Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste: ślub był dla młodych ludzi momentem przejścia z dzieciństwa do dorosłości, więc poprzedzały go pewne specjalne obrzędy i „pożegnalne” spotkania w gronie rówieśników tej samej płci. I tyle. A dziś…
Cóż to za mąż/żona, co tuż przed ślubem „zapomni się” z wynajętymi „profesjonalistami” płci odmiennej („no, bo przecież przed utratą wolności trzeba się jeszcze wyszumieć, no nie?!”) a nierzadko już następnego dnia będzie Ci grzeczniutko przysięgał(a) „miłość, wierność i uczciwość małżeńską” – najczęściej w kościele i najczęściej w białej sukni, symbolizującej (sic!) czystość i niewinność!
Czy ktoś jeszcze w ogóle pamięta, co znaczą te dwa słowa?! Czy zdradzać PRZED ślubem to naprawdę lepiej niż PO?! A co, jak ksiądz (czy tam urzędnik państwowy:)) już ich „zwiąże”, to ochota na takie „rozrywki” im przejdzie jak ręką odjął?! Ślub to jakiś obrzęd magiczny czy co?!
Czy Wy nie macie wrażenia, że ze wszystkiego, co kiedyś było ważne, piękne i – nie boję się użyć tego słowa – święte, zrobiliśmy sobie w dzisiejszych czasach parodię, szopkę, przedstawienie?!
I ten jeden jedyny raz cieszę się, że nie musiałam w imię tej durnej, „nowej, świeckiej tradycji” robić z siebie takiej idiotki jak te, co to zaraz po wieczorze panieńskim z rozbierającym się facetem lecą do ołtarza w trzymetrowym welonie… Czy są ode mnie lepsze, mniej grzeszne, bardziej pobożne? Nie wiem, zapewne. Bo im wolno… ;(
(Zdjęcie pochodzi ze strony www.lula.pl – a ta pani to Jennifer Aniston – ale tak dobrze mi się komponuje z tematem…)