Szczęśliwe córy Koryntu?

Czytałam ostatnio recenzję książki trzech młodych, warszawskich prostytutek „Czarodziejki.com”, wydanej pod pseudonimem Ewa Egejska.

I choć doceniam zamiar pokazania tego życia dosłownie „od kuchni” (bo jest to zapis rozmów kuchennych bohaterek – o sobie, o życiu i o klientach), pokazania „ludzkiej twarzy” tej profesji – co już 100 lat temu genialnie próbował zrobić Toulouse-Lautrec poprzez swoje malarstwo – to jednak niektóre stwierdzenia tej recenzji-wywiadu nie tyle mnie zaszokowały (sądzę, że raczej trudno byłoby mnie czymś zgorszyć…), co raczej głęboko zasmuciły.

Po pierwsze, w tym świecie „wszystko ma swoją cenę”, co w konsekwencji oznacza, że WSZYSTKO przelicza się na pieniądze. Dziewczyny opowiadały, że nawet pomiędzy nimi a bywającymi w agencji księżmi zachodzi swoista (jak to określiły) „wymiana usług.” Ponieważ wiele z nich jest wierzących i praktykuje, duchowni ci w zamian za seks udzielają im…rozgrzeszenia.

No, cóż, zapewne panienki nie są na tyle obeznane z teologią, żeby wiedzieć, że takie rozgrzeszenie jest, zgodnie z prawem kanonicznym, NIEWAŻNE – czyli, przynajmniej z jednej strony, usługa jest, że tak powiem, „niepełnowartościowa.”

Po drugie, to odwieczne stwierdzenie, że mężczyźni chodzą do takich przybytków po to, „czego nie mogą dostać w domu” (A to niby dlaczego?! Jeżeli się kogoś kocha, to nie powinno w nim być NIC obrzydliwego!) – „bo gdyby poprosił o to żonę i matkę swoich dzieci, toby ją poniżył. A my mu to zrobimy z uśmiechem na twarzy. Jeśli chce uderzyć, albo nawet na mnie nasikać – może mieć to wszystko. Za odpowiednią opłatą.” A ja, głupia, zawsze myślałam, że ludzka GODNOŚĆ (także godność prostytutki) nie ma ceny…

Po trzecie, dziewczyny same przyznają, że nie jest to łatwe życie. „Mniej więcej po pół roku każda przeżywa kryzys. Oczekiwania finansowe spełnione, obawy rozwiane (?!) – a ty patrzysz na facetów na ulicy i czujesz tylko obrzydzenie. Która to przetrzyma – zostaje.” 

No, tak… Tylko ja się zastanawiam, czy naprawdę warto to „przetrwać”? Czy nie płaci się za to ostatecznie swoją wrażliwością, zdolnością do kochania, człowieczeństwem?

No, i jeszcze to: „Życie w agencji kręci się wokół seksu. Dziewczyny same są nakręcone, potrzebują bzykania pięć-sześć razy dziennie. Bez miłości. A za to z orgazmami.”

Ja wiem. Seks jest bardzo ważną częścią życia ludzkiego. Piękną. I potrzebną. Wcale nie uważam, jak pewna głośna ostatnio posłanka LPR-u, że „kobieta i mężczyzna nie są stworzeni do seksu” (jakby się tak przyjrzeć tekstom Księgi Rodzaju, to okaże się, że jest raczej odwrotnie…;)). Ale nikt mi nie wmówi, że taka koncentracja tylko i wyłącznie na „tych sprawach”nie zubaża jakoś naszego człowieczeństwa…

Na zakończenie wywiadu autorki stwierdzają zaś, że „różnica pomiędzy dziwką a przyjaciółką jest tylko taka, że dziwka bierze od ciebie pieniądze przed, a przyjaciółka po…”

I bardzo chciałabym im powiedzieć, że miłość między mężczyzną a kobietą to jednak coś więcej niż tylko kwestia umiejętnego „wyciągania pieniędzy” z faceta. Ale może się mylę?

Ewa Egejska, „Czarodziejki.com – tylko dla dorosłych.”, wyd. Octobus Centre, 2007.

„Jestem synem księdza.”

Thomas Froster urodził się w 1977 roku, jest więc dziś 30-letnim mężczyzną, ale jego książka pod powyższym tytułem (napisana wspólnie z dziennikarką Karin Jäckel)  została wydana, kiedy autor miał lat kilkanaście – i może dlatego momentami jest dla mnie nieco irytująca.

Aż roi się w niej np. od anarchonicznych, a chwilami wręcz śmiesznych stwierdzeń w rodzaju: Kościół na swój sposób naznacza dziecko księdza, nadając mu łaciński tytuł sacrilegus, co w wolnym tłumaczeniu znaczy 'świętokradca’.”  „[Według Kościoła katolickiego] związek kobiety z księdzem można porównać do obrabowania banku.” (Jak żyję, nigdy nie słyszałam o czymś podobnym!), „Nigdy nie zostałbym poczęty i nie mógłbym przyjść na świat, gdyby wszystko poszło zgodnie z wolą Reprezentanta Boga na ziemi, papieża, ponieważ według niego Bóg nie chciał mnie, lecz zostałem Mu wykradziony. Wykradziony, ponieważ kropelka spermy, która w akcie bezgranicznej miłości i namiętności dotarła z lędźwi ojca do łona mamy, aby tu połaczyć się z gotową na jej przyjęcie komórką, była własnością Kościoła. I ten Kościół przy pomocy surowych praw pilnuje, aby nawet najmniejsza część bożego skarbu (czyli, jak rozumiem, tej cennej spermy?! – Alba) nie została oddana człowiekowi. Mój ojciec sprzeniewierzył nasiona, należące do jego Boga…” „Mój ojciec bał się swojego Boga, którego odbierał jako Boga karzącego. W trakcie spowiedzi mógłby uzyskać od Niego przebaczenie jedynie wtedy, gdyby wyjawił miłość do mamy i uznał swoją winę. A tego nie mógł uczynić. Niezależnie od tego, jak wielką wewnętrzą potrzebę odczuwał, nie mógł przyjść do swego Boga z wiarą w Jego wsparcie.” (Nie bardzo rozumiem, dlaczego?). „Obaj z Muckelem po lekcji dla ministrantów skręcaliśmy się ze śmiechu, wyobrażając sobie, że ten, kto chce zostać księdzem, musi swój interes wsadzić pod gilotynę…”  „Chłopiec, który ma zostać księdzem, nie może naturalnie bawić się z brudasami ani biegać po dworze” (sic!) albo też, oczywiście (bo jakże by inaczej?:)) , „Kościół nie ma nic wspólnego z wiarą – wszystko to tylko sprawa pieniędzy i władzy.”

Inna sprawa, że i ojciec Thomasa, malowany słowami nastoletniego syna, to typ bardzo antypatyczny, człowiek, w którym ja bym się z pewnością nie zakochała, niedojrzały egocentryk, który sprawdzał się świetnie w roli szanowanego „ojca dyrektora” katolickiej szkoły, ale na pewno nie ojca i męża. Człowiek, który – w myśl słów zakochanej w nim ślepo kobiety „był wspaniały w dobrych chwilach”, ale wszelkie problemy beztrosko przerzucał na barki innych. Człowiek, który nie kiwnął nawet palcem, gdy jego ciężarna partnerka budowała dom dla jego dzieci (a potem bezceremonialnie uznał ten dom za własny!), ani wtedy, gdy Thomas zachorował na raka. Człowiek, który swoje odejście z klasztoru i zamieszkanie – po latach! – z rodziną traktował w kategoriach „pokuty za grzech” i dawał to boleśnie odczuć swoim najbliższym.  Człowiek, który w przypływie wściekłości potrafił cisnąć w kobietę „krzyżem lub Biblią.” Który zaczął nadużywać alkoholu. Wreszcie człowiek, który namawiał swoją późniejszą żonę na aborcję drugiego dziecka – a mimo to później miał czelność domagać się wielkim głosem chrztu dziewczynki, której nie chciał… (I tutaj już naprawdę nie mogłam wyjść z podziwu – jak można było chcieć dalej
być z TAKIM człowiekiem?!).

Co zresztą tylko dowodzi słuszności mojej teorii, że NIE WSZYSCY kapłani nadają się do tego, żeby założyć rodzinę…

Z mojego punktu widzenia natomiast najwartościowsze są w tej książce fragmenty sekretnego dziennika matki Thomasa, które umiejętnie wplata on w tok swojej gorzkiej opowieści.

Gisele Forster, najwyraźniej wolna od tej goryczy, która zdaje się przepełniać jej syna, stawia bowiem w swych zapiskach sprzed  lat szereg pytań, które i dzisiaj wydają mi się warte zastanowienia. Na przykład: Nawet, jeśli są ludzie, którzy nienawidzą nas z powodu naszej miłości – cóż to są za ludzie? Nie wolno nam ich nienawidzić, ponieważ wtedy to Bóg znienawidziłby człowieka…” albo (tuż przed porodem): ” Ojciec [mojego dziecka] jest uwięziony w murach celibatu, „świętego” miasta. Tu zdecydowano o jego losie, tu określono jego myśli i zażądano, by był taki, jak chce władza wroga wobec seksu. Czy myślę za ostro? Obrazy przesuwają się w mojej głowie: Papież całujący dzieci. Kardynał w slumsach biednych. Kościelny ośrodek pomocy dla głodujących. Pawdziwe obrazy – czy fikcja? Co mam teraz, w mojej sytuacji, o tym sądzić? Ja,która leżę tu sama i opuszczona, ponieważ prawa Kościoła zabraniają ojcu nienarodzonego dziecka w moim ciele, aby tu przy mnie siedział, trzymał moją rękę w trudnej chwili, pomagał mi i pokazywał, że mnie kocha. (…) Który z tych potężnych władców Kościoła, którzy wymyślili prawo celibatu, dalej by popierał to prawo, gdyby posiedział choć minutę przy moim łóżku i uświadomił sobie, jak bardzo tu cierpię?” 

Thomas Froster, Karin Jäckel Jestem synem księdza”, wyd. pol. VIDEOGRAF II, Kraków 2003, przeł. Weronika Łęcka.

 

Lęki i nadzieje.

Boję się. Boję się tak wielu rzeczy! Boję się, że nie znajdziemy pracy – i boję się, że P. będzie kiedyś przy mnie nieszczęśliwy – tak, jak wcześniej był w swoim kapłaństwie. Boję się, że stracimy wiarę, że przestanę się modlić, że zapomnę… Boję się, że moi bliscy się ode mnie odwrócą – i boję się bólu, który będę musiała im zadać (mimo że się przecież nigdy nie spodziewali tego z MOJEJ strony… – ja zawsze byłam tą „grzeczną córeczką”). Boję się ludzkiego potępienia – i ognia piekielnego…

Boję się wreszcie samego porodu, bólu, komplikacji. Boję się, że umrę – albo że umrze nasze dziecko. Że stracę wzrok, wydając na świat nowe życie. Boję się, choć jednocześnie ufam, że Ten, który „otworzył moje łono” zadba też o to, by z niego bezpiecznie maluszka na świat wyprowadzić. Boję się, bo wiem, że ciąża i poród są pewnym ryzykiem nawet dla zdrowej kobiety – a ja nie znam nikogo, kto by miał porażenie mózgowe i urodził dziecko. Nie wiem nawet, czy mój ginekolog miał kiedykolwiek „taką” pacjentkę… Wygląda raczej na to, że nie. I nie wiem, do kogo mogłabym się zwrócić, żeby poczuć się bezpieczniej.

****

W książce ojca (tak go będę nazywać, mimo że po 25 latach opuścił benedyktyński klasztor w Tyńcu – dla mnie jednak kapłanem pozostaje się NA ZAWSZE) Macieja Bielawskiego „Odejścia”, którą czytamy teraz wspólnie z P., pośród wielu innych historii ludzkich odejść i powrotów, jest i ta o starszej kobiecie, która była postulantką jednego z włoskich zakonów.

Otóż opowiedziała ona autorowi, jak poznała księdza, który potem został jej mężem i ojcem dwójki jej dzieci. Kiedy zaś dzieci podrosły, dzięki związkom z neokatechumenatem małżonkowie wyjechali do Ameryki Południowej, gdzie pracowali wspólnie jako misjonarze w dzielnicach nędzy, i gdzie jej mąż zmarł „w opinii świętości.” Ona zaś postanowiła wstąpić do klasztoru…

Historia ta, nie ukrywam,  dodała mi nieco otuchy – bo chociaż, naturalnie, nie mogę mieć żadnej pewności, że to wszystko jest w jakiś sposób wolą Bożą, to przynajmniej wolno mi mieć taką NADZIEJĘ – a to już jest bardzo dużo…