„Wolność seksualna” czyli utopia.

Nie milkną  echa kontrowersyjnej wypowiedzi Jana (profesora) Hartmana na temat kazirodztwa.

Sam zainteresowany broni się wprawdzie (słabo), iż chodziło mu li tylko o „wywołanie dyskusji” – niemniej wydaje mi się, że rzecz stanowi część szerszego problemu całej naszej cywilizacji.

Otóż w najnowszych czasach przywykliśmy z podejrzliwością traktować wszelkie uznane od wieków tradycje i obyczaje ludzkości, widząc w nich nie tyle (jakby chyba należało) przejaw jakiejś „mądrości pokoleń”, które, sparzywszy się na pewnych eksperymentach, postanowiły dość zgodnie wykluczyć je z kręgu swego doświadczenia – a jedynie niezrozumiałą a despotyczną chęć do ograniczania „wolności” innych.

Zresztą, warto na wstępie zauważyć, że z reguły ochotę do „inicjowania dyskusji” i kwestionowania nawet tego, co nigdy i nigdzie dotąd podważane nie było, przejawiają nie ci, którzy z owych „ograniczeń” są zadowoleni, ale ci, którzy chcieliby ich zniesienia.

Tak więc hasło: „zacznijmy o tym rozmawiać!” jest zazwyczaj nie tyle wezwaniem do spokojnej, akademickiej debaty (z rozważeniem wszystkich „za” i „przeciw”), co pierwszym krokiem do obyczajowej – a często i prawnej – rewolucji.

Tak właśnie było dotychczas we wszystkich  krajach przy okazji „dyskusji” o dopuszczalności aborcji czy eutanazji; tak też było przy ostatnich próbach brytyjskich etyków przeforsowania do świadomości ludzi idei „aborcji posturodzeniowej” nawet zupełnie zdrowych niemowląt. Co, oczywiście z pewnego ściśle określonego punktu widzenia, wydaje się nawet dosyć logiczne. Jeśli (a o tym jestem najzupełniej przekonana!) NIE DA SIĘ jednoznacznie wskazać wyraźnej różnicy między „płodem” w ostatnich stadiach rozwoju, a noworodkiem; zakładając przy tym (w co już trochę powątpiewam, ale mniejsza z tym), że naprawdę nie wiemy, co to znaczy „być człowiekiem” – i jeśli (w co jestem skłonna uwierzyć!) powody, nieraz bardzo poważne, które skłaniają kobietę do tego, żeby „nie chcieć” tego konkretnego dziecka, z reguły nie ustają po jego narodzinach – to właściwie dlaczego, w imię jakiego okrutnego prawa czy obyczaju, „zmuszać” biedaczkę do macierzyństwa, którego nie chce – jeśli nie zdążyła się z niego wycofać wcześniej?

W końcu JEJ wolność i prawa powinny być o niebo ważniejsze niż prawa „jakiegoś tam” noworodka, co do którego nie mamy żadnej pewności, czym właściwie jest, nieprawdaż?

I tak to właśnie działa, proszę państwa. Tak przynajmniej można wnioskować z wypowiedzi niemieckich etyków, na którą powołuje się Hartman, a w myśl której (uwaga, uwaga!) „wolność seksualna powinna być ważniejsza, niż ABSTRAKCYJNA ochrona rodziny.”

O, zaiste, słuszne to i sprawiedliwe, mądre, godne oraz zbawienne! Wszak kierując się tą samą, jakże postępową ideą, pewna brytyjska pani sędzia uwolniła już jednego przestępcę seksualnego, argumentując ślicznie, że „niemożność odbywania za kratami stosunków jest dla skazanego zbyt dotkliwym cierpieniem.” Jasne, JEGOwolność seksualna ponad wszystko – o wolności jego ofiar w uzasadnieniu nie wspomniano, bo i po co…

Tak samo w omawianym przypadku z Niemiec, w którym to starszy brat po śmierci rodziców spotkał i pokochał (nie tylko platonicznie) swoją nigdy nie widzianą, lekko tylko upośledzoną siostrę. Z owej wielkiej miłości narodziło się czworo dzieci, z czego tylko dwoje z wadami genetycznymi – ale jakiż to problem w dobie „skutecznej antykoncepcji” i legalnej aborcji? – pytają niemieccy etycy, jedyny problem w tym przypadku widząc w tym, że „bezduszne państwo” wsadziło kochającego braciszka-tatusia za kratki – i krzycząc, że „szczęśliwa rodzina nie może być przestępstwem!”

Warto tu też dodać, że w tym konkretnym przypadku trudno nawet – jak to się często robi w przypadku innych seksualnych odmienności – powoływać się na rzekomą „całkowitą naturalność” takich praktyk, bo, o ile mi wiadomo, zwierzęta mają na ogół dość dobrze działający mechanizm, zabezpieczający przed kopulowaniem osobników pochodzących z jednego gniazda. Nie, nie i jeszcze raz nie. Matka Natura najwyraźniej nie chce takich „pięknych związków” – a kazirodztwo pozostaje ludzką domeną.

Ja tu zresztą widzę więcej problemów, np. możliwość emocjonalnego, seksualnego i materialnego uzależnienia kobiety, która mogła (podkreślam tylko – mogła!) nie w pełni świadomie kierować swoim postępowaniem i z tego powodu chyba nie za bardzo się nadaje na ikonę romantycznej miłości XXI wieku? Ale co ja tam mogę wiedzieć o prawdziwym szczęściu rodzinnym i „nowej, wyższej jakości miłości i związku”, prawda? (Notabene, do tej pory ja, ciemna, nieoświecona parafianka, sądziłam, że w nowym, wspaniałym świecie  WSZYSTKIE układy partnerskie są równie dobre – ale nie, okazuje się, że są wśród nich lepsze i gorsze, równe i równiejsze…)

A że w imię owego prawa do szczęścia jednostek ktoś (ich dzieci) może ponosić niezasłużone cierpienie niepełnosprawności (czy choćby tylko aborcji)? Kto by się tym przejmował? Wszystko to są przecież, jak by powiedział klasyk, nieuniknione koszty postępu – i ktoś je musi ponieść.

Wszak „wolność seksualna über alles” – a kto tego w czas nie pojmie, ten wsteczniak, ciemniak, wróg szczęścia ludzkości i woda na młyn odwetowców z Bonn…

Lewica ma już zresztą wprawę w opowiadaniu nam ckliwych historyjek zbudowanych według schematu – „a gdyby tak pastuszek maleńki zakochał się w kózce, to WY byście od razu pastuszka do więzienia wsadzili, taaak? A kto wie, może z tego związku narodziłyby się małe, śliczne jednorożce – i komu by to przeszkadzało?!”

No, dobrze, celowo trochę przejaskrawiam – ale naprawdę tylko trochę. (Bo tę nieuczciwą argumentację w stylu: „A gdyby to Twoja córka przeżywała traumę gwałtu, a Twój dziadek wył z bólu jak zwierzę, to Ty byś w imię swoich „abstrakcyjnych zasad” zwykłej, ludzkiej POMOCY im odmówiła, tak?!” – zdarzało mi się już słyszeć nie raz, nie dwa i nie dziesięć…I tym prostym sposobem wszyscy ci, którzy z jakiegoś powodu obawiają się majstrowania przy odwiecznych tabu, wyrastają po prostu na zwykłych okrutników i odrażające indywidua, pozbawione empatii – i właściwie mamy ich z głowy…) Bo np. słynny autor „Wyzwolenia zwierząt”, Peter Singer, już zupełnie jawnie postuluje, by dopuścić międzygatunkowe stosunki seksualne, oczywiście „za obopólną zgodą”. Ciekawam tylko, jak profesor wyobraża sobie ową zgodę w przypadku gatunków nie władających ludzkim językiem, bo przyznam, że tak daleko moja wyobraźnia nie sięga…

Ale idźmy dalej – skoro, jak sądzę, NIE DA SIĘ, jednoznacznie udowodnić, że w każdym przypadku  i zawsze zwierzęta doświadczają cierpień ze strony sodomity (bo niby jak to zmierzyć?) – to po cóż utrzymywać nadal w naszej kulturze „niezrozumiałe i krzywdzące” (niektórych) tabu zoofilii? (Proszę mnie nie atakować – ja tak tylko pytam – dla wywołania dyskusji…:))

Do podobnego wniosku doszli już chyba kroczący zawsze w awangardzie postępu Holendrzy, którzy otwierają już nawet specjalne domy publiczne dla amatorów tego typu uciech…

Próby przekonywania nas, że istnieje „dobra” i „zła” pedofilia także już były, nawet na naszym polskim gruncie (albośmy to jacy tacy?:)) – choćby niezastąpiony Kamil Sipowicz, mieniący się „filozofem”, który dowodził, iż pedofile lewicujący, liberalni, są z reguły wrażliwi, delikatni i po prostu „działają w zgodzie ze swoim światopoglądem” – a tylko ci w sutannach brutalnie gwałcą… No, tak, osobiście zawsze podejrzewałam, że jak dziecko molestuje nie ksiądz, tylko np. mamusia (proszę się nie gorszyć, to jest właśnie owo postulowane przez Hartmana „harmonijne połączenie miłości rodzicielskiej z erotyczną”), to dziecka nic a nic nie boli – bo gdzieżby mogło?! 🙁

A na swoich „łamaczy” czekają wciąż jeszcze kolejne tabu. Przecież nawet na tym blogu  padło kiedyś pytanie,  ”co właściwie złego jest w nekrofilii?” (na które, przyznam się ze wstydem, trudno mi było znaleźć „racjonalną” tj. nie odwołującą się do tej przebrzydłej „tradycji” odpowiedź…). No, bo biorąc rzecz logicznie, jeśli nieboszczyk nie cierpi i nie zgłasza sprzeciwu…? Wszak i za tą odmiennością przemawia m.in. argument „historycznej dawności zjawiska”, chętnie podnoszony tak w przypadku zwykłego homoseksualizmu, jak i kazirodztwa czy nawet pedofilii („przecież już starożytni…”, nieprawdaż? A o praktykach z udziałem zwłok, podobnie, jak o „świętych” małżeństwach siostrzano-braterskich, przede wszystkim w rodzinach królewskich – z których zresztą, jak można sądzić z zachowanych artefaktów, niekiedy rodziły się zdeformowane dzieci – donoszą nam już źródła egipskie…)

I to chyba nie przypadek, że właśnie w Niemczech etycy i prawnicy głowili się (pisałam już tu kiedyś o tym) nad sprawą pewnego kanibala, który za zgodą pewnego samobójcy, współżył z nim, a potem zabił go i zjadł… Może zatem czas już zastanowić się nad zasadnością pradawnego zakazu ludożerstwa? Nie? A dlaczego nie? Wszak kulturalnych ludzi żadna dysputa nie brudzi?

Nawet, jeśli skutkiem takiego podejścia do „postępu” miałoby być całkowite zniszczenie podstaw naszej kultury (i w rezultacie mentalny „powrót na drzewa”) – to czyż nie o to w istocie chodzi? Czy ktoś przekonująco udowodnił, że jakakolwiek małpa jest mniej szczęśliwa (ze swoją wolnością seksualną i brakiem jakichkolwiek zauważalnych tabu w tej mierze) niż którykolwiek, skrępowany przez własną cywilizację, przedstawiciel Homo sapiens?

I nawet jeśli pod koniec życia sam nestor „rewolucji seksualnej”, Zygmunt Freud, który w pewnym momencie upatrywał źródła większości nerwic w restrykcjach obyczajowych, zaczął się zastanawiać, czy aby ich całkowite zniesienie nie doprowadzi z kolei do zdziczenia i upadku… Bo kto dziś czyta późnego Freuda? Chyba tylko ja… 🙂

Interesujące jest tylko to, że w przypadku wielu innych równie kontrowersyjnych tematów – jak np. to, czy przyznanie pełni praw (i obowiązków) kobietom NAPRAWDĘprzyniosło im samo tylko dobro, albo, czy zwierzęta poddawane ubojowi rytualnemuNA PEWNO cierpią bardziej, niż te uśmiercane w rzeźniach przemysłowych – nasi koryfeusze postępu, tak rzekomo otwarci na KAŻDĄ rozmowę, wcale jakoś się nie garną do „otwierania dyskusji.”

No, ale w tych przypadkach chodzi przecież o prawa i wartości tak (dla lewicy) nomen omen „bezdyskusyjne”, że tu już naprawdę nie ma nad czym deliberować, nieprawdaż?

A prof. Hartman? No, cóż – w obronie jego i wszystkich niesłusznie prześladowanych kazirodców świata zdecydowała się stanąć tylko – z właściwą sobie bezkompromisowością i odwagą cywilną – profesoressa Środa, stwierdzając błyskotliwie, że przecież biskup-pedofil jest od nich stokroć gorszy…

Jasne – a od obydwu gorszy jest rekin ludojad, jak słusznie zauważył pewien prawicowy publicysta. Tylko co z tego wynika?!

„Podsłuchowywać? Podsłuchowywać?!”

Wprawdzie temat ten tylko luźno łączy się z ogólną tematyką tego bloga, ale że jest interesujący i na czasie – a ja pomyślałam że przyda mi się coś, co choć na chwilę oderwie moje myśli (oraz uwagę moich Czytelników) od moich osobistych problemów – to i ja coś o tym napiszę. A, co!

Afera podsłuchowa, oczywiście.

Przede wszystkim, przyszło mi do głowy, że podsłuchiwanie, szpiegowanie i nagrywanie to już poniekąd nasz sport narodowy. Podsłuchują i szpiegują prawie wszyscy wszystkich. Zazdrośni zakochani „sprawdzają” w ten sposób swoich partnerów, szkoły – monitorują zachowania uczniów, pracodawcy-pracowników, policja- kierowców… A nade wszystko do tego środka nader chętnie uciekają się dziennikarze wszelkich mediów, pod przykrywką „śledztwa dziennikarskiego” odsłaniając nawet mroczne tajemnice tego, o czym mówi się na zebraniu kółka różańcowego w Pipidówku Dolnym.

Na podsłuchiwaniu (i podglądaniu) bazują też oczywiście wszystkie agencje detektywistyczne i programy typu reality show

Można chyba bez wielkiej przesady powiedzieć, że ludzie obecnie dzielą się na tych, którzy byli, są lub będą szpiegowani – oraz na tych, którzy ich śledzą lub będą śledzić w przyszłości.

Raczej wątpię, by dzięki temu rósł pomiędzy nami poziom „zaufania społecznego”, który i tak, według wszelkich badań, mamy w Polsce żenująco niski.

I to wszystko pomimo tego, że nasza Konstytucja gwarantuje każdemu obywatelowi tajemnicę korespondencji,ochronę wizerunku,  rozmów i życia prywatnego – a prawo wyraźnie stanowi, że przywileje te można naruszyć tylko za zgodą sądu na wniosek prokuratury… Przynajmniej tak słyszałam.

Co więcej (a tego już dowiedziałam się ostatnio z wypowiedzi mecenasa Giertycha – który, jako prawnik, chyba wie, co mówi) przestępstwem jest nie tylko samo bezprawne „wchodzenie w posiadanie informacji dla nas nie przeznaczonych” – ale, tym bardziej, ich wykorzystywanie  i rozpowszechnianie.

To niegłupi przepis – i dlatego nie rozumiem, dlaczego jedynie dziennikarze mieliby być wyjęci spod tego prawa?

Oni sami zasłaniają się często sloganem, że „społeczeństwo ma prawo wiedzieć!”

Choć, szczerze mówiąc, czasami mam wrażenie, że z tym jest właśnie trochę tak, jak z przyłapaniem niewiernej żony na zdradzie – niektórych rzeczy lepiej byłoby się chyba nigdy nie dowiedzieć…

No, tak. Moim zdaniem, jest to klasyczne pytanie o to, czy – i ewentualnie KIEDY? – cel uświęca środki?  Bo wyobraźcie sobie na przykład (żeby już trzymać się bliżej profilu tego bloga) podsłuchy , które ktoś zainstalowałby np. w konfesjonałach, aby dzięki temu wykryć hipotetyczną (tzn. taką, która mogłaby dopiero skutkiem tego wyjść na jaw) aferę pedofilską? Można by coś takiego zaakceptować w imię „wyższego dobra” czy też nie?

Na upartego również za pomocą tortur można wydobyć z człowieka jakieś prawdziwe zeznania – ale czy tak zdobyta „prawda” jest naprawdę tego warta?  Chyba jednak nie – skoro większość państw świata zabrania zbierania informacji w ten sposób….

To oczywiście bardzo przykre, że nasi politycy PRYWATNIE często okazują się kimś zupełnie innym, niż w świetle jupiterów – zwłaszcza po ministrze Sikorskim, który lubił pozować na oksfordzkiego dżentelmena, spodziewałam się czegoś więcej, niż (jak to dawniej mówiono) „języka rodem spod budki z piwem.”

Ale… czy oni nie mają prawa prywatnie, „po godzinach”  (i po alkoholu!) nawet gadać głupot? Czy naprawdę musimy przywiązywać do tego aż taką wagę? I czy to to my, Polacy, jesteśmy w tej sprawie jakimś wyjątkiem? Podobnie, jak sądzę, jest (niestety) prawie wszędzie na świecie. Dzięki aferze Wikileaks wszyscy mieliśmy się przecież okazję przekonać, co tak naprawdę Amerykanie myślą o swoich „drogich sojusznikach” zza oceanu, których zresztą podsłuchiwali na potęgę (i jakoś nie słyszałam, by z tej racji ktoś domagał się na poważnie dymisji Obamy i/lub jego współpracowników…); znana też była sprawa szefa brytyjskiej Partii Pracy, który szczerząc się (nieszczerze) do jakiejś żarliwej zwolenniczki, równocześnie, sądząc, że nikt go nie słyszy, cedził przez zęby w kierunku swoich asystentów coś w rodzaju:”Zabierzcie ode mnie tę starą bigotkę!”

Że już o słynnym, polskim „Spieprzaj, dziadu!” (i na próżno tłumaczyć, że był to jedynie wyraz szczerej miłości pewnej partii do prostego ludu miast i wsi…) – nawet nie warto wspominać.

Tak, tak. Współczesna wielka polityka to bagno. Wszędzie.

Oczywiście, w tym wszystkim śmiechu wart jest też minister Sienkiewicz – pradziadek Henryk nie miałby powodów do dumy z takiego potomka. Bo cóż to w końcu za szef wszystkich służb, który (zanim jeszcze zacznie gadać bzdury…) się nawet nie upewnia, czy aby nie jest nagrywany?

Także premier Tusk (zakładając, że to był on) popełnił gruby błąd, wysyłając ABW do redakcji niezależnego pisma, by odebrała kompromitujące go materiały. Przykro mi, takich rzeczy w państwie demokratycznym się po prostu nie robi – i już.

Ale i redaktor Latkowski (który bronił tajemnic swego laptopa co najmniej jak niepodległości) wcale nie ma w moich oczach zadatków na męczennika świętej, narodowej sprawy, za jakiego chciałby uchodzić. Już chociażby z uwagi na swoją, powiedzmy oględnie, mocno nieciekawą przeszłość…

I wreszcie Robert Sowa, w którego (podobno) „przyjaznym” lokalu to wszystko się zdarzyło – moim zdaniem ów znany mistrz rondla i patelni powinien być odtąd spalony w swoim środowisku. Czy szanowany restaurator pozwala, by  podsłuchiwano jego drogich gości? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, by jako szef interesu mógł rzeczywiście nic o tym nie wiedzieć…

Tak więc, drodzy Państwo – w którąkolwiek stronę by nie powęszyć,fetorek jest mocno nieprzyjemny.

Tylko co nam, zwykłym obywatelom, przyjdzie z tej tak hucznie ujawnionej prawdy?  Ano, obawiam się, że nic. Jak zawsze -”ksiądz wini pana, pan-księdza. A nam, prostym, zewsząd nędza.” Takie tam brzydkie zabawy elit.

E(ste)tyczne Sądy Ostateczne.

Profesor Magdalena Środa znów jest w swoim żywiole. Wszak dzień, kiedy nie można uczynić jakiegoś przytyku w stronę tych wstrętnych, polskich katolików, jest dniem straconym w życiu każdej szanującej się filozofki, czyż nie?

Tym razem, w ostatnim „Wproście” asumpt do potraktowania tych ludzi „jak się należy” dał owej wybitnej kobiecie oczywiście równie wysokiej klasy artysta, Robert Kozyra, że swoim jakże odkrywczym wytworem, polegającym na kopulowaniu z krucyfiksem.

Nasza najznakomitsza intelektualistka, poruszona niczym pensjonarka, opisuje owo dzieło naturalnie w samych superlatywach, używając przy tym nawet tak trudnych słów, jak „transgresja”.:)

Widzi w tym m.in bunt wolnej myśli przeciw religijnej opresji i bezmyślnej (podobno) „idolatrii” katolików oraz obraz przejmującej samotności nieprzeciętnej jednostki. Ja tego wszystkiego niestety nie dostrzegłam (być może nie jestem godna…)  – i gdybym była tak złośliwa, jak nie jestem, zaryzykowałabym twierdzenie, że podobny jęk zachwytu wywołałoby u niejWSZYSTKO, co byłoby antychrześcijańskie, a osobliwie antykatolickie.  Chciałabym tylko nieśmiało zapytać, czy podobne uniesienia profesoressa przeżywałaby, gdyby nago odziany Mistrz postanowił odbyć stosunek np. ze zwojem Tory lub Koranu, które to również (o ile mi wiadomo) są przedmiotem czci ze strony wyznawców w ich świątyniach.

Albo gdyby, w ramach performance’u oczywiście, postanowił użyć tęczowej flagi jako papieru toaletowego (wydaje mi się, że poziom obrzydliwości byłby we wszystkich tych przypadkach porównywalny)? Śmiem powątpiewać. Przemoc symboliczna (skierowana w stronę symboli) nie przestaje przecież być przemocą, pani profesor.

Ale nie o tym chciałam – wszak de gustibus non est disputandum, jak mawiali starożytni. Zresztą nie ja tu jestem od wydawania sądów.

Sądy wydaje za to, śmiało i bez najmniejszego wahania, sama profesor Środa – otóż dla niej każdy, kto się z nią nie zgadza w ocenie (nie tylko estetycznej zresztą) owego arcydzieła – a więc i niżej podpisana! – jest nikim więcej, jak tylko „kołtunem” (choć, po prawdzie, i to słowo ma chyba więcej wspólnego z „mową nienawiści” niż z tolerancją dla inaczej myślących?).

I już. Żadnej pogłębionej refleksji, żadnej (nawet tyciej) próby wyważenia racji, czy choćby zrozumienia „przeciwnika.” Czego przecież wypadałoby oczekiwać od „filozofy.”

Rachunku sumienia i refleksji potrzebują w jej pojęciu wyłącznie katolicy, więc z zapałem bije (się) jak zwykle tylko w ich piersi.

Podejrzewam zresztą, że gdyby – jakimś cudem – nikt z tamtej strony nie zareagował na prowokację (kto wie, może tak właśnie należało postąpić?) zasłużyliby tylko na kpinę innego rodzaju: „Patrzcie, tacy są niby uduchowieni, a w rzeczywistości, jak wszyscy normalni ludzie, obojętni religijnie: już nawet nie reagują, kiedy ktoś szarga ich tak zwane świętości.”

Tym prostym sposobem na zaszczytne miano „kołtuna polskiego” zasłużył sobie m.in. Marcin Meller, były naczelny „Playboya”, który trzeźwo zauważył, komentując to samo wydarzenie artystyczne, że nie ma w dzisiejszej sztuce nic prostszego, niż „podrażnić się” trochę z katolikami, np. wsadzając im krzyż do pojemnika z moczem – albo sobie w de.

To – stwierdza Meller – stało się śmiesznie łatwe, tanie i od dawna już żadnej odwagi nie wymaga. Natomiast na podobne zabawy z innymi symbolami nikt by się raczej nie poważył.

Kto by się jednak przejmował jakimś tam Mellerem, prawda? To, po pierwsze, jest mężczyzna – po drugie zaś – kolejny „polski kołtun” który za wszelką cenę stara się udowodnić, że nim nie jest. Ale my znamy takich, znamy! Nie z nami te numery, Meller!

Założę się, że na pewno bardziej podoba mu się szowinistyczna, męska „Bitwa pod Grunwaldem” (no, i gdzie tu parytety, gdzie?) – niż wybitna praca Doroty Nieznalskiej, pokazująca, co należy w dzisiejszych czasach zrobić z męskimi genitaliami.

Swoją drogą, ciekawa jestem także opinii naszej mistrzyni nauk i sztuk wszelakich – która dała się tym samym poznać także jako wnikliwa krytyczka sztuki nowoczesnej – o takich nieuleczalnych „religiantach” jak da Vinci, Michał Anioł czy Rafael – przecież ci to dopiero szerzyli „katolicką idolatrię” na wielką skalę. :) Co prawda, niektórych z nich mogłoby w jej oczach może nieco usprawiedliwić to, że byli „kochającymi inaczej.”

W związku z powyższym zachodzę w głowę, czy taka np. Kaplica Sykstyńska to w istocie „arcydzieło sztuki gejowskiej”? :) Zawsze myślałam, że sztuka dzieli się zwyczajnie na „dobrą” i „złą” – a nie na homo-i heteroseksualną – ale co tam taka kołtunka jak ja może wiedzieć o Naprawdę Wielkiej Sztuce, nieprawdaż?

Zastanawiam się także, kto o dziele Kozyry pamiętał będzie za lat, powiedzmy, dwadzieścia, gdy już ucichnie szum kolejnego skandalu. A o da Vincim czy Rafaelu Santim jakoś się pamięta…

I wprawdzie postrzeganie wytworów sztuki sakralnej li tylko jako przejawu „bałwochwalstwa” wydaje mi się nieco płytkie i prostackie, czuję się jednak w obowiązku powiedzieć, że MNIE, katoliczce, nagi facet obleśnie liżący wizerunek Ukrzyżowanego NIE JEST POTRZEBNY do tego, by wiedzieć, że mój Bóg nie mieszka w tym wizerunku. Od zawsze to wiedziałam. Co więcej – powiedziano mi o tym również na lekcjach religii.

Podobne subtelności nie zaprzątają jednak głowy pani profesor. Wielkie umysły widocznie nie miewają wątpliwości. A ich sądy (nie tylko estetyczne) są zawsze ostateczne. I nieomylne.

Jak i w innym przypadku, gdy nasza koryfeuszka po raz kolejny zabłysnęła wiedzą, tym razem z dziedziny biblistyki.

„Tym, który pierwszy powiedział, że nie ma już mężczyzny ani kobiety, lecz wszyscy jesteśmy równi był Jezus Chrystus. Można więc powiedzieć, że był On też pierwszym wyznawcą ideologii gender.” – oznajmiła z dużą (jak zwykle) pewnością siebie.

Wszystko się zgadza, pani profesor – tyle, że autorem cytowanych słów był nie Jezus, lecz niejaki Paweł z Tarsu, który tak pisał do mieszkańców Galacji. I nie mówił w tym przypadku o „równości” lecz o „jedności w Chrystusie”. Któż by się jednak przejmował takimi drobiazgami… :)

Oczywiście, nikt się nawet nie odważył jej skorygować.

W tym kontekście dosyć zabawnie zabrzmiała mi prośba biskupa Pieronka, który apelował do pani profesor o „więcej pokory.” Daremne słowa, próżny trud, księże biskupie. Ta pani ma co najmniej tak rozwinięte ego, jak co poniektórzy biskupi…:)