Kilka refleksji wokół filmu „Zabawa w chowanego.”

Pamiętam, jak kilka lat temu chciałam napisać kilka słów o filmie „Kler” o którym wszyscy wtedy dyskutowali (nawiasem mówiąc, tamten film mi się nie podobał – uważałam go za równie przerysowany, jak wcześniejsze dzieło Smarzowskiego pt. „Drogówka”. Tylko  dekoracje się zmieniły…). Niestety, z różnych przyczyn odwlekałam to pisanie tak długo, aż temat się zupełnie zdezaktualizował. Postanowiłam sobie, że tym razem nie popełnię takiego błędu.

Przede wszystkim chciałabym powiedzieć, że jako wciąż jeszcze katoliczka nie dostrzegłam w tym filmie żadnego „ataku na Kościół”.  Zobaczyłam za to bardzo skrzywdzonych ludzi – i kompletną, biurokratyczną obojętność wobec nich przedstawicieli hierarchii.

Kto wie, czy to nie było dla mnie nawet bardziej przerażające, niż opowiedziane w filmie niecne czyny niektórych księży.  Ci ludzie powtarzali obojętnym tonem wyuczone formułki. Jak gdyby ofiary nie miały dla nich najmniejszego znaczenia (jak podają na swych stronach przedstawiciele inicjatywy „Zranieni w Kościele”, skupiającej katolików, którzy doświadczyli molestowania, a jednak chcą nadal pozostać w Kościele – droga przez mękę jest raczej regułą niż wyjątkiem, gdy się szuka pomocy w takiej sprawie. Poczynając od tego, że często nie można się nawet dodzwonić do osoby odpowiedzialnej za „ochronę dzieci” w danej diecezji, a skończywszy na tym, że trzeba opowiadać o tym, co nas spotkało w obecności komisji, złożonej z samych księży. Ważne: często od ofiar wymaga się zachowania milczenia, żądając na to przysięgi  na krzyż lub Ewangelię,  mimo że papież  Franciszek zniósł w tej sprawie tajemnicę papieską).

Jan Paweł II, którego setną rocznicę urodzin dziś obchodzimy, bardzo pięknie mówił, że to „człowiek jest drogą Kościoła.” Nigdy bym  nie przypuszczała, że to zdanie w praktyce może oznaczać, że wolno rozjechać tego człowieka kurialnym walcem…

Często się mówi, że… w ogóle nie ma  o czym mówić, bo pedofili w Kościele jest „tylko” około 2% . Z tego wniosek, że 98% księży jest pod tym względem całkowicie normalnych. To prawda, choć takie szacunki oznaczają, że i tak zboczeńców w sutannach  jest w Polsce kilkuset.  Biorąc pod uwagę, że są oni kilkakrotnie w ciągu życia przenoszeni z parafii do parafii (i wszędzie mogą mieć kontakt z dziećmi) – skala spustoszenia, jakie sieją, może być ogromna.

Poza tym, jeśli się do tego doda tych wszystkich, którzy wiedzieli i widzieli, ale „dla dobra Kościoła” milczeli i nic nie zrobili, to okaże się, że problem dotyczy znacznie większej grupy ludzi, niż tylko samych wykolejonych księży. Dotyczy po prostu całej wspólnoty Kościoła. Powiedziane jest:”Jeden drugiego brzemiona noście.”

W filmie jest znamienna scena, kiedy jeden z chłopaków przychodzi po pomoc do swojej dawnej opiekunki. Ona odpowiada: „Ale, Andrzejku, ja NIE MOGĘ…” Zagotowało się we mnie. Czego, przepraszam, siostra nie może?! Powiedzieć prawdy siostra nie może?! Oskarżyć pedofila siostra nie może?!  Pan Jezus zabronił prawdę mówić?!  Zło triumfuje, gdy „dobrzy ludzie” milczą…

Szczególnie denerwują mnie natomiast zarzuty, że takie filmy robią „wrogowie Kościoła.” Bo czy te skrzywdzone dzieci nie były także członkami  Kościoła? I kto odpowie za ich złamane życie, niejednokrotnie także – za utraconą wiarę (wyobrażam sobie, że gwałcone dziecko musi zadawać sobie pytanie, gdzie jest Bóg, skoro pozwala księdzu robić takie rzeczy…)? Nie ma winnych, prawda?

A ja się pytam: KTO jest większym wrogiem Kościoła – ten, kto opowiada o tym, co go spotkało – czy ten, kto się takich czynów dopuszcza, usprawiedliwia je, umożliwia i pomaga  ukrywać? Jestem przekonana, że ci wszyscy ludzie tak naprawdę NIE WIERZĄ w Boga. Bo przecież gdyby w Niego wierzyli, to musieliby się bać, że za to wszystko kiedyś przyjdzie im odpowiedzieć…

Ostatnia ważna kwestia, jaką muszę tu poruszyć, dotyczy zarysowanego w filmie rzekomego powiązania pomiędzy środowiskiem homoseksualnym (tzw. „lawendową mafią”) a pedofilią w Kościele.

No, cóż, nie da się ukryć,  że zarówno osoby o orientacji homoseksualnej, jak i pedofile są nadreprezentowani wśród duchownych w stosunku do reszty społeczeństwa. Dla tych pierwszych wybór kapłaństwa jest czasem formą ucieczki w uświęcony celibat przed własną, niechcianą seksualnością – dla drugich zaś, niestety, jest to droga do łatwych i częstych spotkań z dziećmi.

Oczywiście, dla większości osób homoseksualnych zrównywanie ich wprost z pedofilami jest krzywdzące i niesprawiedliwe. Podobnie jak krzywdzące i niesprawiedliwe jest stawianie znaku równości pomiędzy księdzem i pedofilem (co niestety zdarza się nagminnie) – czy pomiędzy mężczyzną a sprawcą przemocy domowej. Tak samo, jak nie można mówić, że ktoś dopuszcza się czynów pedofilskich z powodu przymusu życia  w celibacie, tak też nie należy twierdzić, że ktoś stał się pedofilem, ponieważ jest homoseksualistą.

Zdziwiłam się zatem, kiedy ks. Isakowicz-Zaleski zaczął opowiadać w filmie o tym,  jak to podczas pobytu w Rzymie poradzono mu, żeby na wszelki wypadek zamykał drzwi na klucz. „Przecież ksiądz  nie jest dzieckiem! – pomyślałam – Więc jaki to ma związek z tematem filmu?”

Chociaż to prawda, że około 80% czynów pedofilskich dotyczy wykorzystania młodych chłopców przez dorosłych mężczyzn. W środowisku kościelnym najczęściej dotyczy to księży, którzy molestują ministrantów… Oczywiście, w niczym nie umniejsza to cierpienia molestowanych dziewczynek. Zdarzają się wreszcie pedofile, którzy polują na dzieci obojga płci (takim był zdaje się prałat Jankowski).

A jeśli jeszcze nie widzieliście filmu, o którym mowa – obejrzyjcie koniecznie!

https://www.youtube.com/watch?v=T0ym5kPf3Vc

Postscriptum: Znałam kiedyś pewnego księdza, który był tak strasznym rygorystą w kwestii VI Przykazania, że głosił, że nawet trzymanie dziewczyny za rękę jest grzechem, jeżeli para nie jest jeszcze zaręczona.  Mimo wszystko uważałam go za bardzo dobrego kapłana. Niedawno z przykrością dowiedziałam się, że niektórzy z ministrantów w jego parafii oskarżyli go o niewłaściwe zachowania wobec nich: jakieś poklepywanie, podszczypywanie, seksualne żarty i przytyki… No, cóż. Okazuje się, że nawet on miał swoją ciemną stronę…

Piosenka o…

 

Ostatnio mam fioła na punkcie tej piosenki Perfectu.Moim zdaniem bardzo pięknie mówi ona o kapłaństwie („mam taki bardzo rzadki fach-odnawiam dusze…”), samotności, odejściach, a nawet…o spowiedzi („czasem w ludziach nagle tak zajdzie ZMIANA-i zrzucają swe przebrania…”).

 

Zresztą najlepiej sami posłuchajcie…

 

https://youtu.be/1wyxscLilc8

 

 

Sprawa ks. Charamsy.

Przygotowywałam się właśnie ( to prawda, że powoli – ale wybaczcie: obowiązki macierzyńskie przede wszystkim!) do napisania jakiegoś mniej lub bardziej wyważonego tekstu na temat obecnej fali imigracji – aż tu nagle wybuchła bomba: ks. prałat Krzysztof Charamsa, jeden z wysokich urzędników watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, ogłosił w świetle jupiterów, że jest gejem, co więcej, że posiada „narzeczonego” o wdzięcznym imieniu Eduardo.

I okazało się, że skoro wszyscy o tym mówią, to i ja – żona byłego księdza, pisząca na tematy „okołokościelne” też jakieś zdanie na ten temat posiadać powinnam.

Zaznaczam od razu, że zaglądanie komukolwiek w rozporek nie leży w mej naturze (zresztą, kimże ja sama jestem, by kogokolwiek osądzać?), ale jeśli od kilku dni ktoś mi tym rozporkiem stale wymachuje przed oczami, to  chyba wypadałoby jakoś zareagować.

Warto może zacząć od tego, od czego w ogóle zaczęła się cała ta awantura. „Tygodnik Powszechny” opublikował wywiad z ks. Charamsą (wtedy jeszcze występującym w roli niezależnego eksperta) na temat konieczności zmiany języka, jakim Kościół często posługuje się, mówiąc o osobach homoseksualnych.

I z tym byłam skłonna w pełni się zgodzić. Sama, kiedy słyszę np. ks. Dariusza Oko, który opowiada o „tłokach w rurze wydechowej” mam ochotę zwymiotować. Gdyby się uprzeć, to i „święty seks małżeński” też można by opisać w podobnie obrzydliwy sposób. Pytanie tylko, PO CO?

Między ludźmi  (homo-i heteroseksualnymi) są w tych sprawach jeszcze uczucia – przypomnę dla porządku, że nawet pomiędzy osobami tej samej płci uczucia NIE SĄ grzechem! – ale te właśnie ks. Oko zdaje się zupełnie ignorować i mówi o osobach homoseksualnych tak, jakby mówił o zwierzętach. I to takich, które są dlań wyjątkowo odrażające.

Ale ks. Charamsa po tym niegłupim wstępie ruszył do ataku – i teraz, w kolejnych odcinkach swojej „telenoweli” mówi już nie tylko o swojej miłości do partnera (Jacek Dehnel, którego trudno raczej podejrzewać o „katolicki fundamentalizm”, trafnie zauważył, że słowo „narzeczony” jest w tym kontekście co najmniej niezręczne – „narzeczony” bowiem to ktoś, z kim zamierzamy w najbliższym czasie zawrzeć związek małżeński – a takiej możliwości jak na razie nie daje obu panom ani prawo kanoniczne, ani cywilne przepisy Polski czy Włoch), ale także o „antyludzkim Kościele”, w którym przez lata doświadczał cierpień i upokorzeń. Jak rozumiem, RÓWNOLEGLE z robieniem w tejże „zbrodniczej” instytucji błyskotliwej kariery?

Czyżby nowy Konrad Wallenrod homoseksualizmu?:)

A teraz ” Tygodnik Powszechny” skarży się, że został przez księdza prałata wykorzystany i poddany manipulacji – że był tylko narzędziem, mającym odpowiednio nagłośnić jego coming out. Nie chce mi się wprawdzie wierzyć w tę obrażoną niewinność żurnalistów TP – tacy starzy dziennikarscy wyjadacze publikując taki tekst musieli przecież zdawać sobie sprawę z tego, że jego reperkusje bynajmniej nie będą  pozytywne. I że przyczynią się raczej do wzmożenia ataków na Kościół (jako na – rzekomo – siedlisko patologii wszelkiego rodzaju) niż do wzrostu empatii u osobników takich, jak ks. Oko i jemu podobni.   Niemniej wychodzi na to, że ks. Charamsa jest nie tylko „uciemiężoną ofiarą katolickich zbrodni”, ale i zręcznym manipulatorem?

I proszę mnie źle nie zrozumieć: mnie naprawdę nic do tego, z kim ks. Krzysztof zamierza dzielić swoje noce i dnie. Zastanawiam się tylko, czemu musi to robić koniecznie jako ksiądz? Nie jest to bynajmniej kwestia jego orientacji seksualnej (czego on najwyraźniej nie rozumie – albo udaje, że nie rozumie), a jedynie zwykłej uczciwości. Mój mąż, kiedy zakochał się we mnie, zrezygnował z kapłaństwa. Nie pojmuję, dlaczego ks. Charamsa i inni homoseksualni kapłani mieliby być w tej sprawie traktowani lepiej (inaczej) niż heteroseksualni?

jak to celnie ujął jeden z internautów: „Ksiądz ma kobietę na boku? No, tak, to jest właśnie ta hipokryzja klechów! Ksiądz ma faceta na boku? Ach, cóż to za odwaga, postawić mu pomnik!”

Otóż to, kochani Czytelnicy. Bo wyobraźcie sobie, że jakiś heteryk wyszedłby przed kamery i oświadczył: „Drodzy Państwo, oszukiwałem Was przez wiele lat, grając przykładnego męża i ojca rodziny! W rzeczywistości jestem bigamistą. A teraz oczekuję na oklaski za to, że jestem taki ODWAŻNY!”  Kto z Was przyklasnąłby takiemu „bohaterowi”?

Zawsze uważałam, że należy mieć wyrozumiałość dla ludzkich słabości, dla niewierności nawet (tak, jak to czyni dla nas sam Bóg) – ale jednak nie należy podnosić ich do rangi cnoty…

Dodam jeszcze, że swoim postępowaniem ks. Charamsa podkopał moje niezłomne dotąd przekonanie, że osoby homoseksualne są tak samo zdolne dotrzymywać słowa, jak heteroseksualne – i paradoksalnie, jeszcze bardziej utrudnił im drogę do kapłaństwa (osobiście nigdy nie byłam przeciwna udzielaniu święceń takim osobom – znałam kilku wspaniałych, homoseksualnych księży).

Ktoś może mi teraz słusznie powiedzieć, że także mój P. nie dotrzymał dobrowolnie podjętych zobowiązań. To prawda, lecz my nie domagamy się z tego powodu rewizji całego nauczania Kościoła. Nie jest winą Kościoła, że ja się zakochałam (choć być może jest jego zasługą, że P. jest tak wspaniałym mężczyzną, jakim jest:)) – i nie ośmieliłabym się w tej sytuacji czegokolwiek butnie od niego „żądać”.

Ja mogę tylko czekać, prosić, modlić się i mieć nadzieję, że Bóg będzie dla nas miłosierny…

A o ks. Charamie już krążą słuchy, że JEDYNA rzecz, która mogłaby teraz udobruchać tego dumnego, watykańskiego prałata (swoją drogą, dobrze, że Franciszek zniósł prałatury w ogóle, skoro mamy TAKICH prałatów…), to gdyby sam papież pokornie udzielił jemu i jego „narzeczonemu” ślubu w Kaplicy Sykstyńskiej. Najlepiej na klęczkach i obleczony w wór pokutny…:)

A jako kobietę zmartwiło mnie także to (zbyt) nachalne wywlekanie własnej intymności na widok publiczny. Żal mi było biednego Eduardo, wyraźnie speszonego koniecznością zaprezentowania swojej wielkiej miłości w świetle jupiterów. (Sama Ewa Wanat, która do pruderyjnych raczej nie należy, określiła to przedstawienie jako „kiczowate”).

Ktoś mi na to napisał, że zapewne takie zachowanie ks. Charamsy było spowodowane chęcią wypromowania przezeń swojej nowej książki, w której, jak zapowiada, „ujawni wszystkie swoje grzechy” (nie wiedziałam, że jeszcze jakieś zostały do odkrycia?:)). Jest on bowiem świadomy, że po takich wyznaniach wkrótce straci lukratywną posadę, a żyć z czegoś trzeba…

Jeśli tak, to tym gorzej. Bo „wszystko na sprzedaż!” to raczej kiepskie motto dla kogoś, kto kreuje się na jedynego sprawiedliwego?

Jednego takiego, co to ujawniał w swoich książkach „wszystkie grzechy” (głównie cudze) – już mieliśmy i wystarczy. Nazywał się Roman Kotliński i obecnie (jeszcze) jest posłem z Ruchu Palikota. Ten to potrzebował całego cyklu, aby udowodnić sobie że miał rację!:) Po przeczytaniu tego mój przyjaciel, Tomasz Jaeschke  (inny były ksiądz, który swego czasu odrzucił propozycję pracy w antyklerykalnych „Faktach i Mitach”), stwierdził z przekąsem, że aż dziw bierze, jakim cudem biedny Romek wytrzymał aż tyle lat w takim bagnie, jakim według niego jest Kościół katolicki…

Jak zapewne wiecie, jako żona „byłego” chętnie kolekcjonuję książki „byłych”, mając nadzieję, że dzięki poznawaniu historii innych ludzi  lepiej poznam i zrozumiem samą siebie. I niestety muszę stwierdzić ze smutkiem, że na palcach jednej ręki można policzyć takie publikacje, w których byli księża nie próbują zrzucić na Kościół całej winy za swoje osobiste decyzje.

Czy naprawdę ks. Charamsa chce być kimś takim?

No,cóż – życzę mu wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Ale mój osobisty stosunek do całej sprawy całkiem nieźle oddaje ten fragment z tekstu ks. Wojciecha Węgrzyniaka:

„Od 17 lat jestem księdzem. 6 lat mieszkałem w seminarium, w pokoju sześcioosobowym, trójce i dwójkach. 5 lat mieszkałem z księżmi w Rzymie, w Jerozolimie rok u Legionistów, 2 lata u Franciszkanów. Nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek przejawem homoseksualizmu. Może nie jestem atrakcyjny seksualnie. Może nie widzę rzeczy, które widzą inni. A może, tak naprawdę, nie jest was wielu, wbrew powtarzanym opiniom.

Nie chodzi jednak o liczby. Jeśli nawet jest was więcej niż widać i jeśli żadne spotkania kapłańskie nie są objawem jawnej przeciw wam walki, to jest to tylko dowodem na to, że nie jest wam źle w kapłaństwie. Mówią, że się wspieracie, że są powiązania i układy, ale jeśli tak, to dlatego, że pod wieloma względami jest wam lepiej niż księżom heteroseksualnym. Wy możecie jechać razem na wakacje. My z kobietami nie możemy. Wy możecie spotykać się co tydzień i zostawać na noc u kolegi. My tak nie możemy. Wy możecie tworzyć przyjaźnie. Na nas od razu podejrzliwe patrzą. Nawet seks możecie uprawiać bezpiecznie, nie bojąc się, że partner zajdzie w ciążę. W wielu miejscach sprzyja wam prawo, jak w Jerozolimie, gdzie nie można było zapraszać kobiety do swego pokoju w klasztorze, a mężczyznę można było za zgodą przeora. Doceńcie to. Możecie oskarżać wszystkich, że wam utrudniają życie, ale nie Kościół hierarchiczny.”

Nic dodać, nic ująć…