Wspólnoty są nadzieją Kościoła. To prawda, że jest to jakby „inny wymiar chrześcijaństwa”, często zaskakujący tych, którzy znają tylko parafialną rutynę i chciwych, złych księży (piszę to, choć wiem, że wszyscy jesteśmy grzesznikami – i że zamiast się gorszyć słabościami księży, należy raczej wychwalać wielkość Boga, który nawet przez takich nędznych ludzi potrafi czynić wielkie rzeczy).
Wspólnoty nauczyły mnie modlić się i czytać Pismo Święte, pokazały mi radość wiary i aktualność Ewangelii. Wspólnoty dały Kościołowi wielu dobrych, świętych kapłanów (obecnie większość młodych księży pochodzi właśnie z różnych wspólnot i z dużych miast, a nie jak dawniej – ze środowiska wiejskiego).
Ale…widocznie nie jestem dobrą kandydatką do jakiejkolwiek sekty, bo nie potrafię utożsamić się w pełni z żadną grupą, do której należę – chociaż bardzo tego pragnę. Po prostu NIE UMIEM myśleć tak, jak wszyscy, nawet, jeśli czasami bardzo bym tego chciała. Mój uparty umysł zawsze stawia niewygodne pytania…
Myślę, że dla środowisk lewicowych jestem „dewotką” i „moherowym beretem” a dla Radia Maryja – oszalałą feministką. A ja sama sądzę, że (Bogu niech będą dzięki!) nie jestem ani jednym, ani drugim.
W roku 1997, roku Wielkiej Powodzi, byłam właśnie na rekolekcjach oazowych – i, pomimo szczerych chęci, nie umiałam się zgodzić z powszechnie tam wówczas panującym przekonaniem, że ten kataklizm to…kara Boska za rządy lewicy w naszym kraju.
Jeżeli chodzi o Odnowę w Duchu Świętym, to zawdzięczam jej przede wszystkim odnowienie mojego sakramentu bierzmowania. Bo kiedy go przyjmowałam, uważałam się za osobę praktycznie niewierzącą – i cała rzecz wydawała mi się jedynie mało zrozumiałym gestem kościelnego dygnitarza.
A teraz wiem, że Duch Święty naprawdę jest i działa – że jest „doświadczeniem Boga Żyjącego”, tak samo teraz, jak i w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Dane mi było zobaczyć wielkie rzeczy, otrzymałam też wiele łask (np. dar glosolalii, czyli tzw. „modlitwy językami”).
Co mam jednak za złe tym wspólnotom? Przede wszystkim „charyzmanię”, czyli przekonanie, że nie jesteś prawdziwym chrześcijaninem, jeżeli nie mówisz językami, nie miewasz wizji itd. Z tego powodu należy starać się o jak największą ilość nadprzyrodzonych darów – im więcej, tym lepiej…
Tak, jakby nie było prawdą, że – jak napisał św. Paweł – owocami Ducha Świętego są także „miłość, radość, cierpliwość, łagodność, opanowanie…” – i wszelkie inne „zwyczajne” cechy i zdolności naszego umysłu i duszy.
Jestem zdania, że Duch Święty nie potrzebuje niezwykłych zdarzeń (a „spoczynek w Duchu Świętym”, błogi skądinąd stan podobny do ekstazy, jeżeli trwa np. 2 godziny – jak to się zdarza w niektórych znanych mi grupach – nie tyle jest objawem Bożego działania, co raczej zbiorowej histerii. Bóg bowiem – to znowu św. Paweł – „nie jest Bogiem zamieszania, lecz pokoju”) – to MY ich potrzebujemy.
Pamiętam, jak kiedyś prowadziłam spotkanie modlitewne („z ramienia” Ruchu Światło-Życie, którego wówczas byłam animatorką) podczas pewnego Kongresu Ruchów Katolickich – rozbawili mnie moi przyjaciele z Odnowy, którzy po spotkaniu zapytali ze zdumieniem: „Jak to, to U WAS Duch Święty też działa?!”
Jest to w ogóle częsty problem wspólnot, że każda z nich uważa, że to ona”wymyśliła” chrześcijaństwo i jej własne doświadczenie, jej charyzmat, wyczerpuje definicję Kościoła. Jak gdyby wołali: „Chodźcie, chodźcie – zbawienie tylko u nas!” I błogosławię Boga za to, że mi pozwolił zobaczyć nieco więcej…
Z jednej strony, wspólnotom zagraża niebezpieczeństwo zbytniego uzależnienia od „liderów” – byłam kiedyś w takiej, której ksiądz (niegdyś zresztą mój przyjaciel) sam się uznał za egzorcystę, a doradzały mu dwie dziewczyny – „prorokinie”, które decydowały nawet o tym, kto kogo ma poślubić, a od ich wyroków nie było odwołania.
I kiedy, w chwili głębokiego załamania, postanowiłam się samowolnie przenieść na ten lepszy ze światów, z ust owych „natchnionych niewiast” (które mój spowiednik nie bez racji nazywa „największymi prorokiniami w całej gminie”) usłyszałam, że jako tak straszliwa grzesznica nie tylko nie nadaję się do wspólnoty, ale nawet…nie wolno mi wspominać o Bogu! Z najwyższym trudem powstrzymałam się wówczas od powiedzenia tym panienkom, że „nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają…” – i potrzebowałam bardzo długiego czasu, żeby się wylizać z ran, zadanych przez tych, od których miałam prawo oczekiwać raczej współczucia i pomocy…
Częste jest również w takich grupach „myślenie jezuickie”, które zakłada, że nawet jeżeli Twój przełożony się myli, to Ty, słuchając go, nie grzeszysz. Trudno mi się jednak zgodzić z takim poglądem (rozpowszechnionym np. we Wspólnotach Drogi Neokatechumenalnej – choć ta z kolei wspólnota dała Kościołowi niezwykle piękną celebrację Eucharystii – z łamaniem prawdziwego chleba tak, jak najprawdopodobniej robił to Pan Jezus…) ponieważ nakazuje on w pewnym sensie „wyłączenie” rozumu, danego nam przecież przez Boga.
Czy POSŁUSZEŃSTWO może być ważniejsze od prawdy? Wolności? I ostatecznie od miłości? Nie wydaje mi się.
Z drugiej zaś strony, brak jakichkolwiek zewnętrznych autorytetów niekiedy prowadzi poszczególnych liderów do oderwania wspólnoty od Kościoła (i utworzenia własnej sekty). Ostatnio głośnym przykładem tego są słynne już siostry betanki z Kazimierza, ale czytałam też o pewnej samozwańczej „prorokini” z nieistniejącego już zespołu Sixteen, której podobno „Duch Święty objawił”, że powinna…odebrać męża swojej koleżance! Ponoć najczęściej takie historie zdarzają się wspólnotom wyrosłym z Odnowy w Duchu Świętym.
A przecież powinno chodzić przede wszystkim o to, by zachować we wszystkim umiar i zdrowy rozsądek…