Nieznośna lekkość bloga…

Podobno w dobie mikroblogów tylko ludzie, którzy cierpią na nadmiar czasu, publikują jeszcze tradycyjne notki. Podobno Twitter jest o niebo lepszy. Podobno.

Trudno. Być może nie idę z postępem, ale po prostu LUBIĘ  to swoje miejsce w Sieci („mój jest ten kawałek podłogi – nie mówcie mi więc, co mam robić!”:)). To przecież kawał mojego życia.

Pamiętam, jak dziś, jak na prośbę P. drżącymi z przejęcia palcami wstukałam tu pierwszy post o „zakazanej miłości”: Ukradłam kapłana mojemu Bogu…

Taki właśnie był początek – rozedrgany i skrzący się emocjami. Blog stał się wówczas dla mnie powiernikiem myśli i uczuć, które we mnie wtedy buzowały, a którymi nie miałam z kim się podzielić.

Żony katolickich księży z pewnością nie mogą narzekać na nadmiar przyjaciół – tym bardziej więc dziękuję tym, których tą drogą zyskałam. Miśko, Leszku, Robercie, Karolino, Heniu, Marku, Rabarbarze… Dziękuję!

Obawiam się jednak, że ta moja wirtualna działalność przysporzyła mi także sporo całkiem realnych wrogów – tych dzisiaj z serca przepraszam.

blog_ii_564575_4042888_tr_dzien_bloga

Impresja P.:  Nasz „kościółkowy” blog. 😉

Szczerze powiedziawszy, kiedy zaczynałam pisać tego bloga, nie miałam jasno sprecyzowanej wizji tego, o czym właściwie miałby on być. Wiedziałam tylko, że nie chcę, by był to jedynie kolejny pamiętnik z serii: „kocham księdza!” – doświadczenie uczy, że takie historie szybko się kończą.

Naprawdę bardzo kocham mego męża, ale gdyby naprawdę – jak to się często mówi – on był „całym moim światem” , byłby to jednak dosyć ograniczony świat. 🙂

Ciągle się uczę, czytam, rozwijam. Zgromadziłam sobie całkiem pokaźną bibliotekę z myślą o sprawach, o których chciałabym tu z Wami jeszcze kiedyś porozmawiać.

Czy jest coś, co mi ewidentnie nie wyszło? Na pewno. Kiedy dziś czytam niektóre starsze notki i komentarze do nich, wiem, że wiele rzeczy napisałabym już inaczej. Zmieniłam się, dojrzałam? Chciałabym mniej impulsywnie reagować na krytykę, nawet tę niezasłużoną i niesprawiedliwą. „Umieć kochać różnice – zarówno w ludziach, jak i w ideach. Nikt nie może być tak zarozumiały, żeby uważać, że posiada jedyną i wyłączną wizję Boga, świata, katolicyzmu i innych.” (Diego Goso, Dr House i jego Ewangelia). Ale nade wszystko – w tych wszystkich dyskusjach z ludźmi inaczej myślącymi POZOSTAĆ SOBĄ – nie utracić nic z tego, kim jestem i co jest dla mnie najważniejsze…

Na ile mi się to udaje? Nie wiem, ale przypuszczam, że i z tym mogłoby być lepiej. Nie sposób przecież zadowolić wszystkich.

Blog to zachłanne zwierzę. 🙂 Kradnie mi siły i czas, tak potrzebne moim najbliższym – a wynagradza mnie za to często tylko krytyką Czytelników. Ileż to razy mówiłam sobie: „Dość! Już nigdy tu nie wrócę!” A jednak nie potrafię przestać… To musi być nałóg. 🙂

Głos w sprawie monogamii.

Nie da się ukryć, że monogamia należy bezsprzecznie (obok aborcji, eutanazji i Kościoła katolickiego:)) do najbardziej „gorących” blogowych tematów.

Co pewien czas ktoś tu ogłasza triumfalnie, że oto odkrył przyczynę bez mała wszystkich nieszczęść nękających ludzkość, wyłączając jedynie trzęsienie ziemi i koklusz. Wszystkiemu winna jest, oczywiście, ta okropna monogamia, która to jest „sprzeczna z naturą” i ogólnie be.

Innymi słowy, gdyby tylko to „restrykcyjne społeczeństwo” pozwoliło ludziom kochać się w dowolnie wybranych konfiguracjach (już pominę tu „drobny” fakt, że w społeczeństwach zachodnich nikt nikogo nie wsadzi za kratki za utrzymywanie stosunków z większą liczbą partnerów. Kiedyś, owszem, bywało inaczej, choć też częściej w teorii, niż w praktyce. W niektórych krajach można było ponieść karę nawet za niedotrzymanie OBIETNICY małżeństwa.:)) – wszyscy pławilibyśmy się w szczęściu i wiecznotrwałej miłości. Bez zdrad, rozwodów, chorób wenerycznych i tym podobnych skutków ubocznych monogamii oczywiście.

A mnie jednak jakoś tak stale chodzi po głowie nauczanie mojego spowiednika, który wbijał mi w głowę, że „człowiek jest naturą otwartą” – tzn. że może zrealizować swoją „naturę” na wiele różnych sposobów. O ile, z grubsza rzecz biorąc, wiemy, jakie zachowania są „naturalne” dla psa (wiemy np. że żaden pies ni stąd ni zowąd nie zacznie latać), o tyle w przypadku homo sapiens sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Krótko mówiąc, autorytatywne twierdzenie, że coś tam „jest naturalne dla człowieka” (bardziej, niż coś innego) często mija się z celem.

Jednocześnie mam bardzo mocne przeczucie, że Stwórca wpisał w naszą „naturę” wiele cech, skłaniających nas raczej ku monogamii, niż ku czemukolwiek innemu. Większość z nas ma np. „naturalną”, głęboką potrzebę bycia dla kogoś jedyną, niepowtarzalną i wyjątkową istotą.

A gdybyśmy nawet – jak uczynił to niedawno w „Newsweeku” psycholog Bogdan Wojciszke – próbowali postawić tezę, że normą jest raczej poligamia, ponieważ żyje w niej większość ludzkości, to tego typu argument z „racji większości” (czego, zdaje się, profesor w porę nie zauważył) musiałby nieuchronnie prowadzić także do stwierdzenia, że „nienaturalne” są także inne zjawiska „mniejszościowe”, jak choćby leworęczność, homoseksualizm czy ateizm. A z tym, jak sądzę, niewielu byłoby skłonnych się zgodzić.

Osobiście mam wrażenie, że zbudowanie opartego na miłości i zaufaniu związku powinno być zasadniczo łatwiejsze pomiędzy dwoma, niż na przykład  pięcioma osobami. Pewna zwolenniczka „poliamorii” (o której już tu kiedyś pisałam) sama stwierdziła, że w układach tego typu normalnie występujące problemy trzeba jeszcze pomnożyć przez liczbę zaangażowanych osób.

Wydaje mi się też, że pewnych argumentów na rzecz „naturalności” ludzkiej monogamii mogłaby nam dostarczyć właśnie sama przyroda.

Wśród zwierząt monogamiczne są te gatunki, które muszą wkładać szczególnie dużo wysiłku w wychowanie potomstwa (np. niektóre ptaki). A nie znam żadnego innego ssaka – nawet wśród naczelnych! – u którego droga młodych do dorosłości trwałaby równie długo, jak u  człowieka…

Obawiając się jednak, że moje prywatne intuicje mogą się okazać nazbyt subiektywne, zaczęłam także szukać bardziej „twardych”, naukowych dowodów.

Szczerze powiedziawszy, za wiele tego nie było.:) Z tym większą przyjemnością dowiedziałam się, że badania laboratoryjne (Masters i Johnson) potwierdziły, że największą radość ze stosunków seksualnych przeżywają stałe (a jednak:)) pary jednopłciowe. Czy to jednak oznacza, że monogamiczni heteroseksualiści – a już zwłaszcza małżonkowie! – skazani są niejako „z góry” na porażkę zdrady, a przynajmniej samooszukiwania się, nudy i monotonii?

Na szczęście nie. Uczennica Mastersa i Johnson, Dagmar O’Connor, twierdzi nawet, że najlepszy seks jest możliwy właśnie w związkach typu małżeńskiego (trzeba tylko stale nad tym pracować – w związkach przygodnych dużą część ekscytacji „załatwia” za nas już sama nowość partnera…) i że – co mnie nieco zdziwiło – statystycznie duża część eksperymentów z tzw. „małżeństwami otwartymi” kończy się mimo wszystko niepowodzeniem. Widocznie nie wystarczy sobie powiedzieć, że „dopóki o czymś wiem, wcale mnie to nie dotyka” – aby rzeczywiście pozbyć się cierpienia związanego z poczuciem zdrady, zazdrością, etc. Ach, ta nasza „natura.” 🙂

Reasumując, myślę, że stosunkowo niewiele jest na tym świecie rzeczy, które są dobre lub złe „same w sobie” – dowolne zasady współżycia społecznego mogą nas uszczęśliwić lub zmienić nasze życie w piekło. I nie zawsze będzie to wina tych zasad – znacznie częściej ludzi, którzy je stosują (albo nie).

Zawsze warto przy tym pamiętać o zaleceniu Jezusa, według którego to „szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.” Jeśli zasady, które wyznajemy, zaczynają przynosić więcej cierpienia, niż dobra, to należy je zmienić. Po prostu.

blog_ii_564575_4042888_tr_malzenstwo

Bibliografia

Mary Roach, Bzyk. Pasjonujące zespolenie nauki i seksu., wyd. ZNAK, Kraków 2010.
Dagmar O’Connor, Jak kochać się z tą samą osobą do końca życia…i wciąż to lubić., wyd. Czarna Owca, Warszawa 2010.

Epitafium dla wyspy Utoya.

Dziś mija miesiąc od tragicznych wydarzeń w Norwegii- a we mnie przez cały ten czas dojrzewały refleksje, które (mam nadzieję) przez nikogo nie zostaną ocenione jako „histerycznie katolickie.” Cokolwiek miałoby to znaczyć.

Nie zamierzam tu, oczywiście, zaprzeczać, że na świecie istniał – i zapewne nadal istnieje – odłam terroryzmu o proweniencji „chrześcijańskiej” (tak samo, jak istnieje terroryzm o korzeniach nacjonalistycznych, marksistowskich, islamskich, feministycznych a nawet… ekologicznych). Ludzie to takie istoty, które (niestety) są w stanie zabijać w imię dowolnej idei, niezależnie od tego, jak bardzo pierwotnie byłaby szlachetna. W imię Ewangelii także.

A jednak odczuwam niejaką ulgę, że ostatnio media mówiąc o Andersie Breiviku, częściej mówią o „skrajnie prawicowym nacjonaliście” niż o „chrześcijańskim fundamentaliście”. Bo, moim zdaniem, jeśli ten szaleniec w ogóle w coś wierzył (a przypomnę, że nie podobali mu się ani lewicujący „pastorzy w dżinsach”, ani, tym bardziej, konserwatywny BXVI) to jedynie we własną opętańczą wizję „nowej Europy”, cudownie oczyszczonej (przez przemoc) ze wszystkich „obcych.”

Sam siebie określał jako jedynie „kulturowego chrześcijanina” – i od miesiąca zachodzę w głowę, co właściwie miałoby to oznaczać. W każdym razie nie wygląda na to, aby skandynawski zamachowiec był kiedykolwiek osobą żarliwie religijną. Wydaje się raczej, że jego poglądy mają tyleż wspólnego z chrześcijaństwem, co Osama bin Laden z przesłaniem islamu. Dla mnie sprawa jest prosta: ktokolwiek zabija człowieka, którego widzi, nie może także naprawdę wierzyć w Boga, którego nie widzi (por. 1 J 4,20).

W którymś z ostatnich „Newsweeków” współpracujący z tym tygodnikiem filozof Zbigniew Mikołejko zauważył, że być może – podkreślam: być może! – źródeł norweskiej tragedii powinniśmy się dopatrywać nie tyle (po dawkinsowsku) w „zgubnym wpływie religii na człowieka w ogóle” – co (paradoksalnie) w tamtejszym systemie „państwa opiekuńczego”, które zastąpiło prawie wszystkie normalne więzi międzyludzkie. (Przeraża mnie myśl, że może dopiero wstrząs spowodowany śmiercią niewinnych dzieci pomoże Norwegom znów je odbudować…) Oraz w poprawności politycznej, która zabrania dobrze wychowanym Europejczykom mówić wprost o tym, że się kogoś (lub czegoś) nie lubi czy nie akceptuje.

A te niewypowiedziane negatywne emocje, niestety, nie znikają z tego świata – jak to sobie naiwnie wyobrażali niektórzy neomarksiści („kiedy o czymś nie mówisz, to przestaje istnieć.”) Przeciwnie – kumulują się. I w końcu zawsze gdzieś wybuchają. Czasami, jak na wyspie Utoya, nawet dosłownie…

blog_ii_564575_4042888_tr_utoya2

Oslo – miesiąc temu. Plac przed katedrą luterańską…