Wszyscy, którzy mnie choć trochę znają, wiedzą doskonale, że w żadnym razie NIE JESTEM zwolenniczką aborcji. Od lat z powodzeniem stosuję metody naturalne (chociaż byłam zdziwiona, widząc, jak wiele pytań na odnośnych forach wciąż jeszcze dotyczy przestarzałej „metody kalendarzowej” – sądziłam, że ona już dawno odeszła do lamusa) i uważam, że w większości przypadków mogą one być równie skuteczne, jak wszystkie inne (zob. „10 mitów na temat NPR„).
Tym niemniej moje ostatnie zaburzenia cyklu pozwoliły mi lepiej zrozumieć lęk i zagubienie kobiet, które decydują się na taki zabieg.
Bardzo kocham dzieci i chciałabym, żeby Antoś miał w przyszłości rodzeństwo, ale nie potrafię sobie wyobrazić drugiego niemowlęcia w domu TERAZ, kiedy nasz synek jest jeszcze taki maleńki… Oczywiście, gdyby się jednak pojawiło, przyjęlibyśmy je (mimo że oznaczałoby to wiele dodatkowych obowiązków dla mojego kochanego męża) – ale myślę, że to doświadczenie zostało mi dane po to, by zbyt pochopnie nie potępiać tych, które w stanie takiej rozpaczliwej desperacji podejmują inną decyzję.
Sądzę, że trudno tu nawet mówić o pełnej świadomości, a więc i odpowiedzialność jest wówczas mniejsza. Jestem w stanie nawet uwierzyć, że ktoś po takiej aborcji w pierwszym momencie odczuwa tylko „ulgę” a nawet „radość.”
Czas na refleksję i żal przychodzi zwykle zapewne później. Przebaczcie im, albowiem nie wiedzą, co czynią…
Są jednak i tacy, którzy doskonale WIEDZĄ – a nawet cynicznie żerują na tym panicznym strachu przed niepożądaną ciążą.
Są to przede wszystkim ci wszyscy ogłoszeniodawcy, którzy pod niewinnie brzmiącą nazwą „wywoływania miesiączki” oferują kobietom różne, nieraz podejrzane, zabiegi i specyfiki.
A za odpowiednią opłatą można także gdzieniegdzie otrzymać bardziej „ekskluzywne” usługi, w rodzaju aborcji w ósmym miesiącu, jak to pokazano w owym wstrząsającym filmie duńskiej produkcji o klinice w Barcelonie. Taka „przyjemność” kosztuje tam marne 4 tysiące euro…
Bardzo popularnym miejscem turystyki aborcyjnej jest także Wielka Brytania, gdzie legalnie można przerwać ciążę aż do 24 tygodnia (chociaż niezupełnie rozumiem, czym takie późne aborcje różnią się od zabicia noworodka, skoro dzieci urodzone w tym wieku mogą już przeżyć poza organizmem matki… ). No, cóż, wygląda na to, że jeśli raz przyznamy kobietom „wyłączne prawo do decydowania” – bo mężczyznom, nawet ojcom, wyjaśnia się, bardzo elegancko, że „to nie ich interes” i już – to zawsze znajdą się takie, które zechcą z tego prawa korzystać w sposób praktycznie nieograniczony.
Bo, co ciekawe, obok licznych głosów oburzenia na praktyki hiszpańskie, podniosły się i takie, które bronią prawa tego ośrodka do istnienia…
Ostatnio odwiedziłam też znaną stronę Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Wandy Nowickiej (www.federa.org.pl) i byłam zdumiona, że – wbrew swojej nazwie – jest ona w dużej części poświęcona nie tyle antykoncepcji, co prawu kobiet do aborcji.
I tutaj nasuwa się pytanie – czyżby światłe panie z Federacji uważały (wbrew zdrowemu rozsądkowi, a nawet wytycznym WHO) przerywanie ciąży po prostu za jedną z metod „planowania rodziny”? Nawiasem mówiąc, o NPR nie ma tam ani słóweczka, nawet w polemicznym tonie, którego się spodziewałam…
A jeśli swobodny dostęp do nowoczesnej antykoncepcji jest rzeczywiście „lekiem na całe zło” i jeśli jest ona naprawdę tak skuteczna, jak mówią – to po cóż jeszcze ta walka o prawo do powszechnej aborcji? A zatem ktoś tu chyba kłamie…
Proszę mi wierzyć – ja jestem w stanie zrozumieć, że komuś aborcja może się wydawać smutnym, ale koniecznym wyjściem z sytuacji. Ale przedstawiać ją jako coś, co wręcz dobroczynnie wpływa na zdrowie fizyczne i psychiczne kobiety, nieomal zbawienie dla ludzkości – to już chyba lekka (?) przesada…