, że stale muszę zadawać sobie pytanie, czy to, co się stało, jest rzeczywiście „porzuceniem” jego powołania, czy raczej jego specyficznym wypełnieniem? I jakże mam wierzyć, że to wszystko jest tylko złem i grzechem, skoro dzieciątko, które właśnie „poruszyło się w moim łonie” (to już siódmy miesiąc…) jest zdrowe i żywe wbrew wszelkim przewidywaniom? To nie przekleństwo, lecz błogosławieństwo…(„Darem Pana są synowie – a owoc łona – nagrodą…” :)). I nie wiem, czy potrafię należycie wytłumaczyć to subiektywne z natury przekonanie, że gdybym postąpiła inaczej, działałabym niezgodnie z własnym sumieniem, odrzucając to, co pojmowałam jako dar Boży. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że Bóg wybacza nawet ludziom, którzy w szczerości serca podążali za tym, co wydawało im się słuszne, nawet wtedy, gdy On sam uważa inaczej – i cóż mi pozostaje innego, jak tylko żywić taką nadzieję? Ale pójście za tym, co wydawało mi się w tym wypadku słuszne, wymagało ode mnie przekroczenia bardzo wielu granic, zakwestionowania dużej części tego, w czym mnie wychowano i czym żyłam – i czy ojciec potrafi mnie sobie wyobrazić teraz w nowej roli?A jednak, cóż innego mogłam zrobić, chcąc pozostać w zgodzie z samą sobą? Jak mogłam odrzucić DAR, nie odrzucając jednocześnie Obdarowującego – jak miałam nie patrzeć, nie słuchać, zamknąć oczy i serce? (Choć wiem, że to by właśnie ucieszyło wszystkich „sprawiedliwych”). A jeśli jednak się myliłam to niech Bóg ma litość nade mną…Nie wiem nawet, jak zdołam nauczyć swego synka kochać Boga – i wyjaśnić mu, że moje…nasze…decyzje nie wynikały z braku miłości do Niego, tylko raczej przeciwnie? Mam tylko nadzieję, że Ten,który jest Miłością i Miłosierdziem samym, zechce wziąć nas wszystkich w swoją obronę…”
Tymaczasem Adwent zbliża się wielkimi krokami – swoją drogą, będzie to musiało być dziwne, przeżywać go samej nosząc dzieciątko, a później śpiewać kolędy, kołysząc w ramionach mojego synka…- i będzie to mój pierwszy Adwent od bardzo, bardzo długiego czasu, kiedy nie wyjadę na żadne rekolekcje…