Co naprawdę myślę o..TRANSPLANTACJI ORGANÓW?

Mówiąc najprościej: myślę – a nie będę w tym szczególnie odkrywcza – że ludzi gotowych oddać (czy to za życia, czy po śmierci) jakąś cząstkę siebie potrzebującym jest w naszym społeczeństwie wciąż za mało.

Jeżeli o mnie chodzi, zrobiłabym to bez wahania – i jeśli będzie trzeba, jestem skłonna złożyć odpowiednią deklarację.

A ta dość powszechna jeszcze niechęć do oddawania organów bierze się, moim zdaniem z dwóch rzeczy: po pierwsze, ludzie na ogół nie wierzą w to, że chociaż (dzięki nowoczesnej technice) serce zmarłego nadal bije a klatka piersiowa się unosi – to jednak on sam już dawno odszedł. („No, bo skoro bierzemy serce żywe, bijące…”).

Do podsycania takich fobii przyczyniają się również mało odpowiedzialne wypowiedzi niektórych polityków (w rodzaju: „Ten pan już nigdy nikogo nie zabije!”)

Po drugie, boją się „okaleczenia” ciała zmarłego – jest to ten sam powód, dla którego jeszcze do niedawna wielu ludzi nie zgadzało się na sekcje zwłok.

Być może jest to też związane z dawnymi poglądami na zmartwychwstanie – w średniowieczu uważano, że człowiek powinien „w komplecie” oczekiwać na sąd Boży – bo jeśli nie ma np. ręki, to bez ręki również zmartwychwstanie.

Jest to jednak pogląd, który podaje w wątpliwość zarówno wszechmoc Pana Boga (bo czyż Bóg NIE MOŻE odtworzyć naszego ciała nawet z nicości?), jak i zmartwychwstanie tych, których ciał nigdy nie odnaleziono (bo  np. zginęli w komorach gazowych…).

Myślę, że i Kościół ma tu wiele do zrobienia. Należy do skutku tłumaczyć ludziom, że oddanie własnego organu jest podarowaniem komuś życia i że na „tamtym świecie” nasze ciało na nic się już nam nie przyda – więc nie ma potrzeby zabierać go tam ze sobą, skoro tutaj mogłoby jeszcze komuś pomóc…

Przypadki księdza Kazika.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o księdzu Kaziku, miałam może z 18 lat – mniej więcej tyle, ile niektórzy z jego ówczesnych podopiecznych – i byłam nim zafascynowana. Jak wszyscy.

Młody salezjanin, pracujący z dziećmi ulicy, bezdomnymi i narkomanami (dla których stworzył Dom Otwartych Drzwi), wydawał mi się „polskim Guy Gilbertem.” Nie tylko mnie zresztą – przez wielu był uznawany niemal za świętego. Swego czasu otrzymał nawet tytuł Krakowianina Roku.

Równocześnie jednak rozgrywał się jego osobisty dramat – przeżywał wewnętrzne rozdarcie, związane z miłością do dziewczyny (później gdzieś przeczytałam, że była to jedna z wolontariuszek pracujących w Domu) – nadal kochał Boga, Kościół i zakon, a jednoześnie czuł się odpowiedzialny za nią i za ich mające się narodzić dziecko.

Niektórzy mówią, że to popularność zabija powołanie. Nie wiem, być może. Ale wydaje mi się, że każdy, kto by pracował tak, jak on – po kilkanaście godzin na dobę i sypiając często na skrzynkach po owocach… – prędzej czy później musiałby się „wypalić” i zacząć szukać wsparcia w drugiej osobie.

(Sam ks. Kazik kiedyś przyznał, że przez „dumę i pychę” z nikim o tym nie rozmawiał. Bał się, że ktoś powie: „Taki dobry ksiądz i ma problemy?!” Kiedy podejmował ostateczną decyzję, po prostu zamknął się na kilka dni w swoim pokoju. Uderza mnie tu pewne podobieństwo z moim P., który kiedyś powiedział, że pośród swoich współbraci nie miał nikogo naprawdę zaufanego – a najlepiej dogadywał się z kobietami. Czyżby więc nasi sympatyczni księża salezjanie byli w gruncie rzeczy ludźmi bardzo samotnymi?)

Kiedy odchodził, miał w kieszeni 250 złotych i dziewczynę w zaawansowanej ciąży. Imał się różnych zajęć (m.in. próbował sprzedawać pamiątki na krakowskim Kazimierzu) i w jednym z nielicznych wywiadów sam przyznawał, że sytuacja materialna jego rodziny była początkowo bardzo ciężka. Dziś jest ojcem dwóch synów i pracuje w Ośrodku Pomcy Społecznej – pomaga bezdomnym. 

Można zatem powiedzieć, że mu „się udało” – jak zauważył mój P. może nadal robić to, co robił wcześniej…

A co z jego „ukochanym dzieckiem”, z SALTROMEM? Zaraz po jego odejściu zmieniono nieco formułę ośrodka – mogą w nim już przebywać wyłącznie dzieci.  Narkomanami zajmuje się odrębna instytucja (ale może to i lepiej?).

Wydaje mi się jednak, że jest to jeden z tych „eksów”, którzy mogliby być doskonałymi duszpasterzami (drugim znanym mi jest ks. Tomasz Jaeschke…), gdyby tylko nie kazano im wybierać pomiędzy miłością do kobiety a miłością do Kościoła (notabene, w języku greckim jedno i drugie jest rodzaju żeńskiego:)).

Czy u Boga, u którego wszystko jest możliwe, nie jest możliwe, aby jednego człowieka powołał i do kapłaństwa i do małżeństwa? – pyta – Zarówno kapłaństwo,  jak i małżeństwo to Boże powołanie i ludzka odpowiedź. Byłem, jestem i będę księdzem. Staramy się żyć religijnie – na ile nam pozwalają na to przepisy kościelne. Przeżywamy obecnie przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej naszego starszego syna. (…) Chciałbym, żebyśmy po uregulowaniu spraw zawarli ślub kościelny (…)”

A wtóruje mu inny były duchowny:

” Czy ci, którzy zatrzymali się na drodze kapłaństwa, zawsze i w każdym wypadku są zdrajcami? (…) Czy nie mają prawa doświadczać, że Bóg jest nie mniej obecny w kobiecie i dziecku, które kochają, niż w wiernych, którym służyli? (…) Czy Bóg żąda od kapłana, jeśli to się już stało, złożenia w ofierze syna i jego matki dla pełnienia posługi kapłańskiej?”

 

Nie wiem, ale nie wydaje mi się – nikt rozsądny przecież nie twierdzi, że jeśli ktoś kocha (nawet bardzo) swoją żonę lub męża, to tym sposobem „zdradza” Pana Boga. Sądzę, że te dwa rodzaje miłości po prostu „nie przystają” do siebie i nie da się ich porównywać – wystarczy zauważyć, że Pismo Święte mówi, że Adam nawet w raju czuł się samotny, dopóki nie przyszła do niego Ewa…

 

Nie wiem także, czy zniesienie celibatu spowodowałoby, że mielibyśmy samych dobrych kapłanów – ale pewnie mielibyśmy wtedy więcej kapłanów SZCZĘŚLIWYCH. 

 

Ksiądz Kazik zatem liczy, że będzie mógł  kiedyś „wrócić do Kościoła” – i,  jako osoba, która poniekąd znajduje się w podobnej sytuacji, z serca mu tego życzę.

 

Bo, w przeciwieństwie do wielu jego dawnych miłośników, którzy przestali go poznawać na ulicy, ja podziwiałam go kiedyś –  i podziwiam nadal.

Czasami żartuję sobie z P., że to mu ułatwiło sprawę – ponieważ swoją sympatię do księdza Kazika przeniosłam na innych salezjanów… 😉

(Wykorzystane w tekście cytaty pochodzą z książki ks. Piotra Dzedzeja „Porzucone sutanny. Opowieści byłych księży.”, Kraków 2007, s.121 oraz z artykułu, który znajduje się pod adresem: http://www.slowoludu.com.pl/gazeta/ codzienna/2003/VIII/8/12.pdf)

„Tęczowa” nietolerancja.

Przy okazji niedawnej wizyty „najsławniejszej pary gejów” w Polsce niemiło zazgrzytał mi pewien drobny szczegół w ich (na ogół) przyjaznych wypowiedziach.

 

Otóż w jednym z wywiadów stwierdzili oni, że musieli zrezygnować z wizyty w programie Tomasza Lisa, gdy dowiedzieli się, że nadaje go ta sama telewizja, która wyprodukowała orędzie prezydenta… A ja, głupia, myślałam, że „tolerancja” to jest, między innymi, gotowość do prowadzenia rozmowy także z tymi, którzy nas niezbyt lubią…

 

Inaczej mówiąc tolerancja to postawa typu: „Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale będę do upadłego bronił Twego prawa do mówienia tego!”

W ogóle jestem zdziwiona ewolucją znaczenia słowa „tolerancja”, jaka dokonała się na naszych oczach – słowo to nie oznacza już „cierpliwego znoszenia” (od łacińskiego tollo) czegoś, co nam się niezbyt podoba – a coraz częściej zaczyna oznaczać po  prostu „życzliwą akceptację.”

Jeśli więc ktoś nie potrafi polubić tego, co poprawność polityczna akurat lubić nam nakazuje – zasługuje niemal automatycznie na mino”nietolerancyjnego”, jak się o tym przekonał ów nieszczęsny były przewodniczący Rady Europy (Rocco Butilgnone mu było?), który „miał czelność” kiedyś powiedzieć, że DLA NIEGO stosunki homoseksualne są grzechem – i… natychmiast stracił posadę, mimo że całkiem rozsądnie się bronił, mówiąc: „Jako człowiek mam prawo wiele rzeczy uważać za niemoralne, lecz nie powinno to mieć żadnego znaczenia, dopóki nie twierdzę, że są one także przestępstwem.”

Notabene, w „tolerancyjnej” Szwecji swego czasu skazano pewnego pastora za głoszenie podobnie „wywrotowego” poglądu we wnętrzu własnej świątyni…

 

Doświadczenie historyczne uczy mnie, że często ci, którzy najgłośniej wołają o „tolerancję” dla siebie, sami łatwo stają się skrajnie nietolerancyjni, kiedy tylko sytuacja im na to pozwala. Tak było niegdyś z chrześcijanami (sami prześladowani przez „pogan”, zaczęli rychło ich prześladować, kiedy karta się odwróciła) – i tak najwyraźniej jest z gejowskimi działaczami. Dowód? Niech mi ktoś pokaże choć jednego z nich, który by umiał ze zrozumieniem (a choćby tylko bez zacietrzewienia) podejść do poglądów tych, którzy się z nimi nie zgadzają.

 

Czytałam nawet o pewnej pani naukowiec, lesbijce, którą skazano na ostracyzm w „tęczowym” środowisku, ponieważ ośmieliła się opublikować raport na temat przemocy wśród par jednopłciowych – uznano ją za „ptaka, który kala własne gniazdo” – bo przecież „każdy światły człowiek wie” że w radosnych związkach partnerskich takie rzeczy się nie zdarzają…

A ja, biedna, wciąż nie wiem, czym się różni hasło „Módl się w domu po kryjomu!” od „Rób to w domu po kryjomu!” – a „Geje do obozu pracy!” od „Rzuć granat na tacę!” – bo na pewno nie jest to poziom nienawiści i nietolerancji…

Uwaga: Slogan „Zero tolerancji dla wrogów tolerancji!” nie wydaje mi się wiele mądrzejszy od niegdysiejszego o tym, że nie ma demokracji (oczywiście ludowej) dla jej wrogów…

 

To ja już wolę w tym względzie starą, dobrą Ewangelię, która mi nakazuje kochać nawet nieprzyjaciół – to jest dużo więcej, niż wymuszona „tolerancja” (inna sprawa, że jest także wielu ludzi religijnych – bo wierzącymi ich jednak nie nazwę – którzy zieją nienawiścią, nie tylko zresztą w „kwestii gejowskiej”… Za tych serdecznie przepraszam).

 

Oczywiście wszystko, co napisałam powyżej, odnosi się przede wszystkim do tzw. „aktywistów ruchu gejowskiego”, którzy moim zdaniem mają mniej więcej tyle wspólnego ze zwykłymi homoseksualistami, co radykalne feministki z problemami zwykłych kobiet.

Postscriptum: Jeden z naszych bohaterów, teolog, był łaskaw zauważyć, że „w historii Kościoła było wiele okresów, kiedy takie związki były sankcjonowane.” Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby raczył także powiedzieć, o które konkretnie okresy mu chodzi – i jak wyglądało owo „sankcjonowanie”, ponieważ ja, jako historyk, jako żywo nie słyszałam o tym nigdy.

 

Dodał również, że i wśród duchownych (nawet biskupów) jest wiele osób o tej orientacji. Nie chciałabym nikogo urazić, ale nie wydaje mi się, aby akurat to był właściwy argument „za.” Kapłani dopuszczali się (i dopuszczają) także wielu rzeczy strasznych, np. pedofilii. I nikt rozsądny przecież nie twierdzi na tej podstawie, że należy je usankcjonować w Kościele… 

 

Zobacz też: „Co naprawdę myślę o…HOMOSEKSUALIZMIE?”