Czy klimat nas nabiera?

„Wypalona i jałowa ziemia. Zatopione wyspy i nadbrzeżne miasta. Szalejące tornada. Takie obrazy towarzyszą zwykle informacjom o nadciągającej apokalipsie wskutek ocieplającego się klimatu Ziemi. To tylko socjotechniczne zabiegi. Czy przedstawiane nam kataklizmy mają cokolwiek wspólnego z działalnością człowieka? Czy rzeczywiście człowiek jest w stanie wywoływać tak ekstremalne zjawiska przyrody, jak tsunami czy powodzie?

Kampanie w obronie klimatu oparte są na grze na emocjach, na podsycaniu zbiorowego lęku przed mitycznym „globalnym ociepleniem”. Straszą, że jego skutki będą dotkliwsze od obecnego „kryzysu finansowego”. Jest problem, pojawia się i rozwiązanie. Trzeba tylko postępować zgodnie z instrukcjami….” (cyt. za: „Gościem Niedzielnym”)


Niektórzy co bardziej radykalni ekolodzy (czy raczej „ekoterroryści”) posuwają się nawet do postulatów „uwolnienia naszej ukochanej Matki Ziemi” od ciężaru, jakim jest dla niej ludzkość. Al Gore, polityk, który porównywał wpływ człowieka na środowisko do na „nowotworu” otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla w roku 2007 (wraz z Międzyrządowym Panelem d/s Zmian Klimatu, co nie powinno dziwić…:)).

„– Mam wrażenie, że zamiast strzelać do ptaków, powinienem raczej strzelać do dzieci strzelających do ptaków” – zauważył kiedyś Paul Watson, jeden z założycieli Greenpeace. Ted Turner, właściciel stacji telewizyjnej CNN i zapalony ekolog, wzywał do zmniejszenia liczby mieszkańców globu do 250–300 milionów, a więc o 95 procent! Jeszcze dalej idzie Paul Taylor, jeden ze współczesnych „ekoterrorystycznych” guru. „– Totalny, absolutny zanik populacji homo sapiens może spowodować, że wspólnota życia na Ziemi będzie mogła przetrwać. Nasza obecność tutaj,  mówiąc w skrócie, jest niepożądana – twierdzi.” 
(j.w.) (Ale przecież i Fryderyk Nietzsche nazywał człowieka „jedną z chorób Ziemi…”)

Tymczasem już od dawna wiadomo, że całkowita emisja dwutlenku węgla przez człowieka nie przekracza ułamka procenta jego całkowitej objętości w atmosferze – jedni mówią o 0,25 procenta, inni, pesymiści, o najwyżej 2 procentach. Paradoksalnie, największym emitentem tego gazu okazują się nasze ziemskie… zbiorniki wodne, które odpowiadają za nawet 98% emisji. (Warto też przypomnieć, że wiek XIX, który był „wiekiem dymiących kominów”, charakteryzował się również występowaniem bardzo mroźnych zim…)

Gdybym natomiast miała samodzielnie wskazać inną naturalną przyczynę obecnej sytuacji, wskazałabym na przykład na…wybuchy wulkanów, które, nie dość, że wyrzucają do atmosfery ogromne ilości „gazów cieplarnianych”, to jeszcze…zdarzają się ostatnio rzadziej, niż w innych epokach, a ich częste erupcje miały zawsze znaczny wpływ na klimat na tej planecie. Mogłabym się też zastanawiać nad zmianami nachylenia ziemskiej osi względem Słońca, na co również (jak nietrudno zgadnąć) nie mamy wielkiego wpływu…

Pamiętam także z wykładów o najstarszej historii ludzkości, że najnowsze dzieje Ziemi dzielą się, z grubsza rzecz biorąc,  na cyklicznie po sobie występujące okresy oziębienia (glacjały) oraz znacznie od nich krótsze, cieplejsze interglacjały. Ostatni interglacjał, ten, w którym się właśnie znajdujemy, rozpoczął się około 11 tysięcy lat temu – i wiele wskazuje na to, że będzie już zmierzał ku końcowi (bo zazwyczaj trwają one ok. 10 tys. lat). Co bardziej odważni uczeni sugerują nawet, że już w najbliższych latach może się rozpocząć kolejna „mała epoka lodowcowa”, podobna do tej, jaka miała miejsce w okresie od XIV do XVII wieku.

„Z danych International Panel on Climate Change wynika, że wyraźny wzrost średnich temperatur w USA jest widoczny od 1980 r. Jednak dane z lat 1930–1980 świadczą raczej o globalnym ochłodzeniu.” (j.w.) 
Najcieplejsze lata w historii, według danych NASA, to 1934, 1998, 1921, 2006 i…1931.  Wygląda więc na to, że klimat na Ziemi jest po prostu zmienny. 

A ostatnio w tym temacie wybuchła prawdziwa bomba, gdy hakerzy opublikowali tysiące maili wykradzionych z komputerów znanych klimatologów. Z korespondencji tej wynika, że niektórzy z nich celowo fałszowali uzyskane dane, aby podtrzymać hipotezę globalnego ocieplenia. „Prawda jest taka, że w tej chwili nie możemy wytłumaczyć braku ocieplenia i to jest groteska” – pisze np. prof. Kevin Trenberth. 

Znana polska uczona studzi jednak nieco te emocje. „Wzrosty temperatury w ciągu ostatnich 200 lat następowały zarówno w Polsce, jak i w skali globalnej. Zamiast kwestionować wszystko „jak leci”, zastanówmy się raczej, czy ocieplenie jest trwałe, czy też to tylko naturalna oscylacja.” – apeluje prof. Halina Lorenc z IMGW. (na podstawie www.wiadomosci/ekologia.pl)

Jasne, że we wszystkich sądach należy zachować zdrowy umiar. Jedno, co mnie dziwi, to, że podczas ostatniego „szczytu klimatycznego” w Kopenhadze nie padło nawet słowo o ostatnich „rewelacjach” – całkiem, jakby całe światowe lobby „ekologiczne” postanowiło zachowywać się tak, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. A przecież mleko się jednak rozlało…

  


Rozważania adwentowe…

Jak powiedział kiedyś ks. Oszajca – w Kościele największy jest ten, kto najbardziej KOCHA. Choć niektórych zwłaszcza noszenie sutanny skłania do myślenia o sobie jako o kimś wyjątkowym i wielkim – podczas, gdy wszyscy powinniśmy tak myśleć raczej o innych (a zwłaszcza o Bogu).

W związku z powyższym nurtuje mnie od pewnego czasu przeczytana na Onecie opinia pewnego latynoskiego hierarchy, który stwierdził z niewzruszoną pewnością, że „homoseksualiści i transseksualiści nie wejdą do Królestwa Bożego.” No, zgoda, może i grzeszyli (choć i Katechizm odróżnia przecież samą SKŁONNOŚĆ od CZYNÓW grzesznych – i chociaż nie bardzo rozumiem, czym mogli zgrzeszyć transseksualiści, jeśli dla wielu z nich sytuacja „bycia w niezgodzie z własnym ciałem” jest po prostu wielkim, osobistym cierpieniem) – ale któż z nas jest bez grzechu? A jeśli, dajmy na to, taki homoseksualista zdecyduje się umrzeć za wiarę w Chrystusa, to też nie będzie mu to policzone? Nie ma najmniejszych szans, by się „prześlizgnąć” przez tę ciasną bramę? Ani-ani?

 ***

A przy okazji ostatniego „polecenia” mojego bloga przez Onet dostałam – jak zwykle w takich razach – także kilka maili o treści zbliżonej do: „Dziękuję, że potrafisz tak być z Panem Bogiem za pan brat…” Odparłam na to, że to wcale nie ja jestem z Nim „za pan brat” (choć za czasów mojej młodości bywało inaczej…) tylko On, pomimo wszystko, nigdy nie przestał mnie kochać. Bóg jest wielką miłością – tego jednego jestem pewna. SŁYSZELIŚCIE kiedyś tę Ewangelię?”I przyszły do Jezusa wielkie tłumy mając z sobą chromych, ułomnych, [jak ja…] niewidomych, niemych i wielu innych, i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił. ” (Mt 15,30) Słyszeliście to? Uzdrowił ich… Zgodnie z prawem mojego Kościoła nie mogę teraz przystępować do spowiedzi i komunii (choć co noc widzę to w moich snach…), ale zawsze mogę przecież „upaść do nóg Jezusa.” Tego mi nikt nie zabroni…A może Rabbi i mnie uzdrowi? Bo czy On będzie kogoś pytał, czy nie jest czasem transseksualistą, albo żoną byłego księdza? „I otrze Bóg łzę z każdego oblicza.” (Iz 25,8) Z każdego… A więc i z mojego też…


„Nędzni i biedni szukają wody…
a język ich wysechł już z pragnienia. 
Lecz Ja, Pan, wysłucham ich, 
nie opuszczę ich Ja, Bóg Izraela.
Każę wytrysnąć rwącym strumieniom 
na suchych, nagich wzgórzach 
i źródłom wód pośrodku nizin –
by pustynię zamienić w pojezierze…”

(por. Iz 41,17-18)

„Anglokatolicyzm” – stracone złudzenia?

Nie tak dawno, co chyba w mediach przeszło bez echa, ok. 400 tysięcy wiernych z Kościoła anglikańskiego dokonało konwersji na katolicyzm w proteście przeciwko wyświęcaniu na duchownych czynnych homoseksualistów.

Oczywiście okoliczności tego „powrotu na łono” wzbudzają niemało kontrowersji – strona anglikańska oskarża Watykan o prozelityzm (a  mówiąc prościej, o „łowienie ryb w cudzym stawie”:)), a Stolica Apostolska, ze swej strony, przypomina, że KONWERSJA powinna być zawsze konwersją, a nie aktem PROTESTU.
Warto tutaj dodać, że zarzut braci anglikanów (gdzie zresztą nadal istnieje bardzo silna, wewnątrzkościelna opozycja przeciwko ostatnim „reformom”), dotyczący zastępowania idei „ekumenizmu” ideą „unii z Rzymem” jest o tyle trudny do utrzymania, że inicjatywa w tym przypadku nie wyszła zza Spiżowej Bramy, ale od grupy „konserwatywnych” anglikanów.
Co właściwie papież Benedykt (znany zresztą ze swoich „tradycjonalistycznych” posunięć) miał z tym fantem zrobić? Powiedzieć: „Wracajcie, bracia, do swego Kościoła – i spróbujcie pogodzić się z nieubłaganym marszem postępu!” czy może powiedzieć: „Idźcie i załóżcie sobie jakiś własny Kościół Anglo- Konserwatywny. My was nie chcemy!” 
I tak chyba byłoby źle, i tak niedobrze…
Zamiast tego Watykan postanowił jednak jakoś „zjeść tę żabę” i wydał w tej sprawie specjalną Konstytucję Apostolską Anglicanorum Coetibus, ustanawiającą de facto nowy obrządek dla anglikanów „nawróconych ” na katolicyzm.
Na wzór grekokatolików anglikanie mają zachować swoją dotychczasową liturgię i zwyczaje kościelne – jest tu jednak pewna znacząca różnica, która bardzo mnie niepokoi.
Chociaż bowiem Konstytucja stwierdza, że w poszczególnych  przypadkach (zawsze rozpatrywanych indywidualnie!) żonaci pastorzy będą mogli nadal spełniać posługę kapłańską w ramach Kościoła katolickiego, to jednak już żonaty biskup zostanie „zdegradowany” do zwykłego księdza, mimo, że będzie mógł pełnić funkcje ordynariusza swojej diecezji. Zapisano też, że „kolejnych kandydatów do kapłaństwa spośród anglikanów należy zobowiązać do przestrzegania celibatu.”
Wygląda więc na to, że Benedykt XVI liczy na to, że problem „żonatych księży” w Kościele katolickim umrze (dosłownie!) śmiercią naturalną – i nie on będzie się musiał z nim zmierzyć.
Przychodzi mi jednak na myśl pytanie – w imię CZEGO – deklarując jednocześnie „szacunek” dla ich odmiennej tradycji – chcemy nałożyć na barki braci anglokatolików „ciężar”, który nawet dla wielu „starych” katolików okazał się nie do uniesienia. (Por. Mt 23,4:))? I którego – co znamienne – nie muszą dźwigać bracia unici (grekokatolicy)?
A już miałam nadzieję, że – za sprawą „obrządku angielskiego” – zanosi się w katolicyzmie na wielką obyczajową rewolucję. Ale teraz nie wiem już, czy doczekamy kiedykolwiek czasów, że małżeństwo księdza nie będzie dla Kościoła „mniejszym złem” ale… większym dobrem?
  
(A to jest pierwszy polski diakon stały, Tomasz Chmielewski z rodziną.)