Jest w Księdze Ezechiela (18,2) wzmianka o tym, że już starożytni Izraelici stosowali przysłowie
„Ojcowie jedli zielone winogrona,
a zęby ścierpły synom” –
na uzasadnienie powszechnie wówczas panującego przekonania, że grzechy rodziców niejako „przechodzą” na dzieci. Prorok jednakże dalej wyjaśnia, jak bardzo błędne i niesprawiedliwe jest takie postawienie sprawy.
Jakież więc było moje zdziwienie, gdy całkiem niedawno jedna z czytelniczek zaczęła mi tu pisać o „klątwie” przechodzącej z pokolenia na pokolenie – i o krzywdzie, jaką rzekomo wyrządziliśmy naszemu dziecku, powołując je do życia („bo kiedyś dzieci w szkole będą mu dokuczać,” itd.).
Kierując się impulsem, odpisałam jej, że jeżeli – co oby nigdy się nie zdarzyło! – nasze dziecko spotka się kiedykolwiek z podobnymi szykanami (ze strony, jak przypuszczam, samych „porządnych ludzi”?) to będzie to świadczyło raczej o ich nietolerancji i złośliwości, niż o jakimś tam „dziedziczeniu winy.”
Już nawet nie wspominając o tym, że nie bardzo rozumiem, dlaczego mielibyśmy jakoś szczególnie rozgłaszać, kim jest (czy był) P. – i w jaki sposób mieliby się o tym dowiedzieć ewentualni dręczyciele naszego dziecka. W końcu jest to nasza prywatna sprawa.
Nasz grzech jest tylko naszym grzechem – i odpowiemy za niego sami, już odpowiadamy. Dziecko jednak nie jest niczemu winne.
I swoim zwyczajem zaczęłam myśleć: czy aby na pewno mam rację?
Naturalnie, nikt otwarcie nie zaprzeczy, że dzieci nie odpowiadają za błędy rodziców – ale w praktyce?
Jak traktujemy, na przykład, dzieci alkoholików („nie zadawaj się z tym chłopakiem, jego ojciec pije”), samobójców (to szczególnie w małych miejscowościach, ale pewnie nie tylko…), kryminalistów? Ale także: osób chorych psychicznie (choć nie wszystkie schorzenia tego typu są dziedziczne); samotnych matek (to doprawdy zadziwiające wobec jednoczesnej propagandy antyaborcyjnej!) – zwłaszcza te będące owocem przestępstwa – dzieci urodzone w związkach niesakramentalnych albo różniące się od większości społeczeństwa wyznaniem czy (o zgrozo!) kolorem skóry?
Jak się zatem okazuje, problem jest szerszy, niż początkowo myślałam i nie dotyczy jedynie „dzieci (byłych) księży” – jest przecież tyle rzeczy, którymi można zgorszyć bogobojne społeczeństwo… (Są środowiska, w których powodem do wstydu może być nawet adopcja – bo „przecież wiadomo, że z dziecka wziętego z domu dziecka nigdy nic dobrego nie wyrośnie.”)
I czy naprawdę we wszystkich tych przypadkach winą za taki stan rzeczy należy obarczać nieodpowiedzialnych rodziców, przez których ich dzieci muszą żyć z takim czy innym „piętnem”? I czy takie piętno rzeczywiście istnieje, czy jest tylko wytworem naszej własnej, bezinteresownej nienawiści?