Szukamy, o Panie, Twojego oblicza…

Niedawno świat obiegła wieść, że holenderski fotograf Bas Uterwijk zrekonstruował prawdopodobny wygląd Jezusa, wykorzystując algorytmy sztucznej inteligencji. Posługując się tą samą techniką, artysta wcześniej „ożywił” znane nam z portretów twarze np. Rembrandta, Napoleona czy też królowej Elżbiety  I.

Ponieważ jeśli chodzi o Jezusa  z Nazaretu nie dysponujemy żadnym wiarygodnym portretem, za źródło danych do przetworzenia posłużyły w tym przypadku informacje o wyglądzie typowych mieszkańców Bliskiego Wschodu – oraz przedstawienia sakralne. Efekt wygląda całkiem sympatycznie:

Fotografik stworzył również drugą wersję tego samego zdjęcia, z nieco dłuższymi włosami, aby bardziej odpowiadało zbiorowym wyobrażeniom na temat Jezusa.

Nie wiem, jak Wy, ale ja chętnie powiesiłabym sobie taki wizerunek Zbawiciela nad łóżkiem w mojej sypialni. Aczkolwiek już podnoszą się głosy w rodzaju: „No, i co, katolicy?! Taki Jezusik z pewnością nie bardzo Wam się podoba? Wolelibyście blondyna z niebieskimi oczkami, prawda?”

Strategia to zresztą nienowa, już parę lat temu z kolei izraelscy naukowcy przedstawili własną wersję wyglądu Nazarejczyka, która to do dzisiaj bywa wykorzystywana zwłaszcza na różnego rodzaju forach wojujących ateistów. I trudno się dziwić, ponieważ ten wizerunek został przygotowany ewidentnie bez sympatii dla postaci (i pośrednio dla wyznawców przedstawionego  Rabbiego):

Zwykle obrazek ten bywa prezentowany razem z mniej lub bardziej ironicznym i podszytym pogardą komentarzem w rodzaju: „Tak,  tak – chrześcijanie.  Przypatrzcie się dobrze. Ta obrośnięta morda, ten ciemny aramejski rybak, to właśnie  najprawdopodobniej Wasz Bóg, w którego wierzycie…”

Szczerze powiedziawszy, z tym też nie mam problemu. Jeżeli, jak od początku wierzyli chrześcijanie, Jezus był prawdziwym człowiekiem,  to musiał nie wyróżniać się niczym szczególnym spośród sobie współczesnych. Ba, musiał nie wyróżniać się aż do tego stopnia, że Judasz musiał wręcz wskazać swego Nauczyciela tym, którzy mieli Go pojmać.

I czyż prorok Izajasz nie mówi, myśląc o Mesjaszu, że „nie miał On żadnego wdzięku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał” (Iz 53,2)?

Istnieje nawet bardzo stara tradycja wschodnia, mówiąca o tym, jakoby Jezus miał być ułomny fizycznie, chromy lub/i garbaty – co miałoby tłumaczyć ukośną belkę pod stopami w prawosławnym krzyżu…

Z drugiej strony są jeszcze badacze Całunu Turyńskiego (syndonolodzy – z wł. sindone – całun), którzy też tworzą własne wizerunki na podstawie niewyraźnego zarysu widocznego na tym płótnie. Jeden z najbardziej znanych wygląda tak:

Czy dostrzegacie pewne podobieństwa pomiędzy tym obrazem, a tym pierwszym? Niektórzy twierdzą, że to dwie zupełnie różne twarze, mnie jednak wydają się dość podobne. Spójrzcie na ten wizerunek autorstwa Basa Uterwijka z dłuższymi włosami… Ewentualne różnice przypisałabym temu, że holenderski artysta starał się pokazać twarz Jezusa z żywą mimiką – a oblicze z Całunu to najprawdopodobniej twarz Zmarłego.

Aczkolwiek oczywiście nie brak i w Polsce „narodowych katolików” dla których nawet ten wizerunek z Całunu ma być dowodem, jakoby Jezus… w ogóle nie był Żydem. Rzekomo Człowiek na Całunie „nie wygląda jak typowy Żyd”. W związku z powyższym stawiałam im zawsze pytanie – jak ich zdaniem  wygląda „typowy Żyd.” Nigdy nie uzyskałam odpowiedzi…

Wielu ludzi, przede wszystkim księży, pytało mnie ostatnio, po co ludziom w ogóle takie dociekania. No, tak.  „Jezus historii” nie musi być przecież tożsamy z „Chrystusem wiary”. Jest znamienne, że Ewangeliści, opowiadając nam historię swego Mistrza, nie przekazali nam ANI SŁOWA na temat Jego wyglądu zewnętrznego. Podobnie mało informacji mamy zdaje się na temat tego, jak wyglądali Sokrates, Budda czy Mahomet.

W samym Jezusie, przy całej Jego ludzkiej „zwyczajności” musi być przy tym coś nieuchwytnego, skoro nawet mistycy, którzy utrzymują, że widzieli Go twarzą w twarz, nie potrafią nam w tej sprawie podać zbyt wielu szczegółów.

Podobno s. Faustyna Kowalska miała się rozpłakać, widząc ten obraz Miłosiernego, namalowany przez Kazimirowskiego według jej wskazówek – tak dalece nie odpowiadał on temu, co widziała podczas swoich wizji. Mnie się on też, szczerze mówiąc, nie podoba.  Jest zbyt statyczny, zbyt akademicki. Nie ma w nim życia.

 

No, dobrze – ale wracając do pytania: po co nam to wszystko?

Wydaje mi się, że to pragnienie dowiedzenia się „jak naprawdę wyglądał Jezus” wypływa wprost z wiary w Jego realną, historyczną egzystencję. A od strony teologicznej: w Jego Wcielenie i Zmartwychwstanie.

Postać baśniowa czy mityczna nie potrzebuje żadnej konkretnej twarzy. Jej wygląd jest zupełnie dowolną kwestią, ograniczoną tylko przez możliwości naszej wyobraźni.  Inaczej z człowiekiem, który żył lub żyje naprawdę. Ten MUSI mieć jakąś konkretną twarz, ludzką twarz.

I choć Nowy Testament stwierdza wyraźnie, że teraz już nie znamy Jezusa „według ciała” (a poznanie Go jest możliwe jedynie „przez wiarę”) – to jednocześnie nie sądzę, byśmy kiedykolwiek przestali  stawiać sobie takie pytania. Czy to samo Pismo Święte nie zachęca ludzi, aby „stale szukali Jego oblicza”?

 

Polacy, Niemcy, Żydzi…

Czytam właśnie książkę Antoniny Żabińskiej, uhonorowanej medalem Sprawiedliwej wśród Narodów Świata (to jest słynna „żona dyrektora ZOO” z amerykańskiego filmu) – i ona napisała, że podczas wojny śmierć czyhała z każdej strony, tak że w końcu przestawało się zwracać na nią uwagę. Tym można by tłumaczyć, dlaczego niektórzy Polacy pomimo groźby śmierci własnej i całej swojej rodziny mimo wszystko pomagali swoim rodakom pochodzenia żydowskiego. A innych ta sama groźba nie powstrzymywała przed kradzieżą pożydowskiego mienia, na przykład.

Jedni mogli sobie myśleć:”Za ukrywanie JEDNEGO Żyda jest kulka w łeb – więc co mi szkodzi ukrywać dziesięciu?” A inni: „Trudno, zabiją mnie za to. Ale przynajmniej przedtem najem się do syta. A tamtym i tak ten majątek się już na nic nie przyda!”

Przy ocenie zjawiska radziłabym brać pod uwagę kilka rzeczy. Po pierwsze, jeśli rzeczywiście stosunek większości społeczeństwa polskiego do Żydów był zdecydowanie wrogi, a zdziczali polscy antysemici tylko czekali na sposobność, by pomóc hitlerowcom w ich „zbożnym dziele oczyszczania świata” to dlaczego tak drakońskie przepisy karały pomoc Żydom TYLKO w Polsce, a nie na przykład we Francji, Belgii, Holandii? Czyżby jednak okupanci sądzili, że bez takiego terroru ci okropni Polacy pomagaliby swoim sąsiadom w dużo większym stopniu?

Prawda jest taka, że w latach 30. XX wieku nastroje antysemickie były dość silne w całej Europie, co zapewne nie pozostawało bez związku z Wielkim Kryzysem. Wielu zubożałych ludzi chętnie obwiniało za swoją sytuację „żydowskich bankierów i kapitalistów”, dlatego jawnie rasistowskie wypowiedzi Hitlera nie wywoływały powszechnego oburzenia.

Wydaje mi się, że najczęstszą postawą wobec Żydów podczas okupacji była jednak nie otwarta wrogość, lecz obojętność. Albo trwożliwe współczucie, jak u mojej Babci. Ona sama miała w tym czasie maleńkie dzieci, więc nie zdecydowała się przyjąć nikogo do siebie (czy można ją za to winić?) – lecz pomagała jak umiała, ukradkiem przekazując ukrywającym się żywność i inne rzeczy. Niestety, chyba żaden z jej podopiecznych nie przeżył wojny.

Z tego samego względu NIE POTĘPIAM także żydowskich „kolaborantów” – jak to się niekiedy zdarza prawicowym publicystom – oni też chcieli jedynie przetrwać, płacąc za to niekiedy bardzo wysoką cenę.

W tym miejscu warto też przypomnieć, że Polskie Państwo Podziemne bardzo surowo karało szmalcowników – choć nie udało mi się nigdzie znaleźć dokładnej liczby wykonanych na nich wyroków.

Oczywiście jestem boleśnie świadoma odpowiedzialności niektórych Polaków za mordy w Jedwabnem, w Szczuczynie (grupa bandytów związanych z ruchem nacjonalistycznym uwięziła tam i torturowała bezbronne Żydówki, a następnie w okrutny sposób pozbawiła je życia) i wielu innych miejscach. Czasami za takimi zbrodniami stała rzeczywiście rasistowska nienawiść, a czasem zwykła, prymitywna chciwość – jak w mojej rodzinnej miejscowości, gdzie kilku Polaków zatłukło ojca pewnego znanego pisarza w nadziei na nie wiadomo jakie zyski.

No, cóż, w każdym narodzie zdarzają się – żeby posłużyć się tytułem książki Żabińskiej – ludzie i zwierzęta. Powiedziałabym nawet, że wojna wszystko wyostrza. Kto przed wojną był przyzwoitym człowiekiem – podczas okupacji wznosił się niejednokrotnie na szczyty bohaterstwa. A kto już przed wojną był drobnym cwaniaczkiem i kombinatorem, w okupacyjnej rzeczywistości zyskiwał dogodne warunki do tego, by wyrosnąć na prawdziwą kanalię. A dlaczego? Bo prawo pozwalało na podłość, a karało za normalne, ludzkie odruchy.

Byli zatem dobrzy i źli Polacy, tak samo, jak byli źli i dobrzy Niemcy (choć może ci ostatni bardziej niż inni zastraszeni we własnym narodzie) – a także źli i dobrzy Rosjanie czy Ukraińcy. Oprócz bestii, które potrafiły nabijać polskie niemowlęta na płoty, byli i tacy szlachetni ludzie, którzy oddawali życie w obronie swoich sąsiadów. Czemu w naszym narodzie miałoby być inaczej?

Z drugiej strony, nie rozumiem takich głosów, jak posła Marka Jakubiaka, który pytał, czy Żydzi podczas wojny uratowali choć jednego Polaka. Przede wszystkim, sytuacja Żydów pod okupacją niemiecką była jednak znacznie gorsza, niż sytuacja (również uciskanych) Polaków. Mówiąc prościej, Polacy mieli więcej sposobności, by pomagać Żydom, niż odwrotnie.  No, i można by tutaj przytoczyć całą plejadę naukowców czy lekarzy żydowskiego pochodzenia (jak Janusz Korczak czy Marek Edelman) – czyż i oni nie pomagali Polakom?

Poza tym można by powiedzieć, że istnieje przynajmniej jeden Żyd, który uratował nas wszystkich. Nazywa się Jezus Chrystus – i ze względu na Niego należało ratować wszystkich innych. Tak to zresztą chyba pojmowały katolickie siostry zakonne, przechowując podczas wojny żydowskie dzieci w swoich klasztorach.

A w Katyniu i w sowieckich łagrach ginęli również obywatele polscy pochodzenia żydowskiego, panie pośle…

Wokół „Pokłosia.”

Władysław Pasikowski, reżyser znany dotąd przede wszystkim z „Psów” – filmu, którym zdołał przekonać wielu Polaków, że przemoc i wulgarność to nasz „chleb powszedni” (a to, co wcześniej uznawano za język „nieparlamentarny”, to po prostu sposób, w jaki rozmawiamy ze sobą na co dzień…) – pokusił się tym razem o film quasi-historyczny, który już wywołuje gorące dyskusje.

A ponieważ, jak zauważyłam, większość z ludzi, którzy ten film krytykują, uznaje się a priori za antysemitów (a sądząc po ich języku, niekiedy nie bez racji), którzy „z pewnością mają coś na sumieniu” – uznałam, że ja akurat mogę spokojnie coś o „Pokłosiu” napisać. Moje sumienie nie wyrzuca mi absolutnie żadnych win wobec braci-Żydów, przeciwnie, bardzo ich szanuję, interesuje mnie też żywo ich kultura i religia. Nie mam również powodu, by wstydzić się czy przepraszać za grzechy moich przodków. Moja śp. Babcia podczas wojny wspomagała ukrywającą się żydowską rodzinę.

Otóż Pasikowski, gdy składał wniosek do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej o dofinansowanie swojego projektu, stwarzał wrażenie, że zamierza zrobić „film historyczny o Jedwabnem.” Sama mam nadzieję, że taki rzetelny film kiedyś powstanie – nigdy nie dość przypominania, że NIEKTÓRZY Polacy mordowali swoich sąsiadów. Z uwzględnieniem całego kontekstu historycznego (okupacja niemiecka i brutalizacja życia, sprzyjająca niewątpliwie ujawnianiu się tego, co w ludziach najgorsze-i gwarantująca w takich przypadkach nie tylko bezkarność, ale nierzadko i gratyfikację) i społecznego (bieda, ciemnota, zacofanie…). Sama pochodzę z miejscowości, w której zdarzały się mordy na Żydach z motywów rabunkowych.

Jak powiedział pewien współczesny pisarz izraelski, ŻADEN NARÓD NA ŚWIECIE NIE MOŻE SIĘ WYMÓWIĆ OD WINY. A ja bym powiedziała raczej, że w każdym narodzie są ludzie dobrzy i źli, mądrzy i głupi – w naszym ani mniej, ani więcej, niż w innych. I o tym na pewno warto robić filmy.

Ale „Pokłosie”, niestety, takim filmem nie jest. Podobnie jak wcześniejsze „W ciemności” Agnieszki Holland pokazuje Polskę praktycznie „bez okupacji” (w filmie Holland syci i dobrze ubrani Polacy kupują w sklepie…szynkę!) i bez najmniejszego choćby wspomnienia o tym, jak surowo Polskie Państwo Podziemne starało się karać antyżydowskie występki.

A kiedy lepiej zorientowani widzowie zaczęli wytykać reżyserowi wszystkie te nieścisłości (chociażby brak konsultanta historycznego), ten odpowiedział niefrasobliwie, że przecież on nie zrobił filmu historycznego, tylko… thriller. No, dobrze, skoro to tylko thriller, czysta fikcja literacka, to czemu akurat na jego podstawie każe się nam robić wielki, narodowy rachunek sumienia?

Thriller, w którym pokazuje się Polaków (i to w roku 2000!), zwłaszcza na wsi, jako zdziczałą z nienawiści tłuszczę, gotową ukrzyżować na drzwiach od stodoły (sic!), każdego, kto choćby wspomni o Żydach. Przy entuzjastycznej aprobacie (a jakże by inaczej!) pewnego młodego księdza (i nieważne, że z  punktu widzenia KK coś takiego byłoby nie tylko mordem, ale i bluźnierstwem i profanacją – ostatnio wątki antyklerykalne stosuje się w kinie dla smaku). Z prawdą historyczną ma to mniej więcej tyle wspólnego, co sławetne stwierdzenie p. Macieja Stuhra (którego notabene nawet lubię, tyle że tym razem palnął straszliwe głupstwo), jakoby za dowód naszej pierwotnej dzikości służyć miał „fakt”, że „przywiązywaliśmy dzieci do machin oblężniczych pod Cedynią.” I nic to, że nie pod Cedynią, tylko pod Głogowem, że to nie my, tylko Niemcy i że nawet nie na pewno. Wszyscyśmy są bestie i już!)).

A tymczasem… jedyny człowiek, którego dałoby z grubsza porównać do głównego (pozytywnego!) bohatera tego filmu, pasjonat przeszłości z Podlasia, który zajmował się renowacją starych macew, nie tylko nie został przez swoich ziomków pozbawiony życia – ale wręcz wybrany na wójta w swojej miejscowości. A właśnie wśród młodych księży znałam wielu, którzy organizowali Dni Kultury Żydowskiej czy modlitwy ekumeniczne. Kościół w Polsce się zmienia – i wieś także. Może powoli, ale się zmienia. Tego jednak się w filmie Pasikowskiego nie zobaczy.

Horrory powstają na całym świecie – ale nikt, przypuszczam, na podstawie „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” nie dokonuje poważnych analiz amerykańskiej prowincji, na której to – rzekomo – tubylcy tylko czekają, kogo by tu zarżnąć… Tak się po prostu nie robi – to nieuczciwe. I ja, zarówno jako Polka, jak i mieszkanka wsi, czuję się takim obrazem głęboko urażona.

A idę o zakład, że zachodnia opinia publiczna odbierze (jeśli w ogóle odbierze!) to dzieło jako film stricte historyczny – tak, jak wielu naszych – i znów podniosą się głosy o „tradycyjnym polskim antysemityzmie”: o, proszę, TACY właśnie jesteście, wy, Polacy – WSZYSCY! O, przepraszam – nie wszyscy. JA taka nie jestem. A wyjątek wcale nie potwierdza reguły, jak już pisałam wielokrotnie na tych łamach, tylko ją kompromituje.

Na szczęście równolegle z premierą „Pokłosia” telewizja pokazała przejmujący dokument „Historia Kowalskich” – o innych polskich „prostych chłopach”, którzy za ukrywanie Żydów zostali spaleni żywcem wraz z całą rodziną i sąsiadami. Szczerze mówiąc, jako historyczki nie dziwi mnie tak bardzo fakt, że „w czasach pogardy” , gdy było to tak banalnie łatwe i, powtarzam, oficjalnie NIC za to nie groziło, niektórzy moi rodacy zachowywali się jak świnie – jak to, że znajdowali się wówczas wśród nas ludzie, zwykli „Kowalscy”, gotowi ratować bliźnich za wszelką cenę (we Francji czy Holandii można było stracić za to pracę, ale nie życie). I że było ich tak wielu.

Nie łudzę się wprawdzie, że ich historie przebiją się przez dominujący na Zachodzie mit „Polaków-współsprawców II wojny światowej” (ostatnio dobił mnie w tej kwestii pewien historyk z Poznania, stwierdzając, że „naziści mieli problem z wyłapywaniem Żydów nie wyróżniających się wyglądem” – wniosek: Zagłady pewnie w ogóle by nie było, gdyby usłużni Polacy nie pokazali Niemcom, których wyłapywać… Zachodzę wszakże w głowę, kto wydał oprawcom doskonale zasymilowanych Żydów niemieckich, austriackich czy holenderskich – choćby Edytę Stein, która dodatkowo była ukryta w klasztorze. Musiał się widać i tam zaplątać jakiś polski antysemita…).

Ale jeśli rzeczywiście nigdy nie dosyć przypominania sobie narodowych win, to także nie dosyć mówienia o tym, że, jak powiedział w Jedwabnem były ambasador Izraela, Szewach Weiss, „były w Polsce i inne stodoły.”