Ucieczka z Krainy Czarów.

Ostatnio pewna „życzliwa” Czytelniczka napisała mi w złości:”Jesteś chora psychicznie, idź się leczyć!” Oczywiście, nie mogła wiedzieć, że być może wcale nie pomyliła się aż tak bardzo…

Przeżyłam w swoim życiu pewien „epizod psychotyczny”  – ciężką (bo połączoną z halucynacjami) postać depresji poporodowej. A jednak, gdy lekarze zaczęli mi powtarzać jak mantrę, że „to może być schizofrenia” (lub, w najlepszym razie, epilepsja) i że będę całe życie skazana na branie leków, które mnie tylko otępiały (a jasny umysł jest wszak moim jedynym bogactwem…) powiedziałam sobie, jak John Nash Jr. („Piękny umysł”), że przecież musi być jakiś inny sposób!

Odstawiłam leki, wypoczęłam – i wszystko wróciło do normy,co pozwala mi przypuszczać, że nie była to jednak schizofrenia, a jedynie przejściowe zaburzenia związane z porodem i skrajnym wyczerpaniem. Od tamtej pory minęło już 1,5 roku i nie wydarzyło się nic, co kazałoby mi zwątpić w stan mego umysłu.

No, cóż – przez chwilę byłam „po drugiej stronie lustra” i wróciłam stamtąd wysiłkiem własnej woli. Nigdy, przenigdy nie chciałabym tam znowu wrócić (a podejrzewam, że jak już ktoś się dostanie na dobre w tryby „machiny psychiatrycznej” to bardzo trudno mu udowodnić swoją „normalność”) i szczerze współczuję tym,którzy nadal nie mogą się stamtąd wydostać…

Powie ktoś: „Każdy psychotyk powtarza, że jest zdrowy.” Zgoda. Ale jak w takim razie udowodnić (sobie) własną „normalność”?:)

Myślę, że spektrum zachowań, które mieszczą się w granicach „normy” jest dosyć szerokie – wielu ludzi ma jakieś dziwactwa, fobie, czy choćby jakiś własny „wewnętrzny świat.” (Mój ostatni spowiednik opowiadał mi o swoim koledze, który tak panicznie bał się…pająków, że nie był w stanie spędzić nocy pod jednym dachem z choćby jednym z nich.)  Czy zatem powinniśmy LECZYĆ się wszyscy? Czy może, o ile ktoś nie szkodzi swoim postępowaniem sobie i/lub innym, lepiej pozwolić mu żyć tak, jak chce?

Postscriptum: A jeśli objawy występujące u części chorych mają bardzo wyraźny rys „religijny” („odwracające się krzyże”; „diabelskie twarze”,itd.) i nie poddają się „tradycyjnemu” leczeniu, to może przynajmniej niektórym z nich pomógłby kontakt z egzorcystą? Większość księży, którzy się tym zajmują, ma także całkiem solidne przygotowanie z zakresu psychiatrii – i często współpracują z lekarzami.

Można oczywiście nie wierzyć w możliwość opętania człowieka przez złego ducha (choć jest to zjawisko, które znają niemal wszystkie kultury i religie) – ale czy to takie ważne, w co się wierzy, jeśli coś obiektywnie POMAGA choremu?

I jeszcze artykuł „w tym temacie” od mojego przyjaciela: <style type=”text/css”></style>

http://www.sfora.pl/Wszyscy-jestesmy-chorzy-psychicznie-a11384 

Z pamiętnika młodej…desperatki.

Jakiś „silny człowiek” wywodził ostatnio na swoim blogu, że chęć odebrania sobie życia świadczy tylko i wyłącznie o tchórzostwie i słabości, a więc nie warto takich ludzi ratować, bo przecież nawet cudem odratowani nie poradzą sobie z dalszym życiem.

I jako niedoszła samobójczyni muszę to powiedzieć jasno i stanowczo: szanowny autor nie wiedział, o czym pisze.

Z moich własnych doświadczeń wynika, że samobójstwo jest często po prostu rozpaczliwym, ostatecznym krzykiem o pomoc – ostatecznym, bo inne, wcześniejsze sygnały pozostają na ogół niezauważone (i potem kochająca rodzinka się dziwi: „Dlaczego on to zrobił, przecież nic mu nie dolegało?” Dolegało, dolegało – i to zapewne od dawna, tylko że nikt o tym nie wiedział…).

Człowiek, który ma zamiar odebrać sobie życie, na ogół widzi przed sobą tylko „ścianę”: wydaje mu się, że jest to jedyne możliwe rozwiązanie jego problemu, bez względu na to, jak błahy może się ów problem wydawać osobom postronnym. Jasne, że nie wystarczy mu wtedy zabrać nóż albo odciąć ze sznurka – to nie jest żadna POMOC! Prawdziwa pomoc polega na wskazaniu mu innego wyjścia z beznadziejnej, jak mu się zdaje, sytuacji. A czasami wystarczy po prostu go wysłuchać.

Mnie bardzo wtedy pomógł mój spowiednik, ale oczywiście zaufany lekarz, psycholog lub po prostu ktoś bliski też może się okazać bardzo pomocny.

Ważne: proszę, nie potępiajcie niedoszłych samobójców! Nie wytykajcie ich palcami. Oni i tak mają ciężkie życie i (zazwyczaj) ogromne wyrzuty sumienia. Moja była wspólnota kiedyś urządziła taki „sąd” nade mną, że w końcu szczerze żałowałam, że mi się „nie udało.”

Wierzcie mi, że człowiek czuje się podle, gdy sobie pomyśli:”Jestem do niczego – nawet zabić porządnie się nie potrafiłam!”

Pamiętniki nocy ciemnej…

czyli tam i z powrotem.

Leżę na plecach i czuję silne kołysanie (zupełnie jakbym była na morzu:)) i, na szczęście, już żadnego bólu – niech żyje znieczulenie podpajęczynówkowe. Jeszcze tylko chwila i słyszę płacz dziecka – tego dziecka, które urodziłam.

Przynoszą mi go takiego jeszcze cieplutkiego – spogląda na mnie tymi swoimi oczkami jak grafitowe paciorki i widzę, że jest nieskazitelnie piękny. Instynktownie otwieram ramiona…

(Kiedy byłam jeszcze w ciąży, modliłam się o zdrowie malucha w parafii pw. Matki Bożej Brzemiennej – no i proszę, dzidziuś szczęśliwie przyszedł na świat 1 stycznia, w uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki – jakże więc teraz mam nie sądzić, że Bóg, w swoim wielkim miłosierdziu, raczył wysłuchać i mojej modlitwy?)

Ale następne godziny należą już tylko do bólu – do tego bólu, którego wcześniej (cesarskie cięcie!) mi oszczędzono. Każą leżeć sześć godzin zupełnie bez ruchu, zakazane jest nawet unoszenie głowy – a ja czuję, jak stopniowo zaczyna mnie boleć absolutnie wszystko: brzuch, plecy i pośladki, a najbardziej – potwornie opuchnięte stopy – w miarę tego, jak ustępują dobroczynne skutki znieczulenia.  Nie wiem, jak długo to trwa, nie wiem nawet, czy jest noc, czy dzień – chwilami zapadam w sen, a potem znowu ból bierze mnie w posiadanie.

 

Mija kilka dni – wypełnionych karmieniem dziecka (szybko bowiem okazuje się, że urodziłam uroczą, niezwykle żarłoczną pompkę do mleka :)) i niepokojem o nie – bo lekarze podejrzewają u małego jakąś infekcję i przeprowadzają wszelkie możliwe badania. Zaczynam podejrzewać, że po prostu uparli się, żeby udowodnić, że moje dziecko nie może być zdrowe…

 

Wariuję. Nie spałam chyba od pięciu nocy – dzień na oddziale położniczym zaczyna się o wpół do piątej rano, niezależnie od tego, że ostatnie karmienie skończyłam o czwartej…Przez całą noc na korytarzach turkoczą wózki, gdzieś krzyczą rodzące i płaczą dzieci (za każdym razem chcę się wtedy zrywać z łóżka, sądząc, że to mój synek…) A na domiar złego o świcie tuż pod oknami szpitala przetaczają się ciężarówki, które dowożą zaopatrzenie do pobliskich sklepów…

 

Wydaje mi się, że jestem tu swoistą sensacją – kaleka dziewczyna, której „udało się” urodzić zdrowe dziecko. Ze zmęczenia mylą mi się dźwięki, słowa, hałasy – mam wrażenie, że wszyscy wokół obrali mnie sobie za cel swoich plotek, że zewsząd otaczają mnie ich złośliwe szepty…

 

Znękana do ostateczności idę w końcu do dyżurki pielęgniarek, by się wreszcie dowiedzieć, co jest jawą, a co snem. „Ależ nic podobnego! – słyszę w odpowiedzi – Jest pani naszą ulubioną pacjentką…” Zemdlona osuwam się na ziemię…

 

Nie wierzę im. Już nikomu nie wierzę. Nawet – a może przede wszystkim! – samej sobie. Wiem, że nie mogę dowierzać temu, co widzę i słyszę, nie mogę być pewna swego umysłu. Jestem taka zmęczona i przerażona… Dlaczego nie mogę zasnąć?! Niech mi coś dadzą, żebym zasnęła…

 

Mówią mi, że spałam – skąd jednak mam wiedzieć, co jest prawdą, a co snem, skoro i na jawie i we śnie widzę te same miejsca i ludzi?

 

Wydaje mi się, że słyszę w myślach głos P. – i jestem pewna, że ten akurat głos należy do świata snu. Śnię, że znajduję się w stanie śpiączki, a mężczyzna, którego kocham, zaklina mnie najczulszymi słowami, abym się obudziła – więc mówię do niego (chcę, żeby wiedział, że go słyszę). Jestem przekonana, że mówię tylko we śnie, więc mówię zupełnie szczerze. Ale mówię naprawdę. Na głos. Zdradzam najintymniejsze tajemnice…

 

A kiedy budzę się na chwilę i dociera do mnie, co zrobiłam, wydaje mi się, że nie mam już po co żyć, że straciłam wszystko, co kochałam…

Wiem, że muszę się obudzić – i budzę się dopiero, gdy zauważam na prześcieradle ślady własnej krwi z zadrapanej ręki (przecież wiem, że ludzie we śnie nie krwawią…). Uspokajam się – i…nareszcie zasypiam spokojnie. Dla mnie jest to już koniec – niestety, dla lekarzy to dopiero początek.

 

Oni muszą koniecznie znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie tego, co mi się przydarzyło – i twierdzą np. że miałam w nocy napad padaczkowy (nieprawda, wszystko pamiętam – a tego typu ataki zwykle występują z utratą przytomności…), że mam zaburzenia psychotyczne lub schizofrenię, że mogę być niebezpieczna dla siebie samej albo (i to mnie boli najbardziej…) dla mojego synka…

 

Nie mam zielonego pojęcia, czym dokładnie było to, czego doświadczyłam – ale sądzę, że były to jakieś skutki krańcowego przemęczenia w połączeniu z depresją poporodową. (Pewien sympatyczny lekarz, z którym potem rozmawiałam, określił to mianem „nerwicy reaktywnej” – zawszeć to lepiej, niż mieć np. psychozę, nieprawdaż?) A P., któremu oczywiście to wszystko opowiadałam, pięknie porównał ten stan u kobiety po porodzie z doświadczeniem „nocy ciemnej” u niektórych świętych. I czy muszę jeszcze dodawać, że wcale go nie utraciłam?:) 

 

A napisałam to wszystko, bo…mój sympatyczny położnik – ten sam, który przyjmował Bulbulka na ten świat – powiada, że kobiety chętniej przyznają się do rzeżączki, aniżeli do depresji poporodowej – mimo, że ta pierwsza nie jest stanem naturalnym, a ta druga – jak najbardziej… 🙂

Postscriptum: Nieco później okazało się także, że rzeczywiście mój „przypadek” mógł być szeroko komentowany – i że być może nie miałam w tej kwestii żadnych zaburzeń! Przyszło mi to do głowy, kiedy pewna pani doktor, która nie powinna w ogóle nic wiedzieć o nocnych wypadkach, zapytała mnie, kto zaopiekuje się moim dzieckiem, kiedy zabiorą mnie do czubków… Zakrawa to, co najmniej, na naruszenie tajemnicy lekarskiej…

Postscriptum 2: A kiedy rodziłam mojego synka, w kościołach czytano następujący tekst –

„Pan mówił do Mojżesza tymi słowami: Powiedz Aaronowi i jego synom: tak oto
macie błogosławić Izraelitom. Powiecie im: Niech cię Pan błogosławi i
strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą
łaską. niech zwróci ku tobie oblicze swoje i niech cię obdarzy pokojem.
Tak będą wzywać imienia mojego nad Izraelitami, a Ja im będę błogosławił.”
(Lb 6, 22-27)

I czyż to nie piękne Słowo na początek życia małego ludzika? 🙂