Z okazji niedawnych Walentynek rozszalała się na nowo dyskusja (i, jak widać z dzisiejszej strony głównej Onetu, nie milknie do dzisiaj), czy można się zakochać “w Internecie”.
Przede wszystkim, wydaje mi się, że można się zakochać nie tyle “w” Internecie (bo to byłby już rodzaj uzależnienia ;)), co PRZEZ Internet względnie DZIĘKI Internetowi. Sieć jest w tym wypadku środkiem, a nie celem.
Szczerze powiedziawszy, nigdy do końca nie rozumiałam, o co cały ten zgiełk. Przecież od zarania dziejów małżeństwa kojarzono zaocznie (nawet sam król Henryk VIII swoje małżonki wybierał na podstawie dostarczanych mu przez dwory europejskie portretów kandydatek. Zresztą w jednym przypadku rażąca niezgodność pomiędzy obrazem a modelką stała się przyczyną…ścięcia tej ostatniej, a małżeństwo ponoć nawet nie zostało skonsumowane) – jakoś to jednak funkcjonowało.
Od zawsze też, jak sądzę, ludzie poznawali się korespodendencyjnie, a w I połowie XX w. modne były swatki i biura matrymonialne – i nikogo to aż tak nie dziwiło… W moim przekonaniu Internet jest jedynie unowocześnioną formą tego samego.
Zresztą, jak inteligentna, niepełnosprawna kobieta (taka jak ja! ;)) mogłaby inaczej niż w Sieci poznawać tylu mężczyzn? I to z całego świata? Tradycyjnie miejsca spotkań osób płci odmiennej, takie jak puby czy dyskoteki, są dla mnie właściwie niedostępne. A więc?
Poza tym nikt mi nie wmówi, że ludzie, którzy poznali się w barze i natychmiast wychodzą razem, naprawdę znają się lepiej, niż ci, którzy przed pierwszym spotkaniem spędzili ze sobą setki godzin (jak ja i P.), rozmawiając za pośrednictwem internetowych komunikatorów…
Internet bowiem – podobnie jak np. długa, wspólna jazda w pociągu – może sprzyjać zwierzeniom. Oczywiście, jeżeli obie strony zechcą zdobyć się na szczerość. Jestem przekonana, że w sprzyjającym klimacie dwoje ludzi może się spotkać, zanim się jeszcze zobaczy.
Kontakty tego typu są też (przy zachowaniu podstawowych zasad “ograniczonego zaufania” których przecież należy przestrzegać nie tylko w wirtualnym świecie) dosyć bezpieczne. Nie musisz przenosić w prawdziwe życie znajomości z osobą, której jeszcze dostatecznie nie ufasz, możesz ją za to spokojnie poznawać, zachowując bezpieczny dystans. Już Magdalena Samozwaniec mądrze kiedyś napisała: “Kochaj się słowami, nie ciałem, wówczas nic nie ryzykujesz!”
A z punktu widzenia niepełnosprawnej dziewczyny taka forma zawierania znajomości ma jeszcze jedną, niebagatelną zaletę: pozwala najpierw wyeksponować zalety mojego ducha, a dopiero potem – ciała.
Jak to ujął mój ukochany Silverspider (zanim jeszcze postanowił wstąpić do seminarium…): “Najpierw pokochałem Twój umysł, a teraz kocham kobietę, w której ciele JEST ten umysł.” Ano, właśnie…
Uważam bowiem, że każdy “związek internetowy” powinien w końcu dojrzeć do decyzji, czy przenosimy go w prawdziwe życie, czy też pozostawiamy na etapie wirtualnej znajomości. Ale sądzę, że jeżeli w grę wchodzi prawdziwe uczucie, to prędzej czy później ludziom zaczyna brakować fizycznej bliskości, przytulenia, dotyku. Tego nie zastąpi nawet najdoskonalsza kamera internetowa.
No, a teraz… ja kocham P., a on kocha mnie. I wiem, że się pobierzemy. Nie byłoby to jednak możliwe, gdybym się bała internetowych znajomości.