Święte oburzenie?

Któryś z Ojców Kościoła (nie dałabym głowy, czy nie mój „ukochany” św. Augustyn) jest twórcą wygodnej formuły, w myśl której „chrześcijanin powinien nienawidzić grzechu, ale nie grzesznika” – której ja sama, przyznaję, chętnie czasami używałam.

Jednak, jak mądrze zauważył w jednym ze swoich felietonów przedwcześnie zmarły jezuita, ks. Stanisław Musiał (1938-2004), którego książkę („Dwanaście koszy ułomków.”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002) ze wstępem (wtedy jeszcze) ks. Stanisława Obirka właśnie przeczytałam – nie jest wcale łatwo znaleźć w sobie taki „skalpel myślowy” który pozwoli nam precyzyjnie oddzielić „zło” od ludzi, którzy się go dopuścili, tak, by ich przy tym nie zranić.
I w rezultacie bywa tak, że – jak tu się niedawno ktoś wyraził – „zioniemy miłością bliźniego” w najświętszym przekonaniu, że piętnujemy tylko „grzech”, podczas gdy w rzeczywistości (zastrzegając się przy tym, że „broń Boże nie chcemy nikogo osądzać!”:)) potępiamy człowieka.
Najbardziej jaskrawo pokazuje to być może głośny casus Alicji Tysiąc. To, co chciała zrobić (a przecież ostatecznie NIE ZROBIŁA), trudno nazwać rzeczą DOBRĄ – czy jednak z tej racji zasłużyła sobie na stwierdzenie, że ona sama jest ZŁYM człowiekiem? Moim zdaniem – nie.
Podobną postawę wrogości a przynajmniej nieufności wobec wszystkich, którzy w ich pojęciu „grzeszą” lub choćby myślą inaczej niż oni przyjmują czasami niektórzy słuchacze pewnej toruńskiej rozgłośni…
Na pewno też nie przynosi chwały św. Tomaszowi z Akwinu stwierdzenie, że wszystkich „heretyków” należy karać śmiercią tak samo, jak i fałszerzy pieniędzy – bowiem ci ostatni fałszują tylko metal, a ci pierwsi – prawdę Bożą.
Może więc lepiej – zamiast tak „dzielić włos skalpelem na czworo” W OGÓLE wystrzegać się nienawiści? Nieważne – w „słusznej” czy niesłusznej sprawie?
Zamiast tego przywołuje ks. Musiał recepty na życie szczęśliwe, zaczerpnięte z pism Ojców Pustyni, a pośród nich i taką, autorstwa niejakiego o. Poemena: „Człowiek powinien wystrzegać się u siebie dwóch rzeczy: nierządu i obmowy swego bliźniego. Unikając ich, osiągnie wewnętrzny pokój.” A gdy temuż ojcu doniesiono, że pewnemu mnichowi, który w swej pustelni żył potajemnie z kobietą, urodziło się dziecko, zamiast się przykładnie „zgorszyć” polecił, by temu bratu posłano co prędzej bukłak wina – bo tam, gdzie jest nowe życie, powinna także panować radość. Urocze, prawda?:)
W tym samym zbiorku znajduje się też piękna historia, którą pokrótce (i niezbyt wiernie:)) tutaj przytoczę.

Jeden z Ojców Pustyni, z tych, co to całe życie spędzili na postach i modlitwach, chciał (co niezbyt może jest „skromne”:)) dowiedzieć się od Boga, czy jest na świecie ktoś, kto dorówywałby mu w świętości. Pan posłał mu anioła, który mu oznajmił: „Jesteś podobny do grającego na flecie w takim to a takim mieście.” Zaciekawiony pustelnik udał się do wskazanej miejscowości, odnalazł tego flecistę i zaczął go wypytywać o jego życie, pobożne praktyki… Nic z tych rzeczy! Człowiek ten, odkąd mógł sobie przypomnieć, był pijakiem, hulaką, cudzołożnikiem a „w porywach” i rozbójnikiem.

Przypomniał sobie jednak, jak kiedyś ocalił od niechybnej śmierci biedną kobietę, której męża i dzieci sprzedano za długi w niewolę. Zaopiekował się nią, wręczył kwotę potrzebną na wykup, a nawet osobiście dopilnował, by wszystko skończyło się po jej myśli.
W oczach Boga był więc „święty” na równi ze świątobliwym ascetą – i to niezależnie od tego, że niektóre wieczory zapewne spędzał trzymając w jednej ręce czarę z winem, a w drugiej rękę pięknej kurtyzany…
Św. Ignacy Loyola w swoich Ćwiczeniach duchownych umieścił stwierdzenie, że Bóg może nas skazać na wieczne potępienie z powodu JEDNEGO tylko ciężkiego grzechu w naszym życiu.
I nie ukrywam, że i mnie również, tak samo jak księdzu Musiałowi, znacznie bliższa jest wizja Boga, który gotów jest nas zbawić za jeden dobry uczynek…

Choroby duszy i ciała…

Być może wielu z Was doda otuchy w zmaganiach z własnymi dolegliwościami, gdy powiem, że wielu świętych nie tylko cierpiało permanentne niezrozumienie (o. Pio, s. Faustyna), ale i cierpiało na różne „choroby duszy.” W niektórych przypadkach (Joanna d’Arc) trudno wręcz odróżnić, co było charyzmatem, a co skutkiem jakiejś choroby. Sama Matka Teresa cierpiała z powodu stanów depresyjnych przez wiele, wiele lat. 


Może więc spróbujmy czasem spojrzeć na to i od tej strony – nie tylko jako na „krzyż”, który nas dotknął,  ale i jak na pewną szczególną „łaskę” (wiem, wiem – to bardzo trudne – sama często modlę się słowami Mojżesza i… Faustyny Kowalskiej: „Wybacz, Panie, ale udziel tych łask komu innemu!” – w związku z moją niepełnosprawnością:)). 

Ludzie zazwyczaj nienawidzą tego, czego się boją, a boją się tego, czego nie rozumieją – a „choroby duszy” zwykle trudniej jest pojąć, niż te dotyczące ciała, bo ich „nie widać.” Do tego dochodzi jeszcze krzywdzący stereotyp „wariata”, osoby nienormalnej.

Sama dziękuję Bogu za to, że w jednej ze wspólnot miałam koleżankę, niezwykle inteligentną młodą kobietę, żyjącą ze schizofrenią – to mnie raz na zawsze wyleczyło z głupich, potocznych opinii na temat „osób chorych psychicznie”. 

Teraz już wiem, że „takie” choroby to po prostu choroby – takie, jak wszystkie inne – nikt przecież nie tłumaczyłby osobie chorej na raka albo na próchnicę , na przykład, że „mogłaby wyzdrowieć, tylko nie chce”, prawda?:)

A drugie doświadczenie, za które dziękuję Bogu, to moja ciężka (z halucynacjami) depresja poporodowa. „Byłam po tamtej stronie lustra” – więc tym bardziej podziwiam ludzi, którzy muszą zmagać się z tym na co dzień. Pamiętam, że mój cudowny położnik powiedział wtedy:”Proszę pani, kobiety łatwiej się przyznają, że mają rzeżączkę, niż depresję!” Ciekawe, dlaczego, prawda? 😉

***

Inny problem wart rozważenia: czy mówić dzieciom o ciężkiej chorobie rodziców?

No cóż, wydaje mi się, że dzieci są mądrzejsze (i silniejsze) niż się wielu dorosłym wydaje – a większość z tego, co chcielibyśmy przed nimi ukryć, one i tak WIEDZĄ – i zwykle tylko udają przed nami, żeby NAS oszczędzić. A jeśli rodzic nagle zasłabnie, źle się poczuje – to co, dalej będzie okłamywać dzieci, że wszystko jest w porządku? 

Matka chrzestna mojego syna właśnie wygrała wieloletnią walkę z nowotworem – i jej dzieci (obecnie 9 i 14 lat) od początku były poinformowane o jej chorobie. 

Myślę, że rzecz nie w tym, CO mówimy dzieciom, ale W JAKI SPOSÓB to robimy. Można przecież powiedzieć dziecku: „Ach, to straszne, mamusia ma raka i na pewno umrze!” ALBO: „Tak, to poważna sprawa, ale można z tym żyć.” Prawda? 

Sama zresztą trochę się martwię, co będzie, gdy mój synek dostrzeże wreszcie, że jego mama nie jest „taka sama” jak inne mamy – a wiem, że ten moment zbliża się nieuchronnie…

 

Samo życie…

Niektórzy z Was, drodzy Czytelnicy, niepokoją się, czy „aby wszystko u nas w porządku” – ponieważ od pewnego czasu nie pisuję zbyt wiele o naszym życiu prywatnym, spróbuję więc niniejszym wypełnić nieco tę lukę… 🙂


Nasz synek, Antoś, jak wiadomo, miesiąc temu ukończył dwa lata – i z tej okazji urządziliśmy mu stosowną uroczystość. Zdmuchiwanie świecy (po raz pierwszy zupełnie samodzielnie) tak mu się spodobało, że – na wyraźne żądanie Dostojnego Jubilata – musieliśmy tę czynność powtarzać. Wielokrotnie.

Ze słuszną matczyną dumą stwierdzam, że nasz dwulatek wykazuje się niezwykłą wprost inwencją (wyrażającą się np. we wcale udanej próbie podpalenia drewnianego blatu od kominka, przy użyciu pudełka zapałek…) oraz swoistym poczuciem humoru – ostatnio np. zamknął kota w serwantce z kryształami – przecież to byłby ubaw po pachy zobaczyć, co kot może z nimi zrobić w ciągu kilku sekund. Dodam jeszcze, że ten mebel (w stylu późnego Gierka) wraz z całą zawartością moi rodzice posiadają od lat – i jakoś do tej pory żadnemu z licznych dzieci wychowywanych w tym domu równie ucieszna krotochwila nie przyszła do głowy… No, cóż, podobno zawsze kiedyś musi być ten „pierwszy raz.”

Muszę mu jednak przyznać, że cechuje go także spora dawka zdrowego samokrytycyzmu: ilekroć zdarzy mu się coś przeskrobać, sam, ze zwieszoną główką, pokornie stawia się do kąta… 🙂


W widoczny sposób rozwija się także jego mowa, tyle że…często mylą mu się głoski: 'b”, „z” i  „d”, stąd np. słowo „but” w jego wykonaniu brzmi jak (przepraszam za wyrażenie) „dup” – a kiedy w supermarkecie mijamy stoisko z zupkami dla niemowląt, wszyscy patrzą na nas dziwnie karcąco.Domyślacie się zapewne, CO mój syn krzyczy zamiast „zupa”?:)

Codziennie bladym świtem otwieram jedno oko (zwykle lewe) i zmagam się z widmem stojącego nade mną faceta, który nie wiedzieć czemu dopomina się, żeby go pocałować – i codziennie, stwierdziwszy, że agresorem jest stale ten sam Osobnik Zaślubiony, oddaję mu pocałunek i z pełnym spokojem zapadam ponownie w sen, aż do czasu, kiedy obudzi się Antoś.

A on już mi dostarczy tylu rozrywek, że wieczorem, kiedy P. wróci z pracy, sama będę się dziwiła, jakim cudem pomiędzy jedną a drugą udało mi się nie tylko: popracować, poćwiczyć, posprzątać, pomodlić się i poczytać, ale nawet napisać coś dla Was i do Was.

Więcej, ludzie, Wam nie powiem – bo to się nie mieści w głowie! 😉