Kłopoty z Janem Pawłem II.

Podstawowy problem, jaki świat ma z papieżem-Polakiem polega chyba na tym, że – wbrew temu, co chcą nam wmówić media wszelkiej maści – nie był on postacią jednowymiarową. Nie był ani tym „polukrowanym świętym z okładki” ani – tym bardziej! – „Breżniewem Watykanu.” 

 

Był człowiekiem wielkiej wiary, poetą i mistykiem. I, tak jak wszyscy świątobliwi mężowie w historii ludzkości, uparcie nie chciał zobaczyć nas takimi, jakimi jesteśmy, tylko takimi, jakimi POWINNIŚMY BYĆ.  (I dlatego sądzę, że jest szczytem obłudy przypisywanie mu „moralnej odpowiedzialności za miliony ludzi zakażonych wirusem HIV”, w czym lubują się zwłaszcza lewicowe gazety. Czy papież kiedykolwiek nauczał, że NALEŻY uprawiać przypadkowy seks?! O ile wiem, uczył raczej czegoś zupełnie przeciwnego…) 

 

A ludzie, jak wiadomo, bardzo nie lubią  przypominania im ideałów, do których nie mogą dorosnąć…

 

Wolą raczej „etykę przyzwolenia”, która opiera się na założeniu, że grzechu tak naprawdę nie ma (czyż nie nad tym pracuje w istocie prawie cała współczesna psychologia? Jeżeli masz jakiekolwiek poczucie winy, to po prostu jesteś chory! A w wielu krajach osobisty psychoterapeuta już na dobre zastąpił spowiednika…). Jak to lapidarnie ujął jeden ze współczesnych teologów, chrześcijanie XXI wieku bardzo chcą wierzyć, że ” Bóg (bez gniewu) wprowadził ludzi (bez grzechu) do raju przez Chrystusa (bez krzyża).”

 

Innymi słowy: „Bóg Was kocha i wszyscy zawsze jesteście OK, bez względu na to, co robicie!” Rozwody? A czemu nie? Po co się męczyć? Aborcja? Trzeba przecież iść kobietom na rękę! Zdrada małżeńska? Może nawet uratować twój związek! Celibat? Ależ już dawno udowodniono, że życie bez seksu jest niebezpieczne dla zdrowia! Śluby kościelne osób homoseksualnych? No, cóż, musimy być elastyczni…

 

(Na marginesie warto zauważyć, że argument, który mówi, że coś „nie może być grzechem, ponieważ ludzie od zawsze to robią”, jest z gruntu fałszywy. O ile mi wiadomo, mordercy też byli zawsze. I pedofile.)

 

Wydaje mi się, że w tym właśnie kierunku (pozwolenia absolutnie na wszystko) podąża obecnie duża część Kościołów protestanckich.

 

Chciałabym jednak zwrócić uwagę na fakt, że po pierwsze starając się  za wszelką cenę zatrzymać przy sobie wiernych już nie tyle stają się one pasterzami swoich owieczek, co podążają ślepo za tym, czego te owieczki pragną. Przed pewnym kościółkiem w USA widniał napis: „Wstąp do nas, msza trwa tu tylko 10 minut!” A najdalej chyba w tę stronę poszła pewna szwedzka pani pastor, która stwierdziła, że jej parafianie nie muszą nawet…wierzyć w Boga. No, to ja nie wiem, co oni jeszcze w ogóle MUSZĄ?!

 

I jak widzę takie przegięcia, to powoli zaczynam rozumieć tak kategoryczny sprzeciw papieża wobec wyświęcania kobiet. (Choć, z drugiej strony, być może to ten bardzo tradycyjny obraz kobiety-matki-„strażniczki domowego ogniska”, jaki wcześnie osierocony Wojtyła zachował z dzieciństwa, nie pozwolił mu przywrócić starożytnej instytucji diakonatu kobiet, co mogło – i moim zdaniem – powinno być zrobione już dawno temu.) Jakimś dziwnym trafem takie odchylenia od normy zdarzają się głównie w tych Kościołach, które dopuściły panie do kapłaństwa…

 

A po drugie, co ciekawe, te wszystkie „zabiegi reformatorskie”, wcale nie spowodowały gwałtownego napływu wiernych do ich świątyń. Zachodni Europejczycy coraz chętniej przechodzą za to na znacznie bardziej wymagający islam… 

 

I wydaje mi się, że Jan Paweł II naprawdę uważał, że jedynym ratunkiem dla człowieka jest zachowanie pewnych niezmiennych zasad w tak szybko zmieniającym się świecie. Nawet kosztem utraty pewnej popularności. I kto wie, czy właśnie on nie miał racji? 

 

W końcu Jezus, zwany Chrystusem,  też bardzo często mówił ludziom rzeczy trudne, tak trudne, że nie tylko wielu spośród słuchających Go „odchodziło i już z  Nim nie chodziło”, ale nawet Jego najbliżsi uważali niekiedy, że Jego nauka jest zbyt trudna, żeby można było jej spokojnie słuchać…

 

PS. Dziś jest Wielki Czwartek – dzień ustanowienia sakramentów Eucharystii i kapłaństwa. Także JEGO kapłaństwa… Wszystkiego najlepszego, kochanie!

Postscriptum 2: Ostatnio (w październiku 2008) z niejakim rozbawieniem przeczytałam na którymś z blogów, że już zaczyna się mówić, że „nasz papież” był rzekomo bardziej liberalny od Ratzingera – „chciał nawet ulżyć tym biednym kobietom i zezwolić na antykoncepcję i aborcję.” (sic!) Sęk w tym, że co najmniej od połowy XX wieku o KAŻDYM kolejnym papieżu mówiono, że jest „gorszy” od swego poprzednika. Jan Paweł I, zwany uśmiechniętym papieżem, miał podobno także „pozwolić na pigułkę” i rzekomo za to zginął. „Surowego” Pawła VI, który „podpadł” światu encykliką Humanae vitae, chętnie przeciwstawiano „dobremu papieżowi Janowi”, który przez Sobór Watykański II „otworzył szeroko drzwi Kościoła.” Ten sam papież (Jan XXIII) jest jednak solą w oku tradycjonalistów, którzy widzą w nim wręcz wcielenie Antychrysta. Ci chętnie odwołują się do nieśmiałego i pobożnego Piusa XII, któremu znów inni zarzucają zbyt bojaźliwą postawę wobec zbrodni nazizmu… Wygląda więc na to, że wszystko jest tylko kwestią czasu – i na początku następnego pontyfikatu zapewne usłyszymy, że i Benedykt XVI, nazywany kiedyś przez media „żelaznym kardynałem”, był w gruncie rzeczy bardzo postępowy… 🙂