CDD, z angielskiego „Christian Domestic Discipline” – chrześcijańska dyscyplina domowa – to „specyficzna” forma życia małżeńskiego, szczególnie popularna wśród niektórych słynących z ekstremistycznych pomysłów wspólnot protestanckich w USA.

"Błogosławiony jesteś milosierny Boże…, który chcesz tego co jest zabronione…"
CDD, z angielskiego „Christian Domestic Discipline” – chrześcijańska dyscyplina domowa – to „specyficzna” forma życia małżeńskiego, szczególnie popularna wśród niektórych słynących z ekstremistycznych pomysłów wspólnot protestanckich w USA.
Mam za sobą kilka lat doświadczeń z internetowym seksem w tym najostrzejszym wydaniu (czasami mówię o sobie, że jestem masochistką, której udało się od tego „uwolnić” – bo jestem głęboko przekonana, że dominacja, uległość i związane z nimi ekstatyczne doznania psychofizyczne…uzależniają. To musi mieć jakiś związek z chemią mózgu. Udowodniono nawet naukowo, że w korze mózgowej ośrodki bólu sąsiadują z ośrodkami przyjemności – i czasami, przy odpowiednio wczesnych, częstych i silnych doświadczeniach tego typu, może nam się „pomylić” jedno z drugim. Dlatego, im dłużej w tym siedzisz, tym trudniej Ci z tym zerwać. To jest jak studnia bez dna i jak droga – bez kresu. Ale czasami właśnie ten brak wszelkich „ograniczeń” może się stać naszą najgorszą niewolą…).
Rozumiem doskonale, że bywają takie chwile, gdy nasz rozum mówi: „nie, nie, nie!” a ciało krzyczy”tak, tak, tak!” – ale iluż z nas po takiej „upojnej i szalonej” nocy „zalicza” nie tylko strach przed niechcianą ciążą czy chorobą weneryczną (AIDS), ale także, najzwyczajniej w świecie, kaca moralnego? (Dla tych, co już zapomnieli: to jest taki stan, kiedy mamy świadomość tego, że coś, co zrobiliśmy, nie zgadza się z wyznawanymi przez nas wartościami…). Sama wielokrotnie to przeżyłam – i nie wiem, czy chciałabym się znowu sama, dobrowolnie, na to narażać. Zawsze staram się w takich razach wyobrazić sobie, jak się będę czuła POTEM. Moim zdaniem żadna rozkosz świata nie jest tego warta…
Napisał kiedyś Pascal, że „człowiek jest pełen potrzeb – i ceni sobie tylko tych, którzy potrafią zaspokoić je wszystkie.” A więc szukamy, szukamy w innych mężczyznach i kobietach „tego czegoś” czego ci „nasi” nie mają (albo nam się tylko zdaje, że nie mają).
A mój mądry spowiednik, filozof i etyk, mawiał, że człowiek to jest takie stworzenie, że jeśli tylko coś fizycznie „da się” zrobić, to on na pewno to zrobi. Bez względu na konsekwencje. I jeszcze, że należy unikać takich rozkoszy, które potem pozostawiają w ustach smak goryczy (znam i takie, znam…). Bo czy z faktu, że coś jest MOŻLIWE – a niechby nawet i piekielnie PRZYJEMNE – wynika automatycznie, że jest także DOBRE?
I czy naprawdę człowiek musi zakosztować WSZYSTKIEGO, co tylko jest pod niebem, aby czuć się szczęśliwym i spełnionym?
Sam wielki mistrz Epikur, który na przyjemności znał się jak mało kto, mówił, że chociaż „każda przyjemność jest dobra, to jednak nie każda jest godna wyboru.”
I nie jestem wcale pewna, czy rzeczywiście istnieje coś takiego, jak „tylko seks.” Seks zawsze – mniej lub bardziej – angażuje CAŁĄ osobę ludzką… I czy to potem nie „staje” jakoś między dwojgiem ludzi, nawet, jeśli się zaklinają, że nie miało żadnego znaczenia? Ile znacie małżeństw rzeczywiście „uzdrowionych” przez poszukiwanie nowych doznań, a ile takich, które się przez to rozpadły?
Jest w jednym z komiksów z serii „Kajko i Kokosz” taki epizod z zaklętą studnią – każdy, kto choć raz się z niej napił, był odtąd trawiony przez wieczne pragnienie – i myślę, że seks bez miłości jest właśnie taką zatrutą studnią, która nie może nas nasycić, podczas gdy ten z miłości wypływający i z nią połączony jest jak czyste źródło…
Wiem, co mówię – miałam w życiu (nie)szczęście pić po trochu z obydwu…