Bóg, biskupi, seks i płeć.

Jeden z moich facebookowych znajomych, jezuita, o.  Dariusz Piórkowski, napisał tak:

„Tak sobie czytam różne komentarze odnośnie do opublikowanego ostatnio dokumentu KEP o osobach LGBT+. Psychologowie i psychoterapeuci podkreślają, że w tekście jest wiele twierdzeń sprzecznych z obowiązującymi odkryciami naukowymi. Natomiast Kościół ich nie uwzględnia albo uważa za „nienaukowe”.

Wydaje mi się, że tutaj szybkiego porozumienia nie będzie. Ponieważ autorzy dokumentu zakładają, jak sądzę, że wiele odkryć naukowych nie jest odkryciem faktu, lecz konstruktem umysłu, ideologicznym założeniem. Kościół i naukowcy w tej materii operują także różnymi pojęciami nauki. Zdaniem autorów dokumentu, homoseksualizm, transpłciowość, biseksualizm byłyby naukowo potwierdzone, gdyby odkryto, że są to wrodzone skłonności. Ale nawet i wtedy byłby problem, bo uznano by to za genetyczne zaburzenie, jak w przypadku wielu wrodzonych chorób. A dla wielu naukowców za naukowe należy uznać to, co zaobserwowane, powtarzalne, co po prostu jest. To myślenie z dwóch różnych światów. Dlatego według dokumentu KEP osoby LGBT+ wymagają „leczenia”, bo ich problemy uznaje się za anomalię. W Biblii jest mowa o kobiecie i mężczyźnie, o dwóch płciach. Wszystko inne jest „nienormalne” , sprzeczne z Objawieniem. Kościół uznaje w tej dziedzinie za naukowe to, co zgodne z Objawieniem. Pytanie tylko, czy w Biblii jest opisane i objawione wszystko. Wiemy, że nie. Biblia nie jest zbiorem prawd naukowych.

Z kolei w wielu innych sprawach Kościół zgadza się z nauką i uwzględnia jej odkrycia, chociażby samą psychologię (może nie każdy jej nurt), traktując np. depresję, nerwice, lęki itd. jako „okoliczności” zmniejszające winę moralną lub ją wykluczające.

Czy więc obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją jak chociażby w sporze Kościoła o ewolucję i teorię Darwina? Początkowo nie zgadzano się na jakąkolwiek teorię ewolucji, ponieważ Biblia jej nie potwierdza. Dzisiaj nikt mądry nie podważa tego, że cały świat jest ciągle w procesie stwarzania, jest dziełem niedokończonym. Teoria ewolucji wcale nie wyklucza stworzenia świata przez Stwórcę, bo czym innym jest przyczyna tego stworzenia, a czym innym sposób, w jaki się ono dokonało i dokonuje.

Tak czy owak, jeśli chodzi o relację Kościoła do nauki, to żyjemy w podobnych czasach jak w wieku XIX. Te dwa światy będą się coraz bardziej rozjeżdżać. Czy się spotkają w kwestii LGBT+? Szczerze? Nie mam pojęcia.”

Niestety, ja też mam wrażenie, że to pojednanie Kościoła z nauką nie nastąpi w tym przypadku szybko.

Chociażby dlatego, że  w tym, że Episkopat w tym tekście podpiera się „nauką” a właściwie  pewnym jej WYCINKIEM i mówi. „Płeć biologiczna jest tożsama z płcią genetyczną – i ta jest naturalna. ” Innymi słowy: kto jest XX jest kobietą, kto zaś jest XY – jest mężczyzną. Tertium non datur. Niestety, nawet to stwierdzenie NIE JEST prawdą. Zdarzają się dziewczynki o kariotypie X (Zespół Turnera), zdarzają się też mężczyźni XXY (Zespół Klinefertera). Zdarzają się wreszcie stuprocentowi genetycznie genetyczni mężczyźni (XY) z wrodzoną niewrażliwością na androgeny, którzy psychicznie i fizycznie są w pełni…kobietami. Czy i ich powinniśmy „reedukować” nakłaniając ich do życia zgodnie z płcią genetyczną? Nie, nie, nie. Nie można bronić Prawdy posługując się naukowymi półprawdami.

A gdyby tak uznać, że autorzy biblijni i Ojcowie Kościoła nie mieli o tej  sprawie (jak i o wielu innych kwestiach z dziedziny nauk przyrodniczych) zbyt wielkiego pojęcia?  Czy to zmieniłoby naszą wiarę, wpłynęło na treść Objawienia? Szczerze mówiąc – nie sądzę.

Przecież jeszcze niedawno samobójców uważano za winnych moralnie swojego czynu – i odmawiano im nawet chrześcijańskiego pochówku.  Dziś, dzięki odkryciom psychologii, już wiemy, że sprawa nie jest taka prosta. I okazujemy ludziom, którzy  targnęli się na własne życie raczej współczucie, niż potępienie.

Pisałam już trochę o tym w postach dotyczących stosunku Kościoła do antykoncepcji. Bardzo surowe wobec niej stanowisko było podyktowane po części właśnie medycznymi poglądami późnej starożytności odnośnie poczęcia (wierzono, że życie człowieka tkwi w nasieniu mężczyzny  – kobieta zaś jest tylko „żyzną glebą” potrzebną do tego, aby mogło wzrastać) – a po części samą naturą wczesnych środków „antykoncepcyjnych”, które nierzadko zabijały nie tylko dziecko, ale i matkę.

Było to zatem stanowisko w pełni zgodne z ówczesną wiedzą „naukową” (podobnie jak na przykład obecne w Biblii identyfikowanie różnych chorób skóry jako „rodzajów trądu”). Ponieważ jednak dziś już wiemy znacznie więcej, być może wypadałoby je zweryfikować.

Tak samo, skoro dziś już wiemy, że istnieją ludzie, którzy w jakiś sposób (i z różnych przyczyn) nie mieszczą się w binarnym biblijnym schemacie („Mężczyzną i niewiastą stworzył ich…”) to może zamiast chcieć na siłę „poprawiać” Stwórcę i mówić Mu, co jest „naturalne”, a co nie – jako ludzie wierzący powinniśmy po prostu ten fakt zaakceptować jako część Bożego planu?  I pomóc tym ludziom zaakceptować własną sytuację. „Leczenie” ludzi  z homoseksualizmu bowiem w większości przypadków okazuje się  zastanawiająco nieskuteczne. Nawet wtedy, kiedy ci ludzie sami bardzo tego pragną. (Oczywiście nie neguję możliwości cudu.) Być może po prostu projekt „człowiek” jest w Bożych planach o wiele bardziej skomplikowany niż zakładaliśmy?  Jak mówi Pismo: „Któż poznał zamiar Pana tak, aby Go mógł pouczać?”

A nawet przyjmując, że jest to choroba (zaburzenie) należałoby chociaż pogodzić się z faktem,  że najprawdopodobniej  jest ona tak samo nieuleczalna, jak np. moje  porażenie mózgowe. Czy gdyby Wasze próby uzdrowienia mnie nie przyniosły oczekiwanych efektów, zarzucalibyście mi brak woli wyzdrowienia, lub co gorsza – brak wiary? Mam nadzieję, że nie.

Nauka nie unieważnia Objawienia , pozwala nam jednak widzieć je w nowym świetle. Już święty Augustyn mówił, że jeżeli wydaje  nam się, że Biblia w czymś się myli, powinniśmy raczej założyć, że to MY  źle ją rozumiemy. Ot, co.

A rolą Kościoła nie powinno być w tym przypadku prowadzenie czy wspieranie terapii konwersyjnych- tylko raczej po dawnemu: zachęcanie tych osób do życia zgodnie z przykazaniami i utwierdzanie ich w przekonaniu, że Ten, który ich stworzył, kocha ich takimi, jakimi są – niezależnie od trudności, jakie przeżywają.

A właśnie o tej bezwarunkowej miłości Boga do człowieka, każdego człowieka, jest w tym dokumencie zdumiewająco mało – prawie nic. (Są za to wyjątki ze Starego Testamentu…) A od tego właśnie należało zacząć.

Antyewangelia według Kubryńskiej.

…czyli kilka powodów, dla których skrajne feministki powinny (moim zdaniem) raz na zawsze zostawić Matkę Jezusa w spokoju.

Sylwia Kubryńska, felietonistka Wysokich Obcasów, popełniła ostatnio następujący tekst:

 

http://wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,100865,18581803,maria-strona-bierna.html

 

w którym dowodzi, ni mniej ni więcej, tylko, że cała postać Maryi została sztucznie „spreparowana”, oczywiście na potrzeby znienawidzonego przez autorkę „patriarchatu.”

Czytając te wynurzenia (z uczuciem niejakiej przykrości) miałam nieodparte wrażenie, że pisała to obrażona na Kościół (katolicki, bo jakiż by inny) gimnazjalistka, która o opisywanej przez siebie Postaci wie tyle, ile wyczytała w „staranie spreparowanych” (a jakże) tekstach krytyki feministycznej – że mianowicie Osoba ta uosabia wszystkie najbardziej obmierzłe dla niej (stylizującej się na „leninówkę”) cechy przypisywane stereotypowo kobiecie, jako to: uległość, cichość, posłuszeństwo…

Dziecinny jest już zresztą sam początek elaboratu, gdzie Kubryńska zapytuje naiwnie, „jak być cnotliwą i w ciąży?” – co dowodzi, że jest nadal święcie przekonana, że dla Kościoła „seks=grzech”, w co ja nie wierzyłam już nawet, gdy miałam szesnaście lat. Co mądrzejsze czytelniczki tekstu odpowiadały na to, że pogodzenie udanego życia seksualnego ze świętością jest niezwykle proste – wystarczy w tym celu wyjść za mąż!:)

Pisałam tu już kiedyś o tym (zob. np. „Maryja-REAKTYWACJA”), ale powtórzę, bo jak się okazuje, powtarzania prawdy nigdy dość: Maryja NIE DLATEGO jest nazywana Niepokalaną (bezgrzeszną), że nie uprawiała seksu z Józefem. Nie byłaby wcale mniej święta, gdyby nawet to robiła. Współżycie (zwłaszcza w małżeństwie) nie jest czymś, co automatycznie „brudzi” człowieka.

Ogólny poziom tego artykułu jest tak żenująco niski, że zaczynam podejrzewać, że redaktorzy „Wysokich Obcasów” są w stanie wpuścić na swoje łamy każdą bzdurę, o ile tylko pozwoli to „przywalić” raz jeszcze w to znienawidzone chrześcijaństwo, a osobliwie w katolicyzm.

Smutne to, ale zdaje się, że patrzenie na świat wyłącznie przez feministyczne okulary znakomicie pozbawia zdolności widzenia.

Bo gdyby pani Kubryńska zechciała je choć na chwilę zdjąć i poczytać chociażby bardziej zniuansowane opracowania teolożek „feministycznych” (takich, jak choćby Elżbieta Adamiak, która o Maryi pisze w dużo bardziej pozytywnym tonie), że już nawet o naszym głównym źródle – Ewangelii – nie wspomnę! – to przecież nie mogłaby nie zauważyć na przykład, że:

  • Przypadek Maryi jest bodaj JEDYNYM w całej Biblii, gdzie nie Ona zostaje określona jako czyjaś „żona” lub „córka”, ale to Józef nazywany jest „mężem Maryi” (Mt 1,16). To niesłychane jak na owe czasy „przestawienie pojęć” może pośrednio wskazywać na to, kto w tym małżeństwie grał pierwsze skrzypce.

 

  • Maryja, wbrew zasadom przyjętym dla „dobrze wychowanych panienek”  (i to nie tylko w Jej epoce – św. Hieronim, ten wielki mizogin, twierdził na przykład, że „mówienie, ogólnie rzecz biorąc, nie jest odpowiednie dla dziewicy” <sic!>) wcale nie „milczy.” Przeciwnie, aktywnie angażuje się w dialog z Bogiem. Milczy za to mężczyzna – św. Józef. Ewangelie nie przekazują nam nawet jednego jego słowa!

 

  • Maryja podejmuje decyzje bez pytania kogokolwiek o zdanie (por. np. Łk 1,39 :”Wtedy wybrała się i poszła z pośpiechem w góry…”). Taka Jej postawa jest wręcz szokująca, zwłaszcza, jeśli się wie, że dziś jeszcze są kraje (jak np. Arabia Saudyjska), gdzie kobietom zabrania się podróżowania bez męskiego opiekuna lub chociażby pisemnego pozwolenia tegoż. Tymczasem Ewangelie nic nie wspominają, by Dziewczynie z Nazaretu ktokolwiek towarzyszył, lub żeby kogokolwiek prosiła o zgodę… Nie, stanowczo nie nazwałabym Jej „stroną bierną”!

Warto w tym miejscu zatrzymać się na chwilę i porównać opis „zwiastowania Maryi” z innym (z pozoru tylko podobnym) opisem z 13.rozdziału Księgi Sędziów, gdzie anioł przynosi radosną nowinę o narodzinach syna innej – nawet nie wymienionej z imienia! – kobiecie, matce siłacza Samsona. Kobieta owa, nie czując się „uprawniona” do samodzielnych pertraktacji z aniołem, „jak Pan Bóg przykazał” idzie do domu i opowiada o wszystkim mężowi. I ten dopiero podejmuje dialog z Bożym wysłannikiem. O niczym podobnym, jako żywo, nie słyszymy w przypadku Miriam!

  • Gdyby Pan Bóg chciał mieć z Niej tylko (jak zdaje się nam sugerować Kubryńska) potrzebną Mu „macicę do wynajęcia” – nie musiałby się przecież bawić w ten cały „cyrk” z posyłaniem anioła. Mógłby przecież równie dobrze zrobić Jej „to” bez pytania Jej o zgodę, prawda?

Tymczasem jednak Ona jest tu przedstawiona (jako się rzekło) jako pełnoprawna, wolna uczestniczka dialogu z Bogiem, dla którego Jej „tak” lub „nie” ma pierwszorzędne znaczenie. Co więcej, Ona nie zamierza wcale się zgadzać na coś, czego nie rozumie, ma odwagę stawiać pytania, wyrażać wątpliwości. Wydaje mi się, że to całkiem niezły wzór postępowania dla współczesnych młodych kobiet?

  • Co powinno być szczególnie miłe sercu każdej feministki: ta młoda Dziewczyna jest najwyraźniej uświadomiona seksualnie, wie, skąd się biorą dzieci – skoro nie przyjmuje wieści o cudownych narodzinach Dzieciątka za coś naturalnego, jak musiałaby zareagować, gdyby była rzeczywiście taką „głupią gąską”, za jaką chce Ją brać Kubryńska. Co więcej, ta młodziutka panienka idzie pomagać w połogu starszej krewnej, co byłoby uważane za co najmniej niestosowne jeszcze dużo, dużo później. Aż do czasów prawie współczesnych „niewinność dziewczątek” była tak skrupulatnie chroniona przed wszelką wiedzą na ten temat, że czytałam nawet o pewnej austriackiej arcyksiężniczce (z wieku XVIII!), która aż do zamążpójścia była przeświadczona, że jej tatuś jest… dziewczynką. Z taką starannością dbano, by nie zobaczyła w swoim otoczeniu nawet żadnego zwierzątka płci męskiej…

 

  • To dość obcesowa interwencja Matki „zmusza” niejako Jezusa do ujawnienia swojej boskiej mocy na weselu w Kanie Galilejskiej. Na tymże weselu Maryja (która jest tam przecież tylko gościem!) nie zachowuje się zresztą wcale jak „zahukana kobietka” – a raczej jak Pani, nawykła do wydawania rozkazów! Wydaje polecenia (nie swoim!) sługom, a ci Jej słuchają…

 

  • Po samowolnym pozostaniu dwunastolatka w świątyni to Maryja, a nie, jakby „wypadało”, męski opiekun, upomina dorastającego Chłopca. Również później, gdy rozeszła się pogłoska, jakoby Jezus odszedł od zmysłów, Jego męscy krewni zabierają ze sobą Jego Matkę (por. np.Mt 12,47), przypuszczalnie po to, aby raz jeszcze „przemówiła Synowi do rozumu.”

Gdyby zatem pani Kubryńska zechciała wziąć przynajmniej te rozproszone w Ewangeliach kanonicznych wzmianki pod rozwagę, i tak musiałaby dojść do wniosku, że Maria z Nazaretu to jednak zbyt nietuzinkowa postać, by autorzy biblijni (przypuszczalnie sami mężczyźni!) mogli kogoś takiego „wymyślić” jedynie dla pognębienia rodzaju żeńskiego. Tym bardziej, że końcowy obraz (z  Objawienia św. Jana) „Niewiasty obleczonej w słońce” (Ap 12,1) można interpretować wręcz jako ostateczne, „kosmiczne”, wywyższenie kobiecości w ogóle, a tej jednej wyjątkowej Niewiasty w szczególności…

I nie musiałaby tak dramatycznie pytać, „czy z Niej samej jeszcze coś zostało?” Bo zostało, i to całkiem sporo. Trzeba tylko umieć patrzeć i słuchać.

A przecież jest jeszcze cała bogata tradycja apokryficzna, która mówi np. o okresie kształcenia Maryi przy Świątyni Jerozolimskiej, na której podstawie Kościół pozostawał dla kobiet przez długie wieki jedyną możliwą drogą rozwoju intelektualnego (do dziś zresztą zdecydowaną większość absolwentów katolickich szkół średnich i wyższych na świecie stanowią kobiety – jaka inna instytucja angażuje się tak bardzo w podniesienie poziomu wykształcenia tych, których podobno tak bardzo nienawidzi?) – co po wiekach wydało wspaniałe owoce w rodzaju, na przykład, Hildegardy z Bingen…

Jest też na pewno jeszcze jedna rzecz, której lewicujące publicystki mogłyby się nauczyć od Tej, która sama siebie nazwała „Służebnicą Pańską” (mimo tego, że radykalne feministki mają alergię na wszystko, co tylko „służbą” zatrąca, NIE JEST to wcale tytuł uwłaczający!  Biblijne określenie „Sługi Pańskiego” zgodna tradycja chrześcijańska odnosi do Jezusa Chrystusa, istnieje tu zatem raczej idealna symetria. A że Maryja jest „pokorna”, co tak bardzo mierzi Kubryńską, to tylko dlatego, że stanęła w swoim życiu oko w oko z Tajemnicą, wobec której my wszyscy – i kobiety, i mężczyźni – jesteśmy bardzo, bardzo mali…). Otóż często mówi się o Niej, że miała w zwyczaju „rozważać w swoim sercu” różne sprawy.

Tej samej rozwagi należałoby z pewnością życzyć wszystkim, którzy nie posiadając ku temu odpowiedniej wiedzy i kwalifikacji, zabierają się ochoczo za „dekonstrukcję” całej chrześcijańskiej teologii…

Antyewangelia-150x150

Ten skandalizujący obraz sympatyzującego z komunizmem niemieckiego malarza Maxa Ernsta (1891-1976) Madonna, karcąca Dzieciątko w obecności trzech świadków (1926) jest oczywiście równie nieewangeliczny jak omawiany tekst, ale być może mówi nam WIĘCEJ o prawdziwej osobowości Maryi (jako że z kart Ewangelii wyziera Kobieta o raczej zdecydowanym charakterze!:)), niż blade komunały…

Chrzest dzieci – za i przeciw.

Jakiś czas temu przeprowadziłam na Facebooku bardzo ciekawą dyskusję z braćmi protestantami na temat zasadności chrztu małych dzieci.

Przede wszystkim chciałabym tu serdecznie podziękować pastorowi Pawłowi Bartosikowi z Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Gdańsku, który udzielił mnie, katoliczce, serdecznej gościny na swoim profilu – i niejednokrotnie bronił mnie przed „misjonarskimi” zapędami niektórych protestantów.

Najpierw warto się więc zastanowić, czy praktyka chrztu „nieświadomych niemowląt” jest zgodna z Pismem Świętym.

Otóż zdziwicie się, ale – TAK!

W Dziejach Apostolskich niejednokrotnie spotykamy wzmianki o tym, że ktoś został „ochrzczony wraz z całym swoim domem.” (Dz 10,2; 16,34;18,8).

A kto zna język grecki i ówczesną kulturę, ten wie, że starożytny oikos (dom) to był mężczyzna, jego żona, niepełnoletnie dzieci (aż do momentu zawarcia małżeństwa), a także służba i niewolnicy, również z rodzinami.

Stąd wniosek, że już w starożytności niekiedy chrzczono dzieci – zawsze na prośbę i „ze względu na wiarę” ich rodziców.

Warto dodać, że Kościół katolicki zawsze uważał chrzest dokonany wbrew woli opiekunów dziecka (jeśli samo było jeszcze za małe, by taką wolę wyrazić) za nieważny, nawet jeśli zostałby dokonany w dobrej wierze. Znane są przypadki ze Średniowiecza, kiedy papież nakazuje zwrócić rodzicom dzieci żydowskie, podstępem ochrzczone przez jakichś nadgorliwych katolików, aby mogły wzrastać w tradycji swoich przodków.

Zatem ci wszyscy apostaci, którzy teraz chcą się procesować z Kościołem (zwłaszcza katolickim; nie wiem, jak to jest w innych wspólnotach), że rzekomo „zrobiono z nich chrześcijan wbrew ich woli” – powinni raczej mieć pretensje do własnych rodziców, którzy zrobili dla nich to, co w danym momencie uważali za najlepsze.

Nawiasem mówiąc, jeśli (jako się rzekło) chrzest bez wiary jest nieważny, to właściwie powinno się odmawiać chrztu tym dzieciom, u których rodziców śladów wiary nie widać ani-ani.

Lecz, po pierwsze, niełatwo to czasem rozeznać (czyż nie modlimy się podczas każdej mszy świętej „za wszystkich zmarłych, których wiarę jedynie Ty znałeś”?) – po drugie zaś, już sobie wyobrażam to „święte oburzenie” tych, którzy są przekonani, że sakramenty po prostu im się należą, jak przysłowiowemu psu zupa.

Poza tym, trzeba pamiętać, że chrzest dzieci jest zawsze tylko MOŻLIWOŚCIĄ, daną wierzącym rodzicom, ich przywilejem – nigdy zaś nie jest PRZYMUSEM. Jeśli więc ktoś uważa, że należy dziecku „dać czas”, aby uzyskało większą świadomość i dojrzałość, to przecież może tego nie robić.

Notabene, chrzty dzieci (jakkolwiek od zawsze obecne w tradycji chrześcijańskiej) zaczęły przeważać liczebnie nad chrztami osób dorosłych dopiero gdzieś około VI wieku, kiedy liczba chrześcijan w społeczeństwie wzrosła na tyle, że uznano, że „wychowanie chrześcijańskie” (w rodzinie) może z powodzeniem zastąpić dawny katechumenat.

(Trzeba jednak z całą mocą podkreślić, że to nie tyle PRAKTYKA Kościoła uległa wtedy nagłej zmianie – bo od zawsze byli – i są nadal – w nim i dorośli katechumeni, i dzieci. Zmieniły się jedynie PROPORCJE między jednymi i drugimi.)

Dziś jednak, gdy ludzie często traktują chrześcijaństwo bardziej na zasadzie zwyczaju, odziedziczonego po rodzicach, niż osobistego wyboru, wiele Kościołów (także Kościół katolicki) zaczyna zauważać, że ten dawny model już się nie sprawdza – i wprowadzać różne formy „katechumenatu pochrzcielnego”, czyli chrześcijańskiego wtajemniczenia dorosłych.

Sama kiedyś przeszłam takie.

Powiedzenie jednego z Ojców Kościoła, Tertuliana, w myśl którego „nie rodzimy się chrześcijanami, lecz stajemy się nimi”, zawsze pozostaje w mocy.

Dlatego proszę mi wierzyć, że rozumiem i szanuję pobudki tych chrześcijan (głównie baptystów), którzy kładą nacisk na „świadomość i dojrzałość” do chrztu. Wiara ZAWSZE powinna być w którymś momencie osobistym wyborem.

Rację miał także jeden z nich, gdy w toku dyskusji stwierdził, że przesadny nieraz nacisk na jak najwcześniejszy chrzest dzieci wynikał po części z błędnej koncepcji Boga – niemiłosiernego i okrutnego – który rzekomo miałby wszystkie dzieci zmarłe bez chrztu posyłać natychmiast do piekła (a w najlepszym razie – do „Otchłani Niewiniątek”, miejsca, gdzie wprawdzie nie miały one cierpieć katuszy, ale Boga też oglądać nie miały. Tę trudną do przyjęcia koncepcję zmienił na szczęście papież Benedykt XVI, przypominając, że powinniśmy mieć nadzieję, iż takie dzieci także znajdują się w zasięgu miłości Ojca.). A śmiertelność wśród nich była wówczas bardzo wysoka. I tylko ksiądz lub pastor z kropidłem mogli je ocalić od ognia piekielnego.

Niemniej warto tu też dodać, że i praktyka „późnego chrztu” miała niekiedy swe błędy i wypaczenia, w postaci tych wszystkich, którzy – jak np. cesarz Konstantyn – traktując chrzest raczej jako „punkt dojścia” niż „wyjścia” w wierze, zwlekali z tym aż do śmierci.

I jeszcze jedno: podnoszony czasem argument, jakoby należało chrzcić tylko dorosłych, „ponieważ Jezus został ochrzczony jako dorosły”, jest o tyle nietrafiony, że „chrzest Janowy” NIE BYŁ tym samym chrztem, którego później Jezus nakazał udzielać swoim uczniom „w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…”

Był to raczej pewien obrzęd pokutny, połączony z wyznaniem grzechów, któremu Jezus poddał się jedynie przez wzgląd na solidarność z grzesznymi ludźmi. Mówiąc po prostu: choć może się to wydawać dziwne, Jezus NIE BYŁ w tym sensie „pierwszym chrześcijaninem”!:)

Bez względu na to, jak bardzo może to razić naszych rodzimych antysemitów, „według ciała” był On Izraelitą, „obrzezanym w ósmym dniu” , jak wszyscy inni żydowscy chłopcy na świecie. :)

A chrześcijanie z pierwotnych wspólnot, jak np. Koptowie, nieprzerwanie od początku chrzczą również niemowlęta. A bardzo stara zasada jednego z pierwszych soborów powszechnych, jeszcze sprzed dwóch wielkich podziałów chrześcijaństwa (w XI i XVI wieku) – a więc obowiązująca nas WSZYSTKICH! – głosi, że „prawdą jest to, co zawsze, wszędzie i przez wszystkich było głoszone.”

Zatem, jeśli większość wyznań chrześcijańskich dziś naucza, że warto chrzcić niemowlęta, a jedynie mniejszość – i to taka, która wyodrębniła się stosunkowo późno, bo już po Reformacji, jest przeciwnego zdania – to ja jestem skłonna się przychylić w tej kwestii jednak do zdania większości.

Tym bardziej, że i pastor Bartosik, odpowiadając na moje rozważania o wierze jako o zawsze (w ostatecznym rozrachunku) dobrowolnej decyzji i o wolności rodziców w sprawie „ochrzcić dziecko czy nie?” zwrócił mi uwagę na dwie bardzo ważne kwestie.

Po pierwsze, na podobieństwo, jakie zachodzi pomiędzy żydowskim rytuałem obrzezania (którego także, notabene, nasz politycznie poprawny świat próbuje zabraniać rodzicom – np. w Niemczech – rzekomo w obronie dzieci), a chrztem niemowląt.

Jedno i drugie, dowodził słusznie, jest nie tyle znakiem WIARY – bo ta powinna przyjść później – co po prostu znakiem przynależności do określonego „ludu”, określonej wspólnoty.

I muszę przyznać, że taka argumentacja wyjątkowo trafiła mi do przekonania. Czyż w imię „dobra” dziecka czekalibyśmy np. z nadaniem mu imienia, nazwiska, z przyjęciem go do naszej rodziny (z wszystkimi jej tradycjami) czy narodu? Czy czekalibyśmy, aż „samo sobie wybierze” język, którym chce mówić?

Choć wiem, że i takie pomysły już były w przeszłości – i wciąż powracają. (Czytałam nawet, że niektórzy sądzą, że określanie płci dziecka tuż po urodzeniu – co jest nadal powszechną i dość naturalną praktyką – jest już „nieuprawnionym ograniczaniem jego wolności” i „wciskaniem go na siłę w płciowe koleiny.”:)).

Po drugie zaś, dowodził pastor, odmowa udzielenia chrztu małemu dziecku świadczy o tym, jakbyśmy chcieli mu zakomunikować, że ze względu na wiek i stopień dojrzałości jest jeszcze „za małe” (niezdolne, niegodne), by nawiązać własną, niepowtarzalną więź z Bogiem.

I to, jak się zdaje, wbrew intencjom samego Jezusa, który niejednokrotnie stawiał dzieci za wzór wiary dorosłym (Mt 18,1-5; Mk 9,36 i nast.; Mk 10,15…) i mówił, że „aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca…” (Mt 18,10)

 

Rodzice-chrzestni

 

Na zdjęciu: Ceremonia chrztu dziecka w jednym z Kościołów wschodnich. (Źródło: www.national-geographic.pl)

Postscriptum: Tymczasem nasze wygłodniałe media rzuciły się na kolejną „Franciszkową” sensację, niczym szczerbaty na suchary – oto ogłosiły, że papież w niedzielę Chrztu Pańskiego ochrzcił nie tylko dziecko samotnej matki (której wcześniej to obiecał), ale również kilkoro dzieci, których rodzice nie byli związani sakramentalnym małżeństwem.

No, i cóż z tego? Czy papież w ten sposób pochwalił „rozpustę i grzech”, jak by powiedzieli niektórzy? (Nawet na tym blogu!:)) Nie!

Moim zdaniem przypomniał jedynie, że Kościół jest (musi być!) domem otwartym dla wszystkich ludzi, także dla grzeszników – i że DZIECKO, każde dziecko (także moje…) jest zawsze błogosławieństwem, nigdy zaś „grzechem”… I chwała mu za to!

I czy to nie ciekawy przypadek, że niechcący opublikowałam ten jakże „ekumeniczny” post właśnie w czasie, gdy Kościół katolicki będzie obchodził Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan?:)

„Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest. Jeden jest Bóg i Ojciec wszystkich.” (Ef 4, 5-6). Tak wierzę. Amen.