E(ste)tyczne Sądy Ostateczne.

Profesor Magdalena Środa znów jest w swoim żywiole. Wszak dzień, kiedy nie można uczynić jakiegoś przytyku w stronę tych wstrętnych, polskich katolików, jest dniem straconym w życiu każdej szanującej się filozofki, czyż nie?

Tym razem, w ostatnim „Wproście” asumpt do potraktowania tych ludzi „jak się należy” dał owej wybitnej kobiecie oczywiście równie wysokiej klasy artysta, Robert Kozyra, że swoim jakże odkrywczym wytworem, polegającym na kopulowaniu z krucyfiksem.

Nasza najznakomitsza intelektualistka, poruszona niczym pensjonarka, opisuje owo dzieło naturalnie w samych superlatywach, używając przy tym nawet tak trudnych słów, jak „transgresja”.:)

Widzi w tym m.in bunt wolnej myśli przeciw religijnej opresji i bezmyślnej (podobno) „idolatrii” katolików oraz obraz przejmującej samotności nieprzeciętnej jednostki. Ja tego wszystkiego niestety nie dostrzegłam (być może nie jestem godna…)  – i gdybym była tak złośliwa, jak nie jestem, zaryzykowałabym twierdzenie, że podobny jęk zachwytu wywołałoby u niejWSZYSTKO, co byłoby antychrześcijańskie, a osobliwie antykatolickie.  Chciałabym tylko nieśmiało zapytać, czy podobne uniesienia profesoressa przeżywałaby, gdyby nago odziany Mistrz postanowił odbyć stosunek np. ze zwojem Tory lub Koranu, które to również (o ile mi wiadomo) są przedmiotem czci ze strony wyznawców w ich świątyniach.

Albo gdyby, w ramach performance’u oczywiście, postanowił użyć tęczowej flagi jako papieru toaletowego (wydaje mi się, że poziom obrzydliwości byłby we wszystkich tych przypadkach porównywalny)? Śmiem powątpiewać. Przemoc symboliczna (skierowana w stronę symboli) nie przestaje przecież być przemocą, pani profesor.

Ale nie o tym chciałam – wszak de gustibus non est disputandum, jak mawiali starożytni. Zresztą nie ja tu jestem od wydawania sądów.

Sądy wydaje za to, śmiało i bez najmniejszego wahania, sama profesor Środa – otóż dla niej każdy, kto się z nią nie zgadza w ocenie (nie tylko estetycznej zresztą) owego arcydzieła – a więc i niżej podpisana! – jest nikim więcej, jak tylko „kołtunem” (choć, po prawdzie, i to słowo ma chyba więcej wspólnego z „mową nienawiści” niż z tolerancją dla inaczej myślących?).

I już. Żadnej pogłębionej refleksji, żadnej (nawet tyciej) próby wyważenia racji, czy choćby zrozumienia „przeciwnika.” Czego przecież wypadałoby oczekiwać od „filozofy.”

Rachunku sumienia i refleksji potrzebują w jej pojęciu wyłącznie katolicy, więc z zapałem bije (się) jak zwykle tylko w ich piersi.

Podejrzewam zresztą, że gdyby – jakimś cudem – nikt z tamtej strony nie zareagował na prowokację (kto wie, może tak właśnie należało postąpić?) zasłużyliby tylko na kpinę innego rodzaju: „Patrzcie, tacy są niby uduchowieni, a w rzeczywistości, jak wszyscy normalni ludzie, obojętni religijnie: już nawet nie reagują, kiedy ktoś szarga ich tak zwane świętości.”

Tym prostym sposobem na zaszczytne miano „kołtuna polskiego” zasłużył sobie m.in. Marcin Meller, były naczelny „Playboya”, który trzeźwo zauważył, komentując to samo wydarzenie artystyczne, że nie ma w dzisiejszej sztuce nic prostszego, niż „podrażnić się” trochę z katolikami, np. wsadzając im krzyż do pojemnika z moczem – albo sobie w de.

To – stwierdza Meller – stało się śmiesznie łatwe, tanie i od dawna już żadnej odwagi nie wymaga. Natomiast na podobne zabawy z innymi symbolami nikt by się raczej nie poważył.

Kto by się jednak przejmował jakimś tam Mellerem, prawda? To, po pierwsze, jest mężczyzna – po drugie zaś – kolejny „polski kołtun” który za wszelką cenę stara się udowodnić, że nim nie jest. Ale my znamy takich, znamy! Nie z nami te numery, Meller!

Założę się, że na pewno bardziej podoba mu się szowinistyczna, męska „Bitwa pod Grunwaldem” (no, i gdzie tu parytety, gdzie?) – niż wybitna praca Doroty Nieznalskiej, pokazująca, co należy w dzisiejszych czasach zrobić z męskimi genitaliami.

Swoją drogą, ciekawa jestem także opinii naszej mistrzyni nauk i sztuk wszelakich – która dała się tym samym poznać także jako wnikliwa krytyczka sztuki nowoczesnej – o takich nieuleczalnych „religiantach” jak da Vinci, Michał Anioł czy Rafael – przecież ci to dopiero szerzyli „katolicką idolatrię” na wielką skalę. :) Co prawda, niektórych z nich mogłoby w jej oczach może nieco usprawiedliwić to, że byli „kochającymi inaczej.”

W związku z powyższym zachodzę w głowę, czy taka np. Kaplica Sykstyńska to w istocie „arcydzieło sztuki gejowskiej”? :) Zawsze myślałam, że sztuka dzieli się zwyczajnie na „dobrą” i „złą” – a nie na homo-i heteroseksualną – ale co tam taka kołtunka jak ja może wiedzieć o Naprawdę Wielkiej Sztuce, nieprawdaż?

Zastanawiam się także, kto o dziele Kozyry pamiętał będzie za lat, powiedzmy, dwadzieścia, gdy już ucichnie szum kolejnego skandalu. A o da Vincim czy Rafaelu Santim jakoś się pamięta…

I wprawdzie postrzeganie wytworów sztuki sakralnej li tylko jako przejawu „bałwochwalstwa” wydaje mi się nieco płytkie i prostackie, czuję się jednak w obowiązku powiedzieć, że MNIE, katoliczce, nagi facet obleśnie liżący wizerunek Ukrzyżowanego NIE JEST POTRZEBNY do tego, by wiedzieć, że mój Bóg nie mieszka w tym wizerunku. Od zawsze to wiedziałam. Co więcej – powiedziano mi o tym również na lekcjach religii.

Podobne subtelności nie zaprzątają jednak głowy pani profesor. Wielkie umysły widocznie nie miewają wątpliwości. A ich sądy (nie tylko estetyczne) są zawsze ostateczne. I nieomylne.

Jak i w innym przypadku, gdy nasza koryfeuszka po raz kolejny zabłysnęła wiedzą, tym razem z dziedziny biblistyki.

„Tym, który pierwszy powiedział, że nie ma już mężczyzny ani kobiety, lecz wszyscy jesteśmy równi był Jezus Chrystus. Można więc powiedzieć, że był On też pierwszym wyznawcą ideologii gender.” – oznajmiła z dużą (jak zwykle) pewnością siebie.

Wszystko się zgadza, pani profesor – tyle, że autorem cytowanych słów był nie Jezus, lecz niejaki Paweł z Tarsu, który tak pisał do mieszkańców Galacji. I nie mówił w tym przypadku o „równości” lecz o „jedności w Chrystusie”. Któż by się jednak przejmował takimi drobiazgami… :)

Oczywiście, nikt się nawet nie odważył jej skorygować.

W tym kontekście dosyć zabawnie zabrzmiała mi prośba biskupa Pieronka, który apelował do pani profesor o „więcej pokory.” Daremne słowa, próżny trud, księże biskupie. Ta pani ma co najmniej tak rozwinięte ego, jak co poniektórzy biskupi…:)

 

Czy jesteśmy bałwochwalcami?

Kiedyś byłam świadkiem uroczystego powitania figury Matki Bożej Fatimskiej w Polsce – i doprawdy nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, gdy pewien proboszcz, widocznie głęboko poruszony tym wydarzeniem, powiedział na kazaniu: „Matko Boska Częstochowska, przyjechała Twoja siostra!”

 

(Aby uprzedzić Wasze ewentualne pytania, powiem, że jest oczywiście tylko jedna Maria, Miriam – Matka Jezusa, zawsze ta sama, choć czczona w Lourdes, Częstochowie, Guadalupe i Fatimie –  i w Nią wierzę…)

 

I kiedy tak się patrzy na te wielotysięczne nieraz tłumy, modlące się przed koronowanymi obrazami (jak w Częstochowie), czy też sławnymi figurami (jak właśnie w Fatimie), trudno się czasem oprzeć wrażeniu, że ludzie ci modlą się DO tych obrazów i figur – szczególnie, jeśli się nie jest katolikiem.

 

Jest to jednak wrażenie mylące (pomijam tu pewne nadużycia, które z pewnością w owym kulcie obrazów i figur występują), ponieważ, jak sądzę, „bałwochwalstwo” jest to kult przedmiotu, dokonywany w przekonaniu, że „boskość” przebywa realnie w tym przedmiocie. (W takim ujęciu sam obraz boga jest bogiem…) Dla mnie jednak ten przedmiot jest tylko znakiem, symbolem, względnie PRZYPOMNIENIEM pewnej rzeczywistości – i czymś, co może (choć nie musi) np. pomagać w modlitwie, kierować myśli ku Bogu.

 

A wszystkim „znawcom Biblii”, którzy zapewne zaraz mi przypomną pierwotne brzmienie Dekalogu, wyjaśniam, że dotyczyło ono właśnie owego utożsamiania figur i przedmiotów z Bogiem samym, co było tak częste w kulturach pogańskich.

 

Poza tym, właśnie z Biblii znamy co najmniej dwa przypadki, kiedy to sam Bóg zdaje się „odstępować” od swego prawa: po pierwsze, nawet na uroczyście czczonej Arce Przymierza Pan nakazuje umieścić podobizny cherubinów – a po drugie, podczas wędrówki przez pustynię Mojżesz otrzymuje od Boga polecenie, by „sporządził węża miedzianego”, celem uwolnienia ludu od plagi prawdziwych węży.

 

Albo zatem Bóg nakazuje ludowi wybranemu ŁAMAĆ swe własne prawa (takie założenie jednak trąci absurdem) – albo też pokazuje w ten sposób, że nie wszystkie obrazy i przedmioty służące modlitwie są koniecznie czymś godnym potępienia…

 

A w owym „wężu, którego wywyższono na pustyni” chrześcijanie widzą zapowiedź „Syna Człowieczego”, Jezusa, Tego, który sam „stał się obrazem (gr.eikon, stąd też nasza „ikona”) Boga Niewidzialnego”.

 

„Boga nikt nigdy nie widział” – jak słusznie pouczają nas Apostołowie, dlatego sądzę, że pewnym błędem teologicznym jest przedstawianie podobizn Boga Ojca (szczególnie jako „dziadka na tronie”!). Natomiast nie widzę powodów, byśmy nie mogli przedstawiać Chrystusa, który przecież sam objawił się nam jako człowiek; Jego Matki, świętych…

 

Zresztą, sądzę, że żadna religia nie jest na tyle abstrakcyjna, by się mogła obywać zupełnie bez jakichkolwiek ZNAKÓW. Ciekawe jest także, że zapewne nikt z Was nie oskarżyłby o bałwochwalstwo wyznawców buddyzmu, chociaż w swych klasztorach i kaplicach domowych mają oni posążki Buddy, ani wyznawców islamu, chociaż otaczają oni wielką czcią tzw. „Czarny Kamień” (Kaabę).

 

Chciałabym także przypomnieć, że kult ikony, z własną, bogatą teologią, istnieje też od wieków w Cerkwi Prawosławnej (i o ile dobrze to rozumiem, dla wyznawców prawosławia żywa obecność Boga niejako „przebywa” w ikonie, trochę podobnie, jak dla katolików w tabernakulum)  – i stamtąd przenika nawet do „surowych” pod tym względem Kościołów protestanckich, aby nieco ożywić ich zamierającą duchowość. (Patrz: Wspólnota Braci z Taize.)

 

A na zakończenie pewna refleksja natury osobistej.

 

Mój spowiednik opowiadał mi kiedyś, jak swego czasu zobaczył w kościele pewną staruszkę, modlącą się w Niedzielę Wielkanocną przed figurą Chrystusa, złożoną w grobie. Początkowo usiłował przekonać ją, że „Pana Jezusa” wcale tam nie ma , potem jednak z tego zrezygnował. I ja go rozumiem. Skąd bowiem możecie wiedzieć wy, „nieprzejednani przeciwnicy wszelkiego bałwochwalstwa”, że Ten – który jak mnie kiedyś uczono – „jest w niebie, na ziemi i na każdym miejscu” DLA TEJ BABCI nie przebywał także w miejscu, przed którym się modliła? Bo ja tego nie wiem…