Dziecko pod specjalnym nadzorem?

Nie da się ukryć – jestem niepełnosprawną mamą. A jednak pierwszego stycznia urodziłam ślicznego, ZDROWEGO i wyjątkowo szybko się rozwijającego chłopczyka.

Tym bardziej więc boli mnie, że lekarze jak gdyby uparli się, że moje dziecko MUSI być na coś chore. I tak od chwili swego urodzenia mały „na wszelki wypadek” przechodzi wszelkie możliwe badania. Zdaje się, że już teraz jest najlepiej przebadanym niemowlęciem w Polsce. 😉 Audiolog, nefrolog, ortopeda, neurolog… A przy każdym z tych badań ja truchleję z niepokoju – bo zawsze chodzi mi po głowie, czy to nie jest jakaś kara za to, co zrobiliśmy… (Tuż po narodzinach sama sprawdzałam uważnie, czy aby nie ma sześciu palców albo czegoś w tym rodzaju…)To prawda, że mam porażenie mózgowe – ale czy to znaczy, że moje dziecko nie może być po prostu zdrowe?  Kiedy się to wreszcie skończy?!

Ja wiem, że lekarze będą się bronić, mówiąc, że robią to wszystko po to, żeby niczego nie zaniedbać – ale robiąc tak, jednocześnie wpędzają mnie w poczucie winy, że się zdecydowałam go urodzić. Ostatnio od jednej lekarki usłyszałam, że mały miał „traumatyczny” (bo niefizjologiczny) poród. Dziwne, bo zawsze uważałam, że mniej narażam swego synka, pozwalając mu się urodzić przez cesarskie cięcie. Nie byłam pewna, czy poradzę sobie fizycznie z trudami naturalnego porodu (to jest naprawdę bardzo, bardzo cięzka praca!).  I tak źle – i tak niedobrze. Co więc miałam zrobić? I czy to oznacza, że takie jak ja w ogóle nie powinny mieć dzieci?!

„Proboszcz by nie dał rozgrzeszenia – a Ty zrozumiesz… i przebaczysz.”

Niedawno na którymś z blogów przeczytałam historię pewnej kobiety, która od lat cierpi z powodu odsunięcia od sakramentów. Przed piętnastoma laty zamordowano jej męża, a ona wciąż nie potrafi przebaczyć jego oprawcom – a zatem nie może uzyskać rozgrzeszenia.

Znam ten ból – sama płaczę z braku Komunii w każdą niedzielę (a bywa, że i częściej…) – tym niemniej sądzę, że ta właśnie osoba powinna poszukać pomocy u jakiegoś mądrego kapłana, bo kara, jaką na nią nałożono, wydaje mi się nieproporcjonalnie surowa. Odmowa udzielenia absolucji to bardzo, bardzo poważna sprawa – i księża nie powinni nią lekkomyślnie szafować. 

Chociaż bowiem może się zdawać, że na chrześcijanach ciąży obowiązek (czy wręcz „przymus”) wybaczania („…i odpuść nam nasze winy, TAK JAK i my odpuszczamy tym, którzy przeciw nam zawinili…”), a zasada „zadośćuczynienia” <która jest jednym z warunków dobrej spowiedzi> jest dosyć prosta: jeżeli coś ukradłem, to powinienem oddać, a jeśli mam coś przeciwko komuś – przebaczyć – to jednak jestem najzupełniej przekonana, że Ten, który „zna wszystko”, wie także, że niekiedy przekracza to nasze zwykłe, ludzkie możliwości. Że potrzebna jest do tego dopiero Jego łaska, Jego moc, Jego uzdrowienie…  I myślę, że czasami wystarczy Mu nasze przyznanie się do bezradności („Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że nie potrafię mu/jej przebaczyć – wybacz mi!”).

Warto również pamiętać – o czym często się zapomina – że WYBACZYĆ to nie znaczy „zapomnieć”, udawać, że nic się nie stało. Przeciwnie – wybaczamy właśnie dlatego, że coś się wydarzyło.

I zawsze w takich momentach przypomina mi się ta urocza anegdotka o bosmanie, który – jak to bosman 😉 – miał dziewczynę w każdym porcie i na łożu śmierci przepraszał Stwórcę za to, że…nie potrafi tego żałować (bo one przecież były takie piękne…). I o ile ja „znam” Pana Boga, to On przyjmuje od nas nawet taki niedoskonały żal…

Cytat wykorzystany w tytule pochodzi z piosenki „Rozmowa z Panem B.” z Kabaretu Olgi Lipińskiej.

Brzydkie wyrazy.

Ostatnio często myślę o tym (bo karmiąc dziecko piersią ma się doprawdy mnóstwo czasu na myślenie- z czasem na pisanie bloga bywa już nieco gorzej;)) jak bardzo ubogi jest mój ojczysty język (choć zapewne nie tylko on) w określenia takich osób jak ja.

Kim więc jestem? Na pewno nie jego „konkubiną” (ani on moim konkubinem/konkubentem), bo słowo to, pochodzące od łacińskiego concubere – „spać razem” – zbyt duży nacisk kładzie na fizyczny, seksualny aspekt związku, a przy tym bardzo źle się kojarzy. „Jacek O. pobił śmiertelnie swoją konkubinę”; „Marianna T. zraniła nożem swego konkubenta…” Melina, przemoc i nadużywanie alkoholu. Słowem-patologia. (Mój skądinąd kulturalny tata ma na takich jeszcze gorsze określenie. Excusez le mot: „przydupas.”) Prędzej chyba udławiłabym się własnym językiem, niż kiedykolwiek powiedziała na przykład:” To jest P., mój konkubin (konkubent?)”

No, to może stara, dobra „kochanka” (kochanica?:)) księdza? Niestety, również odpada. „Kochanka” zawiera w sobie pewien aspekt tajemnicy, nielegalności, czy wręcz oszustwa. Jego „kochanką” byłabym wówczas, gdyby on utrzymywał ze mną stosunki, będąc wciąż czynnym kapłanem – albo też, gdybym była mężatką. (Znam i takie historie, znam…)

A kim on jest dla mnie? Mój…chłopak? Przyjaciel? Nie, to śmieszne mówić tak o dojrzałym mężczyźnie, który w dodatku jest ojcem mojego dziecka. A może „narzeczony”? Też nie – to słowo odnosi się do przyszłości, do jakiejś niezrealizowanej jeszcze obietnicy – a pomiędzy nami wszystko już zostało spełnione…

Lud polski czasem z pewną dozą ironii nazywa takie jak ja „księżymi żonkami” lub po prostu „kobietami księży” (celowo pomijam tutaj różne określenia niecenzuralne oraz te piękne wyrażenia biblijne, w rodzaju „cudzołożnicy”:)) – ja jednak wolę mówić o sobie, że jestem jego „nieformalną” albo (lepiej) nieoficjalną” żoną bowiem wobec Boga – choć nie wobec Kościoła – on jest moim mężem.

A już zupełnie prywatnie nazywam go zawsze swoim ukochanym…