Worek, korek…

Gdzieś kiedyś usłyszałam, że te trzy rzeczy deprawują kapłana. I w pełni się z tym zgadzam.

 

Worek, czyli sakiewka, oznacza pieniądze.Korek-skłonność do alkoholu, a rozporek-różnego typu afery seksualne.

 

Ostatnio gruchnęła wieść, iż pewnego gdańskiego duchownego okradziono na, bagatela, dwa miliony złotych, które zniknęły z prywatnego konta księdza.

Mój znajomy dziennikarz oburzał się na nienawistne komentarze (w stylu:„Złodziej okradł złodzieja! „), które pojawiły się pod tą informacją w Internecie.

 

W przeciwieństwie do niego, mnie takie reakcje zupełnie nie dziwią.Widywałam już gorsze, nawet pod artykułami dotyczącymi śmierci duchownych.Skala niechęci, jaka ich otacza, jest tak duża, że czy ksiądz okradł-czy jego napadli, zawsze winny jest on sam (katabas, czarny itd.).

 

Można wręcz odnieść wrażenie, że w niektórych środowiskach być antysemitą to wstyd, homofobem-obciach, za to być zawziętym antyklerykałem? Ach, jakże to nowoczesne i cool!

 

Za to sama naraziłam się sympatycznemu dziennikarzowi, pisząc, że ksiądz mimo wszystko nie powinien mieć aż tak dużej sumy na prywatnym koncie. Że to raczej nie przystaje do ideału Kościoła ubogiego, jaki jest bliski papieżowi Franciszkowi.

 

Na to on zapytał, ile pieniędzy ksiądz powinien mieć, ażeby Kościół był „ubogi.” Odparłam, że nie wiem dokładnie, ile – ale że nie znam żadnego, który by zgromadził aż taki majątek. A znam ich wielu. I dodałam, że wielu mądrych ludzi (między innymi – ludzi w sutannach i habitach) uczyło mnie, że bogactwo księdza jest tym, co skutecznie gorszy ludzi.

 

Definicja „ubóstwa” według ONZ to życie za około 2 dolary dziennie. Nie wymagam od księży życia na tym poziomie, bo wiem, że nie są to bezcielesne anioły -i muszą coś jeść, w coś się ubierać i z czegoś płacić rachunki za wodę i prąd. Ale… dwa miliony na koncie nie mieszczą mi się nijak w żadnej znanej definicji ubóstwa – nawet (a może – tym bardziej?) „ewangelicznego ubóstwa.”

 

Oczywiście, w odróżnieniu od internautów, nie podejrzewam od razu owego okradzionego o jakieś nieuczciwe czy przestępcze działania. W życiu księży też możliwe są przecież różne sytuacje – ktoś mógł otrzymać jakiś spadek, pobierać honoraria za własną twórczość czy wykłady, czy wreszcie żyć niezwykle oszczędnie. Choć wiem, że na przykład mój mąż nie zdołałby zebrać takiej sumy, nawet, gdyby przez 25 lat żył jak mnich o chlebie i wodzie. Wbrew pozorom, rozwarstwienie majątkowe wśród księży jest także bardzo duże.

 

Następnie przytoczyłam przykład pewnego młodego księdza, który nagle zaczął „rozbijać się” najnowszym modelem samochodu. I dopiero, gdy wybrzmiały już wszystkie oskarżenia o zdzierstwo i chciwość,  okazało się, że ten super wóz był prezentem od brata księdza, który był świetnie prosperującym biznesmenem. Pozory mylą, chciałam przez to powiedzieć.

 

Na to mój rozmówca stwierdził kategorycznie, że ksiądz nie powinien był przyjmować od brata takiego prezentu…

 

Ach, więc to tak – pomyślałam.

 

Nie grzech księdzu MIEĆ pieniądze (nawet bardzo duże – dla mnie ta kwota jest zupełnie niewyobrażalna) – grzech tylko, jeśli WIDAĆ, że ksiądz ma pieniądze? Czy to aby nie trąci hipokryzją? Mnie jednak jakoś razi np. o. Rydzyk, pozujący na ubogiego zakonnika…

 

Oczywiście, jest możliwe – jak próbował mnie przekonywać ów dziennikarz – że ktoś ma pieniądze, ale się z tym nie obnosi i żyje bardzo skromnie. Jednakże jest to zapewne rzadkie zjawisko – a po wtóre: jaki sens w gromadzeniu dóbr, którymi nie mamy zamiaru się cieszyć? Czy nie jest to także jakaś subtelna forma skąpstwa czy chciwości? Nie wiem.

 

Wydaje mi się jedynie, że księża powinni żyć na podobnym poziomie, jak ludzie, wśród których pracują – a może nawet na ciut niższym. Mam rację? A może się mylę? Co sądzicie o tym?

 

POSTSCRIPTUM:I jak się ma do tego niedawna wypowiedź abpa Hosera, iż jego zdaniem protestujący lekarze są zbyt „niecierpliwi” – bo kiedy on sam był młodym lekarzem, także pracował za „głodową” pensję… Czyżby dlatego ksiądz arcybiskup zdecydował się na zmianę życiowego powołania?;) Nie śmiem przypuszczać…

 

 

(Źródło obrazka: interia.pl)

Komu nie podawać ręki?

Jakiś czas temu dziennikarze „Więzi”, nazywanej „katolickim think tankiem” zainicjowali akcję „Przekażmy sobie znak pokoju”, skierowaną w stronę środowisk LGBT.

Na plakacie promującym tę jakże piękną ideę zobaczyliśmy dwie dłonie złączone w uścisku – jedną oplecioną różańcem, drugą zaś – z tęczową opaską na nadgarstku.

podanie-reki

Rozumiejąc i podzielając szlachetnie intencje organizatorów – Jezus wszak zasiadał do stołu z „celnikami i grzesznikami”, nie stawiając im żadnych warunków wstępnych (nie wiemy nawet, czy WSZYSCY uczestnicy tych spotkań masowo się nawracali – bardziej prawdopodobne jest raczej, że nie) – wydaje mi się jednocześnie, że wiem, dlaczego to nie wypaliło.

Proszę mnie dobrze zrozumieć, ja naprawdę nie mam najmniejszego problemu z przyjaznym odnoszeniem się do osób homoseksualnych (a tym bardziej z prostym gestem podania ręki). Ba, jestem nawet przekonana, że Kościół powinien przemyśleć na nowo niektóre aspekty swego nauczania na ten temat. Na przykład, Katechizm mówi, iż w odniesieniu do takich osób „należy unikać wszelkich oznak niesłusznej dyskryminacji.” Z tego niezbyt zręcznego sformułowania niektórzy mogliby wysnuć wniosek, że istnieje także dyskryminacja słuszna i uzasadniona…

Poza tym, choć Katechizm wyraźnie stwierdza, że osoby takie „nie wybierają swojej skłonności”, a Kościół za grzeszne uważa jedynie czyny (akty) o charakterze homoseksualnym,  to jednak w codziennej praktyce duszpasterskiej ta różnica bardzo często ulega zatarciu – i mówi się o osobach homoseksualnych wyłącznie w kontekście dewiacji i „gorszenia młodzieży”…

Tymczasem ja jestem przekonana, że pomiędzy osobami tej samej płci jest możliwy także głęboki związek uczuciowy, oparty na głębokiej przyjaźni, wierności i wzajemnej pomocy – niekoniecznie z komponentem seksualnym. Tak więc wszelkim próbom sprowadzania tego wyłącznie do „zboczonego seksu” zawsze będę się sprzeciwiać. A niestety, czasami odnoszę wrażenie, jak gdyby część ludzi uznawała homoseksualistów za istoty niezdolne do uczuć wyższych, skoncentrowane jedynie na kopulacji – to obrzydliwe i poniżające. Między ludźmi, oprócz seksu, jest jeszcze miłość, wzajemne przywiązanie, itd. A seks między osobami tej samej płci, jeśli nawet jest grzechem, to TYLKO takim samym, jak każde inne współżycie seksualne pomiędzy osobami, które nie są małżeństwem! A na pewno nie większym!

Jednakże jeśli chodzi o sam plakat, to problematyczny wydaje mi się już sam dobór grup, które mają się ze sobą jednak. Z jednej strony – geje, lesbijki i osoby traspłciowe, a z drugiej strony „katolicy.” Rozumiem zatem, że przedstawiciele pierwszej grupy nie należą (czy też nie mogą należeć) do drugiej? Nie wiedziałam…

Druga możliwość jest taka, że ta dłoń z tęczową opaską nie symbolizuje WSZYSTKICH osób homoseksualnych i transpłciowych, a jedynie pewną wąską – i niestety często dość agresywnie antyklerykalną – grupę „działaczy LGBT”. Obawiam się, że tak właśnie ten przekaz zrozumieli nasi biskupi, stwierdzając autorytatywnie, że środowiska katolickie nie mogą brać udziału w takiej akcji.

znak-pokoju

Oczywiście, można tu zarzucić hierarchom nadmierną bojaźliwość i powiedzieć, że wezwanie do zaniechania wzajemnej nienawiści nie musi koniecznie oznaczać zaraz żądania zmian w doktrynie (np. mówiącej o tym, że małżeństwo to związek mężczyzny i kobiety). Kiedy Jezus ucztował z grzesznikami, niekoniecznie oznaczało to, że aprobował wszystkie ich czyny, prawda? I naprawdę chciałabym wiedzieć, czy np. obecny prymas Polski zdobyłby się dziś na Jezusową odwagę i przyjął na obiedzie np. Roberta Biedronia bez obawy o to, że może to zostać odebrane jako „pochwała  grzechu”? Czy raczej strach, by się nie skalać przez sam kontakt z grzesznikiem by przeważył?

Trzeba przyznać, że tej sprawy nie ułatwili również sami organizatorzy akcji, którzy niekiedy plątali się w zeznaniach – czy chodzi im tylko o zmianę języka, zaprzestanie wzajemnie obelżywych wypowiedzi – czy też może jednak o zmianę oficjalnego nauczania Kościoła o małżeństwie i seksualności.

Zasadnie wydawały mi się mi się także pojawiające się tu i ówdzie sugestie, ażeby, skoro pojednanie ma być obustronne i szczere, również strona LGBT zdobyła się na przeprosiny za niektóre antychrześcijańskie wypowiedzi i prowokacje. Do takowych przeprosin jednak nie doszło.

I tak oto wzajemne zaszłości i uprzedzenia doprowadziły do fiaska niegłupiej idei. Szkoda.

Kto się boi święconej wody, czyli „Newsweek” na terapii.

„Newsweek” pod światłymi rządami red. Lisa chyba robi bokami (a szkoda – za czasów Maziarskiego tak lubiłam to pismo…), nic więc dziwnego, że musi się czepiać swoich dyżurnych tematów pod zbiorczym tytułem: „Posłuchajcie, ludkowie, jaki to zły i straszny jest Kościół katolicki!”

Ostatni numer też atakuje nas okładką, na której tytuł krzyczy: „JAK KOŚCIÓŁ WYPĘDZAŁ ZE MNIE GEJA?” – co sprawia, że natychmiast zaczynam sobie wyobrażać duchowe i fizyczne męczarnie w rodzaju przypalania delikwenta gorącym żelazem, łamanie kołem albo przynajmniej jakiś maleńki egzorcyzm.

A jakież to są te „niedopuszczalne i straszliwe metody” stosowane w tym przypadku przez lubelską Grupę „Odwaga” – bo to o niej mowa?

Ano, sam autor artykułu przyznaje, że „modlitwa, miłość Boga i wsparcie księdza.”

Zaiste, przerażające. Zwłaszcza dla ateisty – chciałabym jednak zauważyć nieśmiało, że tego typu pomoc jest kierowana przez Kościół katolicki do KATOLIKÓW, i że nie słyszałam, aby księża przywozili na takie spotkania związanych i zakneblowanych gejów i lesbijki, schwytanych podczas ulicznej łapanki. Przeciwnie, oni SAMI, dobrowolnie, tam przychodzą.

A skoro tak – to co komu do tego?

Warto też podkreślić, że głównym celem „Odwagi” nie jest wcale – co „środowisko LGBT” jej nieustannie zarzuca – doprowadzenie do „przemiany” osoby homoseksualnej w heteroseksualną (jeśli zdarza się to czasami, to raczej rzadko – i to chyba bardziej w odniesieniu do osób biseksualnych – i ja bym to rozpatrywała w kategoriach CUDU, wyjątkowego wydarzenia właśnie) – ale raczej doprowadzenie takich osób do dojrzałej relacji z Chrystusem i do decyzji o życiu w czystości (do czego Kościół wzywa WSZYSTKICH wiernych, którzy nie żyją w związkach małżeńskich, nie tylko homoseksualistów!) – rozumiem, że i tego im nie wolno?

Już nie mówię o tym, że sam sposób przygotowania tego materiału – posługiwanie się świadomie kłamstwami, nagrywanie z ukrycia spotkań (które z zasady powinny przecież być poufne) – budzi mój głęboki niesmak.

Takie metody „śledztwa dziennikarskiego”, być może uzasadnione, gdy chce się ujawnić jakąś wyjątkowo niecną czy wręcz przestępczą działalność, muszą budzić co najmniej zdziwienie, gdy chodzi o zwykłe… rekolekcje.

Całość przypomina drwinę „małego Jasia” z katolików („modlitwa? ha, ha, ha – ależ to paradne!”; „wsparcie duchowe? to powinno być zakazane!” „miłość Boga? no, ludzie, bądźmy poważni!”) – i, moim zdaniem, wierzący geje i lesbijki powinni poczuć się tym równie zniesmaczeni, jak ja.

A teraz jeszcze czytam, że inny homoseksualista, który już dawniej przeprowadził podobny eksperyment (a nawet napisał o tym książkę), współpracujący z „Polityką” Mikołaj Milcke, oskarżył swojego kolegę po fachu o plagiat…

No, tak, panie redaktorze – tonący BRZYDKO się chwyta.

Źródło obrazka: blog Andrzeja Liszki – www.aliszka.pl