Tęsknoty.

W pewnej starej, polskiej komedii muzycznej („Przygoda z piosenką”) jest m.in. taki tekst:

Jak to jest, jak to jest
jak się dzieje
że dalekie z dniem każdym pięknieje?
I im dalej, im bardziej byś odszedł,
tym jest bliższe,
tym jest droższe?”

I zdaje mi się, że (mój Boże, który to już raz?!) w swoim życiu wewnętrznym znów przechodzę etap pod tytułem: „to były piękne dni…”Znowu po nocach śnią mi się kościoły i rekolekcje, na które nigdy (?) już nie pojadę, a w snach widuję twarze moich dawnych przyjaciół…

Tak, kiedyś to byłam piękna i młoda… a teraz to już tylko „i” zostało…  🙂

Nie, nie, raczej: kiedyś to byłam pobożną dziewczynką – a teraz za tym tęsknię. Tęsknię jak cholera.  Za tymi wszystkimi rzeczami, które nawet ludzie wierzący często uważają za tak zwyczajne, że już przestają je doceniać. Za mszą i komunią świętą, za rekolekcjami (minimum dwa razy do roku…), a nade wszystko za spowiedzią – no, i za moim dobrym, rozsądnym spowiednikiem, który mi był wypróbowanym przyjacielem (a przecież była i taka piosenka – to z kolei z filmu Nocne grafitti:

„Dziś – brakuje mi Twej mądrej rady,
dzisiaj – nie umiem sobie z tym poradzić…
Wiem, że ciągle próbowałeś pomóc,
wiem, że miałam Twoje słowa za nic,
wiem już – myliłam się…” )
I czasem myślę, że – choć to może jest zwyczajna w moim wieku tęsknota za pierwszą młodością, która, akurat w moim przypadku, upłynęła szczęśliwie „pod znakiem Boga i Kościoła” (podobnie zresztą, jak i młodość P.) – to dobrze, że nie dożył tej chwili np. mój drogi śp. Ksiądz Moderator, przy boku którego jeździłam na oazy jako animatorka i który (czyżby jakiś niespełniony instynkt ojcowski?) w przypływie czułości nazywał mnie swoją „kochaną córeczką.”
Bo cóż by on powiedział na to, co zrobiłam? I któż by się tego po mnie spodziewał, skoro dla mnie samej jest to nieustającym zaskoczeniem? Zaiste, „Pan Bóg potrafi pisać prosto na krzywych liniach naszego życia.”
Tym bardziej, że – z powodów zupełnie dla mnie niezrozumiałych – wszyscy (nawet księża w mojej parafii – sic!) ogromnie się cieszą z tego dzieciątka, które przecież urodziłam bez ślubu. Jest już nawet kilku kapłanów – w tym jeden biskup! – którzy zaofiarowali mi się ochrzcić małego… (Ale biskupowi muszę to stanowczo wyperswadować, nigdy wszak nie byłam skłonna do jakichkolwiek demonstracji. A swoją drogą, ciekawe, czy cieszyliby się tak samo, gdyby znali całą prawdę i wiedzieli, kim jest <czy też był?> jego ojciec?) A syneczek jest zdrowy, śliczny i nad podziw pięknie się rozwija – tak, jakby rzeczywiście „łaska Pańska była z nim.”
Jak gdyby Bóg w swojej łaskawości zechciał wysłuchać mojej modlitwy – i wszystkie kary za ten czyn (jeżeli już muszą być jakieś kary – bo P. by mi zaraz powiedział, że Bóg nigdy nikogo nie karze – ale chyba niezupełnie w to wierzę…) nałożył na mnie, całkowicie oszczędzając tych, których kocham.
Bo kiedy się kocha kapłana, to tak, jakby stale nosić w sobie jakąś wielką i straszną tajemnicę – tajemnicę, której ciężaru moja krucha psychika najwidoczniej już nie zdołała udźwignąć i którą w końcu wykrzyczałam na cały głos tamtej nocy w szpitalu. I nawet, jeśli nikt cię nie potępia (tak, jak i mnie nie potępiają…), to jednak stale oskarża cię twoje własne sumienie – zupełnie, jakbyś miała tę „szkarłatną literę” ( „Grzesznica! Grzesznica! Grzesznica!”), wypisaną gdzieś w głębi serca.
I kto wie, może to jest właśnie ta cena, którą się za to płaci – przez całe życie – mimo, że przecież zaraz przypomina mi się ten pocieszający werset ze św. Jana:
„Jeśli nasze  oskarża nas,
to Bóg jest większy od naszego 
i zna wszystko.”
 (1 List św. Jana Apostoła,3,20)
I chociaż wierzę, że „z Bożej woli wszystko się zdarzyło”  i że – tak, jak każda kobieta, poczynając od pramatki Ewy –  „urodziłam mężczyznę z pomocą Pana” – to czy istnieje jakakolwiek cena, której nie warto byłoby za to zapłacić? Nie wydaje mi się…
 

O trudnej sztuce świętowania.

Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste: ludzie przez większość swego życia pracowali „w pocie swego oblicza”, a tylko od czasu do czasu zanurzali się w „czasie świętym” , czasie świętowania.

To, co „codzienne” różniło się bardzo wyraźnie od tego, co „świąteczne”:

1. Przede wszystkim, każde święto miało jasno określoną TREŚĆ, zazwyczaj związaną z jakąś tradycją religijną lub patriotyczną.

I śmiem twierdzić, że ta postępująca „erozja treści” świąt chrześcijańskich (podobne zjawisko, acz chyba w nieco mniejszym stopniu, dotyka obecnie także wyznawców „zreformowanego” judaizmu), którą obserwujemy w naszych czasach, ma swoje korzenie w epoce Oświecenia – wówczas to ojcowie Rewolucji Francuskiej po raz pierwszy spróbowali zastąpić tradycyjne święta na przykład… Dniem Świni i kultem czystego Rozumu.

Wtedy to się jeszcze nie powiodło – ale teraz… i owszem.

I wcale nie jestem pewna, czy gdyby zapytać „oświeconych Europejczyków”, z jakiego to powodu obchodzimy Boże Narodzenie, otrzymalibyśmy choć 50% prawidłowych odpowiedzi… (Prymas Holandii, kraju jak najbardziej europejskiego, zwierzył się kiedyś, że wielu jego rodaków zwracało się do niego per „księże kanibalu” ponieważ dawno już utracili wiedzę o tym, kim jest „kardynał.”) A wiadomo, że święto pozbawione jakiejkolwiek treści traci wiele ze swego uroku i staje się „wydmuszką” bez znaczenia.

A to, że obecnie pojęcie „duchowości” kojarzymy chętniej z buddyzmem a nawet z islamem, wynika po prostu z tego, że w tamtych religiach proces ten (jeszcze?) nie zaszedł.

2. Każde święto miało swoje własne, niepowtarzalne OBRZĘDY: tradycje, potrawy, a nawet uświęcone przez wieki sposoby ubierania się i zachowania – słowem, wszystko to, co czyniło ten jeden konkretny dzień tak wyjątkowym i odmiennym od wszystkich innych.

W Polsce było to wyraźnie widoczne jeszcze za (pozornie!) „siermiężnych” czasów PRL-u – rzadko wówczas jadło się szynkę czy pomarańcze i może dlatego wszystkim, którzy pamiętają tamte smaki i zapachy, ówczesne święta wydają się piękniejsze od obecnych?

A jeśli dziś na codzień „świątecznego” jedzenia oraz dóbr wszelakich mamy pod dostatkiem, a w Boże Narodzenie (tak, jak we wszystkie inne dni w roku!) zajadamy gotową rybę z frytkami, to w jaki sposób mamy niby odczuć tę wyjątkową atmosferę?

I doprawdy szlag mnie trafił, gdy ostatnio przeczytałam w jednym z pism ilustrowanych, że Anglicy z wyższością tłumaczą pracującym na Wyspach moim rodakom, że sposób, w jaki w Polsce obchodzimy święta, to już „przeżytek.”

Chcieliby oni u siebie mieć takie „przeżytki”!

Już pominę fakt, że takie stwierdzenie jest przejawem lekceważenia i pogardy dla ludzi pochodzących z innych kultur (co zapewne nigdy nie miałoby miejsca, gdyby chodziło o społeczność hinduską, żydowską czy muzułmańską…).

Ale przypomina mi to, jako żywo, sprawę naszych…jaskółek.

Otóż nie tak dawno UE wydała dyrektywę (sprzeczną zgoła ze zdrowym rozsądkiem), w myśl której te piękne ptaki nie mają prawa przebywać w pobliżu zabudowań gospodarczych, gdzie od wieków znajdowały pokarm i schronienie (to rzekomo ze względów „higienicznych”) – a jednocześnie, oczywiście, nakazuje się stanowczo „objąć je staranną ochroną.”

I kiedy to usłyszałam po raz pierwszy, pomyślałam sobie: „No, tak, wytrzebili już swoje jaskółki, więc teraz zabierają się za nasze!”

I czy nie sądzicie, że z tradycjami świątecznymi jest zupełnie podobnie?

Postscriptum: Zdawać by się mogło, że naszą „nową, świecką tradycję” zdoła ocalić chociaż to sympatycznie brzmiące hasło: „BĄDŹMY DZISIAJ WSZYSCY RAZEM”, ale jeżeli na codzień uprawiamy taki kult samowystarczalności i „cudownego życia w pojedynkę” – to jakim cudem w ciągu tych dwóch-trzech dni mielibyśmy odbudować wzajemną bliskość?!

I w takim razie trudno się dziwić, że są ludzie, którzy Świąt wręcz nie cierpią i każdego roku chcą je tylko „jakoś przetrzymać” – choć nie ukrywam, że jest mi ich szczerze żal…

Uprawa ziem jałowych.

Ostatnio na portalu chrześcijańskim www.mateusz.pl natrafiłam na bardzo ciekawy artykuł znanego dominikańskiego duszpasterza, o. Jacka Salija (w którego świetnych książkach o wierze i Kościele zaczytywałam się we wczesnej młodości) dotyczący księży, którzy porzucili kapłaństwo.

Przede wszystkim, autor stwierdza, że w swoim życiu był świadkiem odejścia  ponad trzydziestu kapłanów – i że niektóre odejścia były dla niego wielkim zaskoczeniem i tajemnicą. „Ale nawet wtedy – dodaje z wielką pokorą – kiedy wiele wskazywało na to, że przyczyną porzucenia kapłaństwa był jakiś grzech, starałem się pamiętać o słowach apostoła Pawła: „Niech ten, komu się zdaje, że stoi, uważa, aby sam nie upadł” (1 Kor 10,11).”

Dalej o. Salij pisze oczywiście o tym, że choć kapłaństwo POWINNO zaangażować księdza bez reszty (trochę jednak inaczej, niż małżeństwo czy rodzicielstwo – bo po śmierci współmałżonka wolno związać się z kimś innym, a dzieci z czasem dorastają i odfruwają z gniazda…) – to jednak w praktyce nie zawsze tak bywa. Podobnie, jak NIE POWINNO zdarzać się porzucenie męża czy żony – a jednak się zdarza…

„Upadek – stwierdza mądrze autor – zaczyna się wtedy, kiedy kapłan zrezygnuje z ideału wkładania w swoją służbę całego siebie. Taki kapłan albo kiedyś od kapłaństwa odejdzie, albo przemieni się w najemnika, który chyba tylko dla korzyści ludzkich nie porzuca swojej służby. To dlatego zdarza się czasem, że odejście kapłana wierni przyjmują wręcz z ulgą – już przedtem bowiem wiele się nacierpieli wskutek tego, że zachowywał się on jak najemnik.”

Zaraz jednak dodaje, że
„również dla byłych księży Kościół jest Matką, Matką, która nie chce odtrącać żadnego ze swych dzieci. Nawet tych, których – przecież z troski o ich duchowe dobro – boi się dopuścić do sakramentów, zaprasza do pielęgnowania życia wiary, do uczestnictwa we mszy świętej i w ogóle do tego, żeby nie czuli się przez Kościół odrzuceni.”

(Całość artykułu znajduje się na http://www.mateusz.pl/wdrodze/nr407/21.htm )

I kiedy to przeczytałam pomyślałam sobie – jak można pielęgnować ziemię pustynną? Jak mam to zrobić bez sakramentów, które przez lata kształtowały moje życie duchowe i wyznaczały jego rytm? (I cóż to za Matka, przelatuje mi przez głowę jedna myśl szatańska, która swym niegrzecznym dzieciom za karę odmawia podstawowego Pokarmu?) Jak mam to zrobić, kiedy ostatnio najczęstszą moją modlitwą jest fragment z Psalmu 63:

 „…Ciebie pragnie moja dusza,
za Tobą tęskni moje ciało,
jak ziemia zeschła,
spragniona bez wody…”
?

Trzeba jednak przyznać, że robię, co mogę – modlę się, czytam dużo mądrych książek (kto wie, może nawet więcej, niż w tych nieodległych przecież czasach, gdy miałam jeszcze „czyściutkie sumienie i bilet pewny do nieba bram…”).Zaabonowałam sobie również „Czytania na każdy dzień” ponieważ odkryłam, że nie potrafię długo żyć bez Słowa Bożego (no, proszę, jakie „kościelne” ze mnie stworzonko…)- a nadal nie chodzimy do kościoła, co mnie bardzo boli. Niech więc chociaż Biblia pomaga niełatwemu życiu…A dziś właśnie Kościół każe nam czytać historię Gedeona, niepewnego siebie wodza, któremu „ukazał się Anioł Pana”…

„Pan jest z tobą – rzekł mu – dzielny wojowniku!” Ale nieufny Gedeon odpowiada mu: „Wybacz, panie mój! Jeżeli Pan jest z nami, skąd pochodzi to wszystko, co się nam przydarza? Gdzież są te wszystkie dziwy, o których opowiadają nam ojcowie nasi, mówiąc: Czyż Pan nie wywiódł nas z Egiptu? A oto teraz Pan nas opuścił i oddał nas w ręce Madianitów.” W końcu jednak „zrozumiał Gedeon, że to był Anioł Pana, i rzekł: Ach, Panie, Panie mój! Oto Anioła Pana widziałem twarzą w twarz! Rzekł do niego Pan: Pokój z tobą! Nie bój się niczego! Nie umrzesz. Gedeon zbudował tam ołtarz dla Pana i nazwał go „Pan jest pokojem.”

I czyż muszę dodawać, że często czuję się właśnie jak Gedeon – i że potrzebuję wierzyć, że Pan mimo wszystko jest z nami (bo nadal nie mamy pracy i pokusa pytania, „dlaczego to się nam przydarza” jest bardzo silna, choć wiem, że MNIE akurat pytać o to nie wolno…)? I wcale nie czuję się „dzielnym wojownikiem” – czuję się raczej bardzo słaba, bo nawet nie zdążyłam jeszcze na dobre zostać żoną, a już jestem matką …

„Ja się modlę
jakbym darł palcami ziemię…
Ale jałowe, puste moje pole…
I chociaż mam, co chciałem,
czuję opuszczenie –
jak gdyby Chleba zbrakło mi na stole…”