Kiedy jogini idą do nieba…

Myślę, że szereg nieporozumień odnośnie jogi i pokrewnych „praktyk Wschodu” wynika głównie z niezrozumienia, że joga to nie tylko „proste” ćwiczenia fizyczne czy techniki relaksacyjne. Jest to bowiem przede wszystkim prastara technika medytacyjna, która ma, w założeniu, doprowadzić adepta do pewnych DUCHOWYCH skutków (osiągnięcia nirwany, oświecenia). I myślę, że to działa w pewnym stopniu „automatycznie” tzn. niezupełnie zależnie od tego, czy dany człowiek jest tego świadomy, czy nie.

A czy w konkretnych przypadkach może to zbliżać ludzi do Boga, czy raczej od Niego oddalać – nie mam zdania. Oczywiście, znam wielu ludzi, którzy z powodu fascynacji jogą oddalili się (jeżeli nawet nie odeszli całkiem) od Kościoła, ale znam również takich, jak o. Verlinde, który poprzez jogę „przeszedł” od ateizmu do chrześcijaństwa. Również Sobór Watykański II stwierdził, że wielowiekowa tradycja duchowa i ascetyczna buddyzmu jest sama w sobie godna szacunku – a także może się stać „żyzną glebą” dla Dobrej Nowiny.

W związku z tym pojawiły się próby wykorzystania w praktyce chrześcijańskiej pewnych elementów tej tradycji, o ile nie są bezpośrednio sprzeczne z Ewangelią – czytałam np. o benedyktynach, którzy modlą się w takiej samej sali, jak ich buddyjscy „koledzy po fachu” a na modlitwę zwołuje ich taki sam dzwon. A w pewnej znanej katolickiej księgarni znalazłam książkę „Medytacja zen dla chrześcijan.” Nie mam nic przeciwko temu, jednak  zwróciłabym uwagę na niebezpieczeństwo pewnego „synkretyzmu.”

Uważam, że nie wystarczy tylko „wierzyć” w cokolwiek – trzeba jeszcze wiedzieć, w co się wierzy. Zawsze pytałam: czy widzieliście kiedyś buddyjskiego mnicha, który by pobożnie odmawiał „Ojcze nasz”? 🙂

Guy Bechtel, autor m.in cytowanej tu już przeze mnie pracy o historii chrześcijańskiego antyfeminizmu („Cztery kobiety Boga: ladacznica, czarownica, święta, głupia gęś”, wyd. DIALOG, Warszawa 2001), którego trudno raczej podejrzewać o sympatię do Kościoła katolickiego, napisał tak:

„Buddyzm w postaci spotykanej obecnie w Europie, to rodzaj jarmarku, do którego katechumeni wydają się wnosić przede wszystkim własne idee. Najczęściej nie biorą pod uwagę nieprzyjemnych aspektów tej czasami bardzo wymagającej religii, o których się zresztą nie mówi, chcąc ułatwić przyjmowanie buddyzmu.

Dzięki tym przemilczeniom buddyzm, ograniczony do synkretycznego tworu skupionego wokół kilku moralnych banałów, znanych na Zachodzie od czasów starożytności, może się podobać. Niedługo zapanuje przekonanie – w świecie Chrystusa, Epikteta i Kartezjusza – że trzeba być buddystą, aby wyrzec się siebie samego, praktykować medytacje i doświadczać współczucia wobec innych.” (Tamże, s. 275).

Żona dla Dalaj Lamy – czyli jeszcze parę słów o celibacie.

Często słyszy się opinię, że celibat (w domyśle – celibat księży) został „wymyślony” przez papiestwo dla własnych, czysto materialnych celów, głównie po to, aby zapobiec przechodzeniu dóbr kościelnych w ręce spadkobierców.

 

Sprawa jednak nie jest aż taka prosta.

 

Przede wszystkim, obok fundamentalnego w Biblii stwierdzenia, że „nie jest dobrze, aby mężczyzna był sam” mamy także nieco zagadkowe stwierdzenie Jezusa, że „są i tacy bezżenni, którzy pozostają bezżenni dla Królestwa Bożego”, z czego może wynikać, że niektórzy ludzie są w jakiś szczególny sposób POWOŁANI do życia w samotności. Warto tu jeszcze dodać, że ksiądz katolicki, sprawujący Eucharystię, swoją osobą niejako „uosabia” czy „przypomina” Chrystusa, który przecież, wedle poważnych źródeł historycznych (pomijam tu Dana Browna i jemu podobnych) nigdy nie miał żony…

 

Należy sobie także uświadomić, że celibat, jako forma oddania się Bogu, nie jest bynajmniej wynalazkiem chrześcijańskim. Znały go bodaj wszystkie kultury i religie, dość przypomnieć rzymskie westalki.

 

Także i dzisiaj bez kobiet żyją np. mnisi buddyjscy – i jakoś nigdy nie słyszałam, by ktoś domagał się „wyzwolenia” ich spod tego jarzma, albo twierdził (jak zdarzało mi się słyszeć na temat duchownych katolickich), że Dalaj Lama w ten sposób hańbi swoje człowieczeństwo…

 

Zawiedziony mnich, Marcin Luter, odrzucił celibat (i ożenił się z byłą mniszką, Katarzyną von Bora) – ale i jego duchowi synowie, protestanci, coraz częściej szukają w życiu monastycznym źródeł duchowej inspiracji, czego dowodem jest np. międzywyznaniowa Wspólnota braci z Taize.

 

Myślę, że źle się stało, że wprowadzenie celibatu księży zbiegło się w Kościele z czasem, gdy walczył on z pewnymi sektami, które (jak katarzy) odrzucały świat materialny, a wraz z nim małżeństwo i seks, jako zły i skażony grzechem. Większość poglądów w tej kwestii, uznawanych do dziś błędnie za katolickie („róbmy to tylko po ciemku i tylko po to, aby mieć dzieci – broń Boże dla przyjemności!”) ma, zdaje się, źródło właśnie w tej walce sprzed wieków. Cóż, kiedy zbyt długo z kimś walczysz, mimowolnie stajesz się do niego podobny…

 

I dlatego później sądzono, że kapłan stałby się niegodny sprawowania swych funkcji, gdyby „tymi samymi rękoma” wcześniej dotykał „nieczystego ciała” swej żony. Św. Hieronim nawet uważał, że kobieta jedynie pozostając w dziewictwie może odkupić grzech, jakiego dopuścili się jej rodzice w akcie poczęcia…

 

Ks. Twardowski kiedyś napisał, że „księża mają być czyści w świecie rozpustników”, ale sądzę, że kluczem do tego, aby to osiągnąć, powinna

być absolutna dobrowolność przyjmowania celibatu. Każdy kandydat do kałaństwa powinien zdecydować, czy woli przejśc przez życie samotnie, czy też dzielić je z żoną – jak to już praktykują Kościoły wschodnie.

 

A tych, którzy mimo wcześniejszej decyzji nie są w stanie w niej wytrwać powinno się bez większych problemów „zwalniać do cywila”, aby mogli zawrzeć normalny związek małżeński. Bo jak mądrze mówi św. Paweł: „Lepiej jest żyć w małżeństwie niż płonąć.” I to w zasadzie tyle.