Smutny dzień. Żałoba narodowa po wypadku autokaru we Francji – a ja najniespodziewaniej w świecie straciłam pracę, przekonując się po raz kolejny w życiu, że nie mam niczego, co bym mogła na tej ziemi uważać za niezmienne i trwałe…
Wczoraj w nocy modliłam się znowu o to, by nas Bóg nie opuszczał – nawet, jeśli my opuściliśmy Jego. Ludzie nas potępią i wyszydzą (ostatnio sama doświadczam tego szczególnie boleśnie – już nie jestem tylko „fałszywa i zakłamana”, ale także mam „chorą wyobraźnię” i potrzebuję pomocy psychologa…)- ale On „nie patrzy na sposób ludzki” – i wie, że nigdy nie przestałam Go kochać…
Dlatego będę się modlić mimo wszystko – mimo, że być może nie mam nawet najmniejszego prawa, aby wspominać o Bogu, mimo, że może już sama modlitwa jest w moich ustach bluźnierstwem i grzechem. Muszę się modlić nawet w ciemności, bez nadziei na wysłuchanie. Muszę się modlić po prostu po to, żeby naprawdę nie zwariować. Piekło to życie bez Boga…bez Boga… bez Boga…
Wczoraj znowu pytałam P. (który to już raz?), czy jeszcze w Niego wierzy. Bo kiedyś mój spowiednik zapytał mnie, czy naprawdę chcę spędzić całe życie z kimś, kto będzie niewierzący. Nie, nie chcę. Ja nie chcę, żeby on był naprawdę niewierzący! (Podobno tylko 2% spośród kapłanów, którzy odchodzą, rzeczywiście traci wiarę…)
Bo jeśli stracimy wiarę w Boga – to cóż nam pozostanie?
A P. mi odpowiedział: „NIE WIEM!” Szczerze mówiąc, nie zrozumiałam odpowiedzi. Jak można tego nie wiedzieć? I czy naprawdę wiara jest jak świeca, która się może wypalić w człowieku?
Wczorajsza tragedia, jak zawsze, prowokuje do pytań w stylu: „Gdzie był Bóg, kiedy to się zdarzyło?” A mnie się wydaje, że był tam, z tymi ludźmi – i teraz jest z ich bliskimi. Bo On jest wszędzie tam, gdzie Jego dzieci cierpią i umierają – On cierpi razem z nimi.
I naprawdę głęboko w to wierzę, chociaż – tak jak Staff – „nie wiem nawet już, czy Bóg jest ze mną…”