Choroby duszy i ciała…

Być może wielu z Was doda otuchy w zmaganiach z własnymi dolegliwościami, gdy powiem, że wielu świętych nie tylko cierpiało permanentne niezrozumienie (o. Pio, s. Faustyna), ale i cierpiało na różne „choroby duszy.” W niektórych przypadkach (Joanna d’Arc) trudno wręcz odróżnić, co było charyzmatem, a co skutkiem jakiejś choroby. Sama Matka Teresa cierpiała z powodu stanów depresyjnych przez wiele, wiele lat. 


Może więc spróbujmy czasem spojrzeć na to i od tej strony – nie tylko jako na „krzyż”, który nas dotknął,  ale i jak na pewną szczególną „łaskę” (wiem, wiem – to bardzo trudne – sama często modlę się słowami Mojżesza i… Faustyny Kowalskiej: „Wybacz, Panie, ale udziel tych łask komu innemu!” – w związku z moją niepełnosprawnością:)). 

Ludzie zazwyczaj nienawidzą tego, czego się boją, a boją się tego, czego nie rozumieją – a „choroby duszy” zwykle trudniej jest pojąć, niż te dotyczące ciała, bo ich „nie widać.” Do tego dochodzi jeszcze krzywdzący stereotyp „wariata”, osoby nienormalnej.

Sama dziękuję Bogu za to, że w jednej ze wspólnot miałam koleżankę, niezwykle inteligentną młodą kobietę, żyjącą ze schizofrenią – to mnie raz na zawsze wyleczyło z głupich, potocznych opinii na temat „osób chorych psychicznie”. 

Teraz już wiem, że „takie” choroby to po prostu choroby – takie, jak wszystkie inne – nikt przecież nie tłumaczyłby osobie chorej na raka albo na próchnicę , na przykład, że „mogłaby wyzdrowieć, tylko nie chce”, prawda?:)

A drugie doświadczenie, za które dziękuję Bogu, to moja ciężka (z halucynacjami) depresja poporodowa. „Byłam po tamtej stronie lustra” – więc tym bardziej podziwiam ludzi, którzy muszą zmagać się z tym na co dzień. Pamiętam, że mój cudowny położnik powiedział wtedy:”Proszę pani, kobiety łatwiej się przyznają, że mają rzeżączkę, niż depresję!” Ciekawe, dlaczego, prawda? 😉

***

Inny problem wart rozważenia: czy mówić dzieciom o ciężkiej chorobie rodziców?

No cóż, wydaje mi się, że dzieci są mądrzejsze (i silniejsze) niż się wielu dorosłym wydaje – a większość z tego, co chcielibyśmy przed nimi ukryć, one i tak WIEDZĄ – i zwykle tylko udają przed nami, żeby NAS oszczędzić. A jeśli rodzic nagle zasłabnie, źle się poczuje – to co, dalej będzie okłamywać dzieci, że wszystko jest w porządku? 

Matka chrzestna mojego syna właśnie wygrała wieloletnią walkę z nowotworem – i jej dzieci (obecnie 9 i 14 lat) od początku były poinformowane o jej chorobie. 

Myślę, że rzecz nie w tym, CO mówimy dzieciom, ale W JAKI SPOSÓB to robimy. Można przecież powiedzieć dziecku: „Ach, to straszne, mamusia ma raka i na pewno umrze!” ALBO: „Tak, to poważna sprawa, ale można z tym żyć.” Prawda? 

Sama zresztą trochę się martwię, co będzie, gdy mój synek dostrzeże wreszcie, że jego mama nie jest „taka sama” jak inne mamy – a wiem, że ten moment zbliża się nieuchronnie…

 

Szpitalne cuda małe i duże…

Kiedy miałam 14 lat, uważałam się za ateistkę i antyklerykałkę – po kolejnej operacji leżałam jednak w szpitalu i krzyczałam z bólu, zwidywało mi się, że jestem w piekle, i smażą mnie tam na wolnym ogniu. 

A ponieważ podobno bardzo „pobożnie” wrzeszczałam („Boże mój, dlaczegoś mnie opuścił?!”– i takie tam…), w końcu wezwano do mnie księdza, którego zresztą najpierw chciałam pobić („Oho, skoro już nasłali na mnie klechę, to musi być ze mną bardzo źle!”) – a on tylko popatrzył na mnie, i zapytał: „Boli Cię, aniołku, prawda?” – rozpłakałam się, bo mówiono o mnie już różne rzeczy („niech ktoś, do jasnej cholery, uciszy tę wariatkę!”:)), ale nigdy, że jestem „aniołkiem”… 
Powiedział, że będzie się za mnie modlił i że za trzy dni ból na pewno minie. I faktycznie, po trzech dniach poczułam się dużo lepiej. Był to zresztą pierwszy krok do (ponownego) odkrycia przeze mnie chrześcijaństwa, co nastąpiło w kilka lat później. 
***
Dużo, dużo później młody pracownik sanatorium, w którym przebywałam, poprosił mnie o modlitwę w intencji swego kolegi, który spadł z rusztowania i leżał w śpiączce, a lekarze twierdzili, że uratować mógłby go tylko cud.
Szczerze powiedziawszy, przyjęłam tę prośbę jedynie z uprzejmości (jakoś nie wypadało mi odmówić) i modliłam się bez szczególnej wiary – raczej o to, by bliscy tego chłopaka pogodzili się z jego odejściem, niż o „cud” uzdrowienia – bo mój głęboko racjonalny umysł (a swoją drogą, czy samo takie sformułowanie nie jest pleonazmem, „masłem maślanym”?:)) uparcie odrzucał taką możliwość. Niech będzie, że jestem małej wiary…:)
I jakież było moje zdziwienie, gdy po roku wróciłam do tego samego sanatorium i znajomy pracownik poinformował mnie, że jego kolega nie tylko wybudził się ze śpiączki, ale i powraca do zdrowia w tempie, które zdumiewa lekarzy…

Wczoraj natomiast zmarł 27-letni ksiądz Piotr z Gorzowa Wielkopolskiego, który był chory na tę nową odmianę grypy A/H1N1- i było mi smutno, bo i za niego się modliłam. Był jeszcze taki młody (i tu już na pewno nie można powiedzieć, że „oprócz tego” coś mu jeszcze dolegało…) – że poczułam się zawiedziona, że tym razem „Bóg nie wysłuchał” – i ten kapłan jednak przegrał walkę o życie. Zapewne nie ja jedna. Nie zawiedli nas natomiast różni internetowi „dyżurni antyklerykałowie kraju”, którzy nawet w obliczu tej śmierci nie powstrzymali się od kąśliwych uwag na temat „słabej wiary” tych, co się modlili o jego zdrowie. Gdyby sobie choć raz darowali – to dopiero byłby CUD

Gdy choruje miłość…

Niewiele się o tym mówi, ale niektóre kobiety odczuwają psychiczny przymus karania i krzywdzenia swoich dzieci – także po to, by wzbudzać współczucie u innych.

Znam taką, która ma kilkunastoletniego syna, który we wczesnym dzieciństwie przeszedł jakieś schorzenie mózgu – i jakże ta kobieta uwielbia go karcić, strofować i powtarzać (w jego obecności!), że jest on dla niej, biednej wdowy, jedynie „krzyżem” i dopustem bożym… Czasami pomagam mu w lekcjach i widzę, jak „sztywnieje” w obecności wiecznie niezadowolonej matki.

Chłopiec rzeczywiście ma pewne problemy z nauką i zapamiętywaniem, ale poza tym jest miły, wrażliwy i dobrze wychowany – a z pewnością nie jest też aż tak upośledzony, aby nie rozumiał, że te wszystkie raniące uwagi odnoszą się właśnie do niego. Jak wiadomo, sama jestem niepełnosprawna, ale NIGDY, ale to nigdy nie słyszałam od swoich rodziców podobnych słów…

Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że ta pani pławi się we własnym cierpieniu i poczuciu poświęcenia…

Słyszałam o przypadkach, kiedy rodzice niepełnosprawnych dzieci odmawiali im leczenia albo skutecznej pomocy, tylko po to, by wzbudzić litość („bo ja mam takie biedne, chore dziecko!”), albo, co gorsza, otrzymywać na nie zasiłki z opieki społecznej.

Nigdy nie mogłam  zrozumieć, dlaczego ludzie robią własnym dzieciom takie rzeczy. A może to jakaś specyficzna, łagodna forma zespołu Münchausena?*

*Zastępczy Zespół Münchausena (MSBP) zaliczany jest do najtrudniejszych do zdiagnozowania przejawów maltretowania dziecka. Jest zaburzeniem psychologicznym, charakteryzującym się tym, że matka celowo wywołuje pewne schorzenia, wyrządzając własnemu dziecku fizyczną lub/i emocjonalną krzywdę. Można tu wymienić np. wywoływanie u dziecka wymiotów, biegunek, powodowanie krwawień, podduszanie, celowe łamanie kości, podtruwanie, a nawet zastrzyki z ekskrementów…

Tak wywołane objawy wykorzystuje się potem, aby zwrócić uwagę na siebie – jako osobę „kochającą” i niezwykle „oddaną dziecku”. Sprawca, którym zwykle jest rodzic (matka) lub opiekun, celowo przekłamuje historię, oznaki lub symptomy występujące u dziecka, aby zaspokoić swoje psychologiczne potrzeby. Matkę może wspierać (lub uczestniczyć) w tym procederze inny członek rodziny.

Uważa się, że istnieją trzy podstawowe typy chorych matek: „szukająca pomocy”, „czynny sprawca” oraz „lekarz-pasjonat”:

1) Szukająca pomocy – oczekuje zainteresowania ze strony służb medycznych i socjalnych, aby móc okazać swój lęk, wyczerpanie, depresję lub niemożność podjęcia opieki nad dzieckiem. Często pochodzi z rodziny patologicznej lub była ofiarą przemocy domowej. Kobiety tego typu często są samotnymi matkami i/lub ich ciąża nie była chciana.

2) Czynny sprawca – celowo wywołuje chorobę u dziecka drastycznymi metodami, jest nadpobudliwa, ma skłonności depresyjne i silnie rozwinięte mechanizmy zaprzeczania, charakteryzuje się ambiwalencją uczuć i paranoidalną projekcją.

3) Lekarz-pasjonat – cierpi na obsesję bycia najważniejszą osobą w całym procesie leczenia, jest przekonana, że jej dziecko naprawdę choruje i że tylko ona wie, co mu dolega, dlatego nie przyjmuje do wiadomości diagnozy stawianej przez lekarzy i wymyśla własne metody leczenia.

Według niektórych badaczy matki „szukającej pomocy” nie należy w zasadzie zaliczać do chorych na MSBP, gdyż jej zachowanie ma na celu jedynie zwrócenie uwagi na rzeczywiście przeżywane problemy. Pozostałe dwa typy matek stanowią jednak poważne zagrożenie dla zdrowia i życia dziecka.

(Opracowałam na podstawie: www.dentopolis.org/dentopedia/Zespol_Munchausena)