Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste: ludzie przez większość swego życia pracowali „w pocie swego oblicza”, a tylko od czasu do czasu zanurzali się w „czasie świętym” , czasie świętowania.
To, co „codzienne” różniło się bardzo wyraźnie od tego, co „świąteczne”:
1. Przede wszystkim, każde święto miało jasno określoną TREŚĆ, zazwyczaj związaną z jakąś tradycją religijną lub patriotyczną.
I śmiem twierdzić, że ta postępująca „erozja treści” świąt chrześcijańskich (podobne zjawisko, acz chyba w nieco mniejszym stopniu, dotyka obecnie także wyznawców „zreformowanego” judaizmu), którą obserwujemy w naszych czasach, ma swoje korzenie w epoce Oświecenia – wówczas to ojcowie Rewolucji Francuskiej po raz pierwszy spróbowali zastąpić tradycyjne święta na przykład… Dniem Świni i kultem czystego Rozumu.
Wtedy to się jeszcze nie powiodło – ale teraz… i owszem.
I wcale nie jestem pewna, czy gdyby zapytać „oświeconych Europejczyków”, z jakiego to powodu obchodzimy Boże Narodzenie, otrzymalibyśmy choć 50% prawidłowych odpowiedzi… (Prymas Holandii, kraju jak najbardziej europejskiego, zwierzył się kiedyś, że wielu jego rodaków zwracało się do niego per „księże kanibalu” ponieważ dawno już utracili wiedzę o tym, kim jest „kardynał.”) A wiadomo, że święto pozbawione jakiejkolwiek treści traci wiele ze swego uroku i staje się „wydmuszką” bez znaczenia.
A to, że obecnie pojęcie „duchowości” kojarzymy chętniej z buddyzmem a nawet z islamem, wynika po prostu z tego, że w tamtych religiach proces ten (jeszcze?) nie zaszedł.
2. Każde święto miało swoje własne, niepowtarzalne OBRZĘDY: tradycje, potrawy, a nawet uświęcone przez wieki sposoby ubierania się i zachowania – słowem, wszystko to, co czyniło ten jeden konkretny dzień tak wyjątkowym i odmiennym od wszystkich innych.
W Polsce było to wyraźnie widoczne jeszcze za (pozornie!) „siermiężnych” czasów PRL-u – rzadko wówczas jadło się szynkę czy pomarańcze i może dlatego wszystkim, którzy pamiętają tamte smaki i zapachy, ówczesne święta wydają się piękniejsze od obecnych?
A jeśli dziś na codzień „świątecznego” jedzenia oraz dóbr wszelakich mamy pod dostatkiem, a w Boże Narodzenie (tak, jak we wszystkie inne dni w roku!) zajadamy gotową rybę z frytkami, to w jaki sposób mamy niby odczuć tę wyjątkową atmosferę?
I doprawdy szlag mnie trafił, gdy ostatnio przeczytałam w jednym z pism ilustrowanych, że Anglicy z wyższością tłumaczą pracującym na Wyspach moim rodakom, że sposób, w jaki w Polsce obchodzimy święta, to już „przeżytek.”
Chcieliby oni u siebie mieć takie „przeżytki”!
Już pominę fakt, że takie stwierdzenie jest przejawem lekceważenia i pogardy dla ludzi pochodzących z innych kultur (co zapewne nigdy nie miałoby miejsca, gdyby chodziło o społeczność hinduską, żydowską czy muzułmańską…).
Ale przypomina mi to, jako żywo, sprawę naszych…jaskółek.
Otóż nie tak dawno UE wydała dyrektywę (sprzeczną zgoła ze zdrowym rozsądkiem), w myśl której te piękne ptaki nie mają prawa przebywać w pobliżu zabudowań gospodarczych, gdzie od wieków znajdowały pokarm i schronienie (to rzekomo ze względów „higienicznych”) – a jednocześnie, oczywiście, nakazuje się stanowczo „objąć je staranną ochroną.”
I kiedy to usłyszałam po raz pierwszy, pomyślałam sobie: „No, tak, wytrzebili już swoje jaskółki, więc teraz zabierają się za nasze!”
I czy nie sądzicie, że z tradycjami świątecznymi jest zupełnie podobnie?
Postscriptum: Zdawać by się mogło, że naszą „nową, świecką tradycję” zdoła ocalić chociaż to sympatycznie brzmiące hasło: „BĄDŹMY DZISIAJ WSZYSCY RAZEM”, ale jeżeli na codzień uprawiamy taki kult samowystarczalności i „cudownego życia w pojedynkę” – to jakim cudem w ciągu tych dwóch-trzech dni mielibyśmy odbudować wzajemną bliskość?!
I w takim razie trudno się dziwić, że są ludzie, którzy Świąt wręcz nie cierpią i każdego roku chcą je tylko „jakoś przetrzymać” – choć nie ukrywam, że jest mi ich szczerze żal…