Elegia na śmierć rodzaju męskiego.

Wiem, wiem, że nasz język jest żywy i się zmienia.  To zapewne nieuniknione. Ale to nie znaczy, że wszystkie te zmiany muszą mi się podobać.

Weźmy na przykład feministyczną wojnę o feminatywy. Proszę mnie źle nie zrozumieć. W polszczyźnie, w przeciwieństwie do wielu innych języków, form rodzaju żeńskiego jest całkiem sporo.

Posłanka, dyrektorka, lekarka, pisarka, kierowniczka… są od lat dobrze zadomowione w języku polskim. Znam te wyrazy i sama chętnie ich używam.  Nie widzę też powodu, abyśmy nie mieli tworzyć nowych tam, gdzie są potrzebne.

Ale proszę, niechże się to odbywa bez gwałtu na regułach naszego języka! Panie (bo to przede wszystkim o nie chodzi), które żądają, aby wszystkie bez wyjątku nazwy zawodów miały swój żeński odpowiednik, zapominają na przykład,  że w języku polskim na ogół nie wystarczy dodawać „-a” do wszystkiego, jak leci, aby powstał rodzaj żeński. I stąd potem biorą się takie potworki jak „dyrektora” (w miejsce starej, dobrej „dyrektorki”) czy „redaktora”.

Z tej grupy jestem ewentualnie w stanie przystać na „magistrę” („magistra farmacji” była notowana w tekstach już przed II wojną światową) – przez pokrewieństwo z językiem łacińskim, w którym „magistra” oznacza po prostu nauczycielkę.

Pewnym wyjątkiem są tu słowa typu „starosta” i „wojewoda” , które mają żeńską formę gramatyczną niezależnie od tego, czy mówimy o kobiecie czy o mężczyźnie, sprawujących ten urząd. Mówimy więc – „pani wojewoda Anna Kowalska” i „pan  wojewoda Jan Nowak”.

Nie rozumiem za to, w czym „ministra” ma być niby lepsza od „pani minister” (był nawet uroczy film z 1937 roku „Pani minister tańczy”).

Kolejną zasadą, która jest nagminnie ignorowana w tym „równościowym” szale, jest ta, że w języku polskim nowe wyrazy tworzymy NA WZÓR już istniejących.

Mogę zatem zaakceptować takie formy jak: ministerka, premierka, żołnierka, inżynierka, duszpasterka – a nawet marynarka (bez względu na to, jak zabawnie to brzmi), ponieważ istnieją pary: lekarz-lekarka, malarz-malarka. Podobnie: wyborca-wyborczyni (czy odkrywca-odkrywczyni), tak samo jak wychowawca-wychowawczyni. Sama o sobie mówię czasami, że jestem wierną wyborczynią PSL-u.

Natomiast kompletnym nieporozumieniem i dziwactwem językowym są takie neologizmy, jak „naukowczyni” czy „nurkowczyni”. W pierwszym przypadku nowy wyraz jest nie tylko źle utworzony (wyrazy zakończone na -wiec, takie jak naukowiec, synowiec, wieżowiec, sterowiec – NIE MAJĄ w języku polskim form żeńskich). Przede wszystkim jest zupełnie zbędny, ponieważ mamy już piękne słowo „uczona”. Maria Curie-Skłodowska nie była żadną „naukowczynią”. Była wielką, polską UCZONĄ. 

Z kolei „nurka” należy umieścić w jednym szeregu z takimi słowami jak „Turek”. Partnerką Turka jest w języku polskim Turczynka. A zatem, skoro jest „Turczynka”, to mogłaby ostatecznie być i „nurczynka”. Jeżeli już koniecznie trzeba…

Istnieją wreszcie wyrazy, takie jak wyżej wspomniany „naukowiec” czy też „gość” które, jak się zdaje, nie mają w naszym języku żeńskich odpowiedników. Nie mają i już. I chyba trzeba po prostu się z tym pogodzić. Próbuje się wprawdzie tworzyć formy typu (ta) „gościa” lub „gościni” (na wzór „ochmistrzyni”) – trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że dzieje się to z pogwałceniem powyższych zasad.

Na pocieszenie powiem, że w niektórych innych językach europejskich jest takich „upartych” wyrazów jeszcze więcej. Na przykład w języku francuskim nie istnieje odpowiednik polskiego słowa „lekarka”.  Aby podkreślić, że chodzi o uczennicę Hipokratesa, po francusku trzeba powiedzieć opisowo: la femme médecin  – kobieta- lekarz.   No, i co z tego? Czy z tej racji powinniśmy uznać, że Francuzki są jakoś szczególnie zgnębione przez patriarchat?:)

Inną nową tendencją językową, która mnie trochę drażni, jest coraz powszechniejsze zastępowanie form „zbiorowych” rzeczowników, takich, jak „naukowcy” czy „Polacy” przez opisowe: „Polki i Polacy”, „Naukowcy i naukowczynie”. (sic!). Ciekawe, czy niebawem będziemy też mieli np. „Kościół Chrześcijan Baptystów i Chrześcijanek Baptystek” – zupełnie, jakby chodziło o dwie odrębne wspólnoty – jedną kobiecą, a drugą męską…

Jest to zresztą, co ciekawe, tendencja zupełnie odwrotna, niż w większości krajów zachodnich, gdzie w imię tej samej poprawności politycznej dąży się do wyeliminowania wszystkich zwrotów „nacechowanych płciowo”.

Ponieważ na przykład w języku francuskim (podobnie jak w angielskim) odpowiednikiem naszego „neutralnego” zwrotu „Szanowni Państwo!” było dotąd opisowe „Panie i Panowie!” (fr. Mesdames et Messieurs!) – uznane teraz za potencjalnie obraźliwe dla osób niebinarnych – zastąpiono je wyrażeniem „Witajcie wszyscy!”

Jak to więc w końcu jest? Wyrażenia opisowe wspierają równość wszystkich ludzi, czy raczej stoją jej na przeszkodzie? 🙂

Panie i Panowie, Obywatelki i Obywatele, Czytelniczki i Czytelnicy… Rodacy! 🙂

Niniejszym chciałabym oświadczyć, że ja nie mam z tym najmniejszego problemu. Kiedy mówię zbiorowo o „nauczycielach” mam w pamięci także wszystkie panie wykonujące ten zawód. A kiedy apeluję na tym blogu o szacunek dla lekarzy, obejmuję tym słowem również całą rzeszę kobiet w białych fartuchach. Dla mnie to oczywiste (wynika to z samych zasad naszego języka) i nie czuję ciągłej potrzeby podkreślania tego.

Czy jestem zbałamucona obecnie panującą męską cywilizacją?:)

I jeszcze taka ciekawostka na koniec: czy zauważyliście, że wiele słów, które nie mają oczywistego rodzaju żeńskiego, to wyrazy określające ludzi o negatywnych cechach charakteru? Jak: „nierób”, „leń” czy „obibok”.  Czy to nie jest aby trochę obraźliwe dla mężczyzn?:) Z drugiej strony, takie słowa, jak „sekutnica” czy „jędza” są używane tylko w rodzaju żeńskim…

 

Przemija postać świata tego…

Wprawdzie jedna z Czytelniczek poradziła mi jakiś czas temu „życzliwie”, bym zamiast pisać o imigrantach (bo rzekomo na ten temat „wszystko” już powiedziano:)), zajęła się raczej tym, co według niej jedynie mnie obchodzi, to jest, cytuję, „ksiądz i sutanna” – ale ileż można o jednym i tym samym?:P

Tak więc, skoro „wszyscy” obecnie wypowiadają się na temat „inwazji uchodźców na Europę”, to mogę i ja napisać kilka słów (mam nadzieję, że dość gruntownie przemyślanych:)).

A jeśli to się komuś nie podoba, to może po prostu zrezygnować z lektury tego tekstu/bloga (niepotrzebne skreślić). Nie ma przymusu czytania moich refleksji.Na jakikolwiek temat.

Przede wszystkim, wydaje mi się, że stoimy dziś na krawędzi wielkiego kryzysu naszej cywilizacji, porównywalnego jedynie z tym, co działo się w Europie na przełomie IV i V w.n.e., kiedy upadało Cesarstwo Rzymskie.

Wtedy również Rzymianom wydawało się, że są bezpieczni za ufortyfikowanymi granicami i że są w stanie kontrolować napływ „barbarzyńców” (uwaga: to słowo nie miało jeszcze wówczas jednoznacznie negatywnych konotacji – oznaczało po prostu ludzi spoza terenu Imperium Romanum) w te granice. I ze ich kultura jest tak pociągająca dla przybyszów, że w krótkim czasie wszyscy staną się lojalnymi poddanymi cesarza. I że Rzym nigdy nie upadnie.

I trzeba przyznać, że przez długie lata ta starożytna polityka „multikulti” (oparta na tolerancji dla wszelkich wiar, pociągającej kulturze oraz na prawie rzymskim i wolnym przepływie towarów) jakoś się sprawdzała. Św. Augustyn na przykład, pochodzący z terenu Afryki Północnej, był w pełni zasymilowanym „Rzymianinem” i bardzo bolał nad spustoszeniem „Wiecznego Miasta”  przez „barbarzyńców”, mimo że sam (wedle dużego prawdopodobieństwa:)) mógł być raczej… hmmm… śniadej karnacji. 🙂

Wszystko to jednak do czasu.. Postępujący kryzys gospodarczy i demograficzny (sądzę, że nie ma tu potrzeby zagłębiać się w jego przyczyny), któremu na próżno próbowali zaradzić niektórzy cesarze (jak choćby pronatalistyczny Oktawian August), tworząc różnego typu, jak byśmy dziś powiedzieli, „programy prorodzinne” – zmuszał Rzymian do przyjmowania w swe granice coraz większych grup przybyszów, bo, mówiąc najprościej, zaczęło brakować żołnierzy do obrony ogromnego terytorium.

A przybyszów, gnanych czy to przez wojny, czy przez głód, a za to bardzo płodnych, nigdy nie brakowało. I kiedy we wspomnianym IV/V w. Imperium Romanum zaczęło zagrażać już prawdziwe niebezpieczeństwo, ze strony lepiej zorganizowanych i bynajmniej nie pokojowo nastawionych plemion, takich jak Wandale, Wizygoci i Ostrogoci, okazało się nagle, że nie ma już zbyt wielu chętnych do obrony starego porządku. Ponieważ duża część ludności, zamieszkującej Cesarstwo czuła duchowe i etniczne pokrewieństwo raczej z najeźdźcami (którzy często nie mieli nic do stracenia, za to wiele do zyskania), niż z nielicznymi piewcami dawnej potęgi Rzymu, dość szybko i bez tak wielkich ofiar, jakich można by oczekiwać w przypadku bardziej zdecydowanego oporu, uznano, że zamiast bronić starego świata, lepiej na jego miejscu zbudować nowy, własny. Trywializując nieco –  barbarzyńcom się jeszcze coś „chciało”, podczas gdy Rzymianom – już nie.

I tak oto rodził się średniowieczny świat – wielka i wspaniała cywilizacja starożytnego Rzymu przeszła zaś do historii.

I twierdzę stanowczo, że teraz znajdujemy się w podobnym punkcie historii Europy – dumny ze swoich osiągnięć i pragnący je jedynie konsumować, syty Stary Kontynent wymiera, a kultury pozaeuropejskie (przede wszystkim zaś cywilizacja chińska i islamska) są na fali wznoszącej. Chcemy tego, czy nie – „oni” i tak tu przyjdą, by zająć nasze miejsce. Ich dzieci zastąpią te, których my nie mieliśmy. Prędzej czy później – choć obserwując ostatnie wydarzenia, sądzę, iż stanie się to wcześniej, niż przypuszczałam. I nie zmienią tego ani wciąż zmieniane „legalne kwoty” uchodźców, ani – tym bardziej – zasieki, wojsko i zamykanie granic.

Już teraz słychać coraz wyraźniejsze głosy, chociażby z Niemiec, gdzie wprost przyznaje się, że Europa MUSI przyjmować uchodźców, ponieważ wkrótce zabraknie nam rąk do pracy. A dzieje się tak dlatego, że – pomimo różnych wdrażanych przez rządy „programów prorodzinnych ” – rdzenni mieszkańcy naszego kontynentu są coraz mniej skłonni do tego, aby mieć potomstwo. Imigranci natomiast – wręcz przeciwnie. (Chociaż, aby choć trochę zamaskować ten fakt, w wielu krajach, jak we Francji, zakazano publikowania danych o etnicznych korzeniach nowonarodzonych obywateli).

A ponieważ wojny, choroby, i głód na świecie jak dotąd nie ustają, nigdy też nie zabraknie tych, którzy – jak dawniej – będą próbowali wedrzeć się do bezpiecznych enklaw bogactwa. Oni też, tak jak ich starożytni poprzednicy, nie mają nic do stracenia, za to wiele do zyskania.

Przy czym nie łudźmy się – to, co ich najbardziej przyciąga, to raczej nie jest nasza „wspaniała europejska kultura”, której często nie znają i nie rozumieją, a raczej nasz rozwinięty system socjalny. Zresztą kultura europejska, oparta coraz częściej na jałowym „kulcie” (notabene, obydwa słowa mają ten sam łaciński źródłosłów) bogini Konsumpcji i/lub kontestowaniu wszelkich zastanych wartości, jest też stopniowo coraz mniej pociągająca dla samych Europejczyków, zwłaszcza młodych, którzy tradycyjnie szukają „czegoś więcej”.

I niejednokrotnie odnajdują to „coś więcej” nie w zachodnim chrześcijaństwie (często tak samo wyjałowionym przez poprawność polityczną, jak i cała kultura), ani nawet nie – jak jeszcze do niedawna – w religiach Dalekiego Wschodu, ale w islamie. Niekiedy w jego najradykalniejszej formie. Znamienne, że np. we Francji, gdzie jeszcze w latach 80. i 90. XX w. masowo powstawały centra buddyjskie, teraz, jak grzyby po deszczu wyrastają  meczety…

I właśnie tego fundamentalnego „głodu” duchowego moim zdaniem nie chcą zauważyć różnej maści analitycy, którzy do znudzenia zadają pytanie (i nie znajdują na nie żadnej odpowiedzi), jak to możliwe, że ci młodzi ludzie: Sarah, Ali czy Pierre, którzy przecież byli „tacy jak my”, urodzili się i wychowali w naszej kulturze – ba, do pewnego momentu „nawet nie byli religijni”, tzn. nie chodzili do żadnego kościoła ani do meczetu, „normalnie”, tak jak wszyscy pracowali i imprezowali, „nagle”, z dnia na dzień potrafili przedzierzgnąć się w zaangażowanych bojowników. Wydaje mi się, że ja znam odpowiedź: jeśli w Twoim życiu nie ma już nic, za co byłbyś gotowy umrzeć, to prawdopodobnie nie widzisz tez żadnego powodu, aby dalej żyć…

Ciekawym przyczynkiem do tych wszystkich wydarzeń jest natomiast ów z pozoru drobny fakt, o którym poinformowali mnie moi znajomi z Francji. Wszyscy już zapewne wiedzą, że „aby nie drażnić fundamentalistów” tradycyjna bożonarodzeniowa choinka NIE STANIE w tym roku na placu przed katedrą Notre Dame w Paryżu.

Zrazu pomyślałam tylko, że doprawdy niewiele trzeba, aby „rozdrażnić” tych terrorystów, skoro przeszkadza im ten tak niewinny symbol chrześcijańskich świąt (bardzo już zlaicyzowany zresztą – trzeba się nieźle nagimnastykować, aby w tym drzewku odnaleźć jakiekolwiek religijne konotacje). Czy ja im zabraniam obchodzić Ramadan?  I że zapewne ŁATWIEJ było zlikwidować tę choinkę (za którą nikt nie będzie umierał, bo nie są to przecież żadne świętości…), niż np. zamknąć Charlie Hebdo, które zapewne „drażni” ich znacznie bardziej.

Zastanawiałam się też, dlaczego żaden z paryskich artystów (którzy się tak szczycą swoją wolnością) nie zdecydował się wziąć w obronę tej choinki, jako, powiedzmy, „instalacji artystycznej.” W zaistniałej sytuacji byłaby to chyba większa odwaga, niż, dajmy na to, publiczne obsikanie figurki Dzieciątka w żłóbku?

A, byłabym zapomniała – publiczne wystawianie „instalacji” żłobkowych poza obrębem kościołów też jest we Francji zakazane…  Pisałam o tym już w zeszłym roku.

Ktoś tu pewnie zaraz się powoła na słynną francuską „laickość państwa”, z której to Francja jest taka dumna. No, dobrze, ale w takim razie, niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego w tej samej Francji zakazano już nie tylko piosenek o św. Mikołaju w szkołach (chociaż konia z rzędem temu, kto pod maską tej popkulturowej postaci rozpozna jeszcze dawnego biskupa Myry w Azji Mniejszej:- niedawno mój najstarszy wdał się w bezowocny spór z kolegami z klasy, bezskutecznie próbując przekonać ich, że PRAWDZIWY św. Mikołaj nigdy w życiu nie widział renifera:)) – ale również… podawania wieprzowiny dzieciom w publicznych żłobkach i przedszkolach, aby nie urażać muzułmańskich rodziców. Rozumiem, że – w imię równego traktowania wszystkich religii – instytucje te podobnie respektują np. chrześcijański Wielki Post oraz, dajmy na to, żydowskie przepisy o koszerności potraw?:)

Doprawdy, nieczęsto się zgadzam z redaktorem Terlikowskim, ale tu aż się prosi, żeby zacytować jego politycznie niepoprawny wpis z  Facebooka: „Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że  Europy nie zniszczą islamscy fundamentaliści. Ona zniszczy się sama – a wcześniej sfajda się ze strachu.”

Chciałabym jednak w tym miejscu bardzo mocno przestrzec, aby zbyt łatwo nie łączyć problemu imigracji z terroryzmem, a jeszcze szerzej – z islamem. Nie wolno nam nigdy zapominać, że nie każdy uchodźca jest potencjalnym terrorystą. Zapewne zdecydowana większość z nich to po prostu ludzie szukający poprawy swego losu, uciekający przed wojną i/lub głodem.

W tym kontekście dosyć niegodziwe wydają mi się wszelkie próby podzielenia tej ogromnej fali przybyszów na uchodźców „politycznych” (których to ponoć bezwzględnie należy przyjąć) – oraz „ekonomicznych” – których przyjmować podobno nie należy. Jeśli ktoś przymiera głodem, to czy jego sytuacja jest naprawdę znacząco lepsza od położenia kogoś, komu wojna zniszczyła dom? Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się.

A zatem, powtórzę raz jeszcze: nie wszyscy uchodźcy to od razu islamscy terroryści, choć nie bardzo wierzę też w możliwość naprawdę skutecznego „odsiewania ziarna od plew” w tak ogromnej masie ludzi. A jak łatwo można wprowadzić w błąd odpowiednie służby, to pokazuje choćby historia Simona Mola, który w Polsce zasłynął głównie tym, że zarażał kobiety wirusem HIV, a który na własny użytek stworzył sobie całkiem zgrabną legendę bojownika o wolność i niezależnego artysty, prześladowanego w swojej ojczyźnie. Legendy owej nikt nie sprawdził, natomiast skutecznie otwierała ona przed oszustem wszystkie drzwi i ramiona antyrasistowskich działaczek…

Dalej, z pewnością nie wszyscy uchodźcy to wyznawcy islamu – wielu jest wśród nich także chrześcijan, uciekających przed prześladowaniami ze strony ISIS z terenów Syrii czy Iraku. Ludzie ci, którzy z racji pewnej kulturowej bliskości, mieli prawo oczekiwać pomocy od swoich (choćby tylko nominalnych) współbraci w wierze, teraz słusznie mogą czuć się przez Zachód zdradzeni i pozostawieni własnemu losowi, o czym coraz częściej głośno mówią ustami swoich pasterzy. Moim zdaniem, tych powinniśmy przyjmować w pierwszej kolejności. Bo jeśli my  ich nie ocalimy, to kto właściwie?

Ale żeby uniknąć oskarżeń o chęć podobno niedopuszczalnej „religijnej segregacji” uchodźców, od razu dodam, żer jeśli widzę kogoś, kto jest ranny, głodny czy też bezdomny, pytanie go o wyznanie naprawdę nie jest pierwszym, co przychodzi mi do głowy.

I wreszcie na koniec: nie wszyscy także wyznawcy islamu  to potencjalni terroryści. Trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć, żeby później nie było nieporozumień.

A Jezus powiedział: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść… byłem nagi, a przyodzialiście Mnie… byłem przybyszem – a przyjęliście Mnie.” I tego też się nie da w żaden sposób pominąć…jeśli naprawdę chcemy się jeszcze przyznawać do „wartości chrześcijańskich.”

postać-świata-150x150

Jeśli wierzyć Ewangelii… a ja wierzę… to Oni też byli  kiedyś uchodźcami… (Rembrandt van Rijn, Ucieczka do Egiptu)

Postscriptum: Niedawne wydarzenia w Kolonii, gdzie w okresie Nowego Roku ponad 100 kobiet padło ofiarą molestowania lub gwałtu ze strony przybyszów z krajów Afryki Północnej, dobitnie pokazują całą bezradność europejskich władz w zetknięciu z odmiennymi kodami kulturowymi.

Jedyne, na co zdobyła się w tej sytuacji lewicowa (sic!) burmistrz Kolonii, to stwierdzenie, że należy „poinstruować niemieckie KOBIETY, jak powinny postępować wobec cudzoziemskich mężczyzn, aby nie prowokować ich swoim zachowaniem.”

No, tak. Biorąc pod uwagę, że zgodnie z Koranem każda młoda kobieta, która znajduje się sama w nocy na ulicy, a do tego zachowuje się „swobodnie” (cokolwiek to znaczy) naraża się na oskarżenie o nieobyczajne zachowanie – być może należałoby doradzić tym kobietom, aby wychodziły z domu tylko w towarzystwie męskiego opiekuna (takie sugestie się już zresztą pojawiają!), nosiły stroje szczelnie zakrywające całe ciało – a najlepiej w ogóle przeszły na islam?

A ja głupia, ciemna, nieoświecona parafianka, zawsze myślałam, że to GOŚCIE przede wszystkim powinni się nauczyć, jak zachowywać się w kraju gospodarza? Ot, takie pułapki politycznej poprawności…

Inna rzecz, że i w islamie – z racji zaleceń Proroka, który wymaga w tej sprawie zeznań co najmniej dwóch – a w niektórych opracowaniach czytałam nawet o czterech -(męskich) świadków – udowodnienie przestępstwa seksualnego jest dla kobiety sprawą niezwykle trudną, prawie niemożliwą. Wiele muzułmanek, skazanych w Pakistanie, Iranie czy Arabii Saudyjskiej za „występki przeciw moralności” w rzeczywistości odsiaduje karę za to, że były molestowane… Każdy bowiem gwałt, nie udowodniony w powyższy sposób, prawodawstwo tych krajów uznaje po prostu za zwykły (karalny) „seks pozamałżeński.”

Z OSTATNIEJ CHWILI: Podobno jest już pierwsza osoba, oskarżona w sprawie zajść w Kolonii. Nie jest to jednak żaden z agresorów, lecz… jedna z kobiet, którą oskarżono o… rasizm. Zapewne opowiadając publicznie o tym, co ją spotkało, nie zdołała zachować należytego szacunku dla kultury i tradycji, w której wyrośli jej oprawcy….

Elegia na śmierć ONZ.

Przy okazji niedawnych tragicznych wydarzeń w Tunezji doszłam do dwóch bardzo (po)ważnych wniosków. Po pierwsze, z całą mocą po raz kolejny dotarło do mnie, jak miałkimi w istocie informacjami na co dzień karmią nas media w sytej i bogatej (jeszcze) Europie. Patrz mój poprzedni post.

W różnych miejscach globu toczą się wojny, niemal codziennie dochodzi do zamachów terrorystycznych, miliony ludzi nie mają dostępu do wody, edukacji, leków i pożywienia – ale wszystko to nic, w porównaniu ze „skandaliczną” wypowiedzią pary słynnych projektantów, którzy mieli czelność powiedzieć, że dzieci biorą się z mamy i taty.

Wypowiedź ta nie tylko stała się „newsem dnia” prawie na całym świecie, ale też okazała się sprawą na tyle ważną, że premier polskiego rządu zdecydowała się zająć stanowisko (choć, jako żywo, obaj panowie nie są naszymi obywatelami).

To samo zresztą można zauważyć, jeśli chodzi o stosunek Europejczyków do putinowskiej Rosji. Przed i w trakcie olimpiady w Soczi, gdy już trwała tragedia Ukrainy, właściwie jedyne protesty dotyczyły tego, że JE Władimir Władymirowicz nie traktuje tak, jak należy swoich homoseksualnych poddanych. Cała reszta, jak np. powszechna przemoc, alkoholizm, brak wolności słowa czy też więźniowie polityczni, już nawet o zajęciu cudzego terytorium nie wspominając, nie zasługuje na tak powszechną uwagę.

I czasami zastanawiam się, czy nie ma to aby na pewno żadnego związku z faktem, że imperium Putina może się poszczycić najwyższą na świecie liczbą legalnych aborcji – corocznie około miliona.(Organizacje pozarządowe alarmują jednak, że tzw. „aborcji niezarejestrowanych” może być wielokrotnie więcej – swego czasu Onet.pl informował, że może być nawet od 5 do 12 (sic!) milionów tego typu zabiegów, o których władze nie mają pojęcia.)

A przecież wiadomo, że w opinii postępowych Europejczyków możliwość uśmiercenia płodu według własnego uznania jest bodaj najważniejszym spośród wszystkich praw człowieka – i jeśli  Polskę, gdzie tego prawa praktycznie nie ma, tak chętnie nazywa się tylko z tej racji „piekłem kobiet” – to Rosja musi im się chyba jawić jako „raj”?

I to zupełnie niezależnie od tego, że miliony Rosjanek doświadczają przemocy ze strony swoich partnerów – a kolejne miliony – przedwczesnego wdowieństwa z powodu zapicia się tychże. Nie bez przyczyny mówi się w Rosji, że „mężczyzna idealny” to taki, który nie pije i nie bije – to chyba niezbyt wygórowane wymagania, prawda? (A i tak w tym coraz bardziej wyludniającym się ogromnym kraju niemal równie popularne w dalszym ciągu jest powiedzenie: „niechby pił, niechby bił – byleby był!”)

A po drugie, zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim, co się obecnie dzieje na świecie, podziała się ONZ? Ktoś wie w ogóle, jak się nazywa obecny Sekretarz Generalny tej organizacji? Ja to wiem, bo sprawdziłam przed przystąpieniem do pisania tego tekstu: nazywa się otóż Ban-Ki Moon i pochodzi z Korei Południowej. Niewiele więcej można o nim powiedzieć, ponieważ wzmianki o jego działalności (?) nader rzadko pojawiają się w światowych mediach.

W ogóle mam wrażenie, że ONZ nie poradziła sobie z przemianami, jakie zaszły w świecie po roku 1989 (podobnie jak jej poprzedniczka, Liga Narodów, nie przetrwała „kryzysu” późnych lat 30 XX w. i II wojny światowej). Być może sama idea pokojowej współpracy między narodami i globalnego rozwiązywania problemów jest szlachetna i piękna (jak to zazwyczaj z ideami bywa), ale próby wcielania jej w życie są, jak dotąd, niezbyt udane.

Dopóki świat był podzielony, z grubsza rzecz biorąc, na dwa wrogie „obozy”, sytuacja była prostsza – dzięki strukturom ONZ mogły się one wzajemnie trzymać w szachu i tak utrzymywać swoisty „pokój w stanie wojny”. Ale kiedy upadł komunizm, wszystko znacznie się skomplikowało i pojawiły się zupełnie nowe wyzwania (jak choćby rosnący w siłę islamski terroryzm), na które Narody Zjednoczone zupełnie nie były przygotowane.

Jaskrawym przykładem tego jest choćby fakt, że pomimo jawnego naruszania zasad, na których miała się opierać ta organizacja (podam dla przykładu tylko dwie z nich: „rozwiązywanie sporów środkami pokojowymi” oraz „powstrzymanie się od groźby użycia siły lub użycia jej w sposób nieuzgodniony z celami ONZ”) Rosja NADAL nie została wykluczona z Rady Bezpieczeństwa ONZ (i prawdopodobnie nigdy nie zostanie). Mówiąc najprościej: o sprawach „światowego pokoju” decyduje facet, który właśnie prowadzi wojnę z sąsiednim państwem…

Zwiększyła się również liczba grup interesu i nacisku, które mogą znacząco wpływać na kierunki jej rozwoju – dość przypomnieć niesławną sprawę ogłoszenia przez Światową Organizację Zdrowia „pandemii” grypy, której nie było (wcześniej w tym celu zmieniono samą definicję pandemii, najprawdopodobniej pod naciskiem wielkich koncernów farmaceutycznych) czy też Konferencję na temat Kobiet w Pekinie (1995) – kiedy to z kolei zaznaczył się przemożny wpływ radykalnych organizacji feministycznych (wówczas to po raz pierwszy dokumentach oficjalnych padło słowo„gender”), który można obserwować po dziś dzień.

Niekiedy można wręcz odnieść wrażenie, że jedyne obszary, w których ONZ przejawia jeszcze jakąkolwiek aktywność, to właśnie wspomniane kwestie „praw reprodukcyjnych” (przede wszystkim nawoływanie do zapewnienia wszystkim i wszędzie dostępu do antykoncepcji, aborcji i edukacji seksualnej – tu poczynając już od 4. roku życia) oraz wzywanie „na dywanik” Kościoła katolickiego w sprawie pedofilii.

Były też pionierskie próby twórczego połączenia obydwu tych głównych obszarów zainteresowania w jedno, np. wtedy, gdy przedstawiciel Watykanu przy ONZ ośmielił się dowodzić, że więcej kobiet na świecie wciąż jeszcze umiera z powodu braku dostępu do antybiotyków, środków opatrunkowych, czystej wody i właściwej opieki okołoporodowej, niż (jak brzmi wersja oficjalna) z powodu „braku dostępu do bezpiecznej i legalnej aborcji.” Lewicowe organizacje po tej wypowiedzi dosyć głośno domagały się, by pozbawić Watykan statusu państwa-obserwatora…

Nie usłyszycie natomiast – przynajmniej ja nie usłyszałam – żadnej oficjalnej wypowiedzi przedstawicieli ONZ na przykład na temat: zamachów terrorystycznych, takich, jak ostatnio w Tunisie, czy wcześniej w Paryżu; prześladowania chrześcijan, Żydów i jazydów oraz niszczenia bezcennych dóbr kultury przez Państwo Islamskie (a kiedyś była też taka organizacja, jak UNESCO…); wojen w Republice Środkowoafrykańskiej i Syrii, czy też domniemanego udziału pracowników jednej z agend ONZ w aferze pedofilskiej (coś takiego kiedyś obiło mi się o uszy).

Już nawet nie wspominając o tym, o czym odważyła się opowiedzieć w jednym z wywiadów Janina Ochojska: że ludzie rzeczywiście zajmujący się pomocą humanitarną czasami są wręcz niezadowoleni, gdy na miejsce przybywa jakiś przedstawiciel ONZ. Po prostu dlatego, że często ci ludzie mają o wiele wyższe wymagania, dotyczące np. bezpieczeństwa, warunków zakwaterowania i wyżywienia, niż można im zapewnić na miejscu. Nie dość więc, że w niczym nie pomagają, to jeszcze trzeba się nimi ciągle opiekować jako „dostojnymi gośćmi…”

Ale wydaje mi się, że agonia tej niemal 70-letniej organizacji zaczęła się już nieco wcześniej. Być może już podczas wojny w byłej Jugosławii (1992-1995), kiedy to żołnierze sił pokojowych bezczynnie przyglądali się czystkom etnicznym, lub nieco później, w Rwandzie, gdzie masakra około 800 tysięcy ludzi również odbywała się na oczach zupełnie biernych żołnierzy w błękitnych hełmach (ale oczywiście zawsze łatwiej jest oskarżać o rzekomy „współudział” tamtejszy kler katolicki, niż uderzyć się we własne piersi…).

I tutaj nasuwa się dosyć oczywiste pytanie – na co komu takie „wojsko”, które nie potrafi nawet (bo nie ma takich uprawnień!) obronić bezbronnych w sytuacji zagrożenia? I czy naprawdę musimy w dalszym ciągu utrzymywać taką półmartwą organizację?

ONZ-150x150

Na zdjęciu: Sala Zgromadzenia Ogólnego ONZ. (Źródło: tvp.info)

A w tym wszystkim, oczywiście poza ofiarami, najbardziej mi szkoda zwykłych Tunezyjczyków, dla których te zamachy mogą oznaczać ruinę gospodarczą ich kraju, nędzę i bezrobocie – a to z kolei najskuteczniej może ich pchnąć w objęcia islamskich ekstremistów, jak to już dawno zaobserwował mój brat, który służył w Iraku: „Tacy ludzie mogą myśleć sobie: ja osobiście nie mam nic przeciw Europejczykom, ale jeśli nie przystanę na propozycję dokonania tego zamachu, to kto wyżywi moją rodzinę?!” – tłumaczył mi.

***

Kiedyś czytałam książkę ks. Marka Rybińskiego (1977-2011) „Zapiski tunezyjskie.” Nie będę ukrywać, że kupiłam ją przede wszystkim dlatego, że rzecz dotyczy młodego salezjanina, mniej więcej w wieku mojego P. Ale okazuje się, że jest ona niezwykle aktualna także dzisiaj, kiedy to oczy całego świata zwracają się na ten śródziemnomorski kraj.

W tych bardzo osobistych notatkach (które nigdy nie miały być przeznaczone do publikacji – chwała jednak salezjanom, że na nią zezwolili) ks. Marek opowiada o realiach codziennego życia w Tunezji, zwracając uwagę na trudności w byciu tam kapłanem (salezjanie, prowadzący nam szkołę, muszą występować jako osoby świeckie) – ale i na wielką serdeczność i otwartość tamtejszych ludzi. Wspomina na przykład, jak to pewnego razu naszła go nieprzeparta ochota na drinka (ach, ci mężczyźni!:)). Ale co tu zrobić, wokół sami muzułmanie, dla których alkohol w jakiejkolwiek formie to szatański wynalazek. I nawet gdyby to było możliwe, to przecież nie będzie pił do lustra, w ukryciu, jak jakiś alkoholik…

Zwierzył się z takich myśli zaprzyjaźnionym ze szkołą Tunezyjczykom – i ze zdziwieniem usłyszał, jak jeden z nich mówi do innych: „Wy, to wy, bracia – ale JA nie jestem wierzący, więc mogę się z nim napić!”:)  Zdziwiłem się, pisze, że nawet w kraju islamskim, jakim niewątpliwie jest Tunezja, możliwe jest tak otwarte przyznawanie się do własnego zdania w kwestiach religijnych.

A jednak właśnie w tej otwartej Tunezji, gdzie zyskał tak wielu przyjaciół, ksiądz Rybiński (na zdjęciu poniżej) znalazł straszną śmierć. Morderca, który był winien zakonnikowi jakieś pieniądze, najpierw zadźgał go nożem, a następnie odciął mu głowę, aby upozorować zbrodnię na tle religijnym…

„Wybaczcie nam! – mówili Tunezyjczycy na jego pogrzebie. – Tunezja nie jest TAKA!”

A więc jaka jest? Nie wiem.

Tunezja