Ten tytuł jest celowo dwuznaczny. 🙂 Odnosi się bowiem po pierwsze do tego, że już coraz bliżej jest termin, który sobie wyznaczyliśmy, aby być razem (o, mój Boże, co to będzie…;)) – a po drugie do tego, że ostatnio rzeczywiście byliśmy tak blisko siebie, jakbyśmy się chcieli zupełnie stopić w jedność – i tak już pozostać. Na zawsze.
Jego przyjazd był jak uciszenie burzy na jeziorze – i teraz już nic mnie nie martwi, nie złości, nie denerwuje… Mimo że nadal nie wiem, jak zdołam być żoną…i matką jednocześnie… Mimo, że boję się, że jego….nasza…miłość ostygnie, kiedy ze „święta” stanie się codziennością. Mimo że nadal szukamy mieszkania, a do 15 sierpnia muszę wykonać pewne trudne, ale za to świetnie płatne zlecenie (mam umowę! mam umowę!! mam umowę!!! :)). Mimo że rozmowa z rodzicami jest wciąż jeszcze przed nami…
Wszystko to wydaje mi się teraz tak śmiesznie mało istotne, wobec faktu, że wiem, że jestem kochana – i że nie jestem sama. Już wiem.
A moje dzieciątko (chyba już dużo za duże, by nazywać je Fasolką :)), korzystając z tej iście idyllicznej atmosfery, postanowiło właśnie rozpocząć dwunasty tydzień swojego istnienia.
O mój, Boże! Czy ja mogę być taka szczęśliwa? Naprawdę mogę? I czy nie jest tak, że za każde szczęście (zwłaszcza takie – przekraczające normalną, ludzką miarę) trzeba będzie w końcu kiedyś zapłacić?
Ale może ja już zapłaciłam?