„Wolność seksualna” czyli utopia.

Nie milkną  echa kontrowersyjnej wypowiedzi Jana (profesora) Hartmana na temat kazirodztwa.

Sam zainteresowany broni się wprawdzie (słabo), iż chodziło mu li tylko o „wywołanie dyskusji” – niemniej wydaje mi się, że rzecz stanowi część szerszego problemu całej naszej cywilizacji.

Otóż w najnowszych czasach przywykliśmy z podejrzliwością traktować wszelkie uznane od wieków tradycje i obyczaje ludzkości, widząc w nich nie tyle (jakby chyba należało) przejaw jakiejś „mądrości pokoleń”, które, sparzywszy się na pewnych eksperymentach, postanowiły dość zgodnie wykluczyć je z kręgu swego doświadczenia – a jedynie niezrozumiałą a despotyczną chęć do ograniczania „wolności” innych.

Zresztą, warto na wstępie zauważyć, że z reguły ochotę do „inicjowania dyskusji” i kwestionowania nawet tego, co nigdy i nigdzie dotąd podważane nie było, przejawiają nie ci, którzy z owych „ograniczeń” są zadowoleni, ale ci, którzy chcieliby ich zniesienia.

Tak więc hasło: „zacznijmy o tym rozmawiać!” jest zazwyczaj nie tyle wezwaniem do spokojnej, akademickiej debaty (z rozważeniem wszystkich „za” i „przeciw”), co pierwszym krokiem do obyczajowej – a często i prawnej – rewolucji.

Tak właśnie było dotychczas we wszystkich  krajach przy okazji „dyskusji” o dopuszczalności aborcji czy eutanazji; tak też było przy ostatnich próbach brytyjskich etyków przeforsowania do świadomości ludzi idei „aborcji posturodzeniowej” nawet zupełnie zdrowych niemowląt. Co, oczywiście z pewnego ściśle określonego punktu widzenia, wydaje się nawet dosyć logiczne. Jeśli (a o tym jestem najzupełniej przekonana!) NIE DA SIĘ jednoznacznie wskazać wyraźnej różnicy między „płodem” w ostatnich stadiach rozwoju, a noworodkiem; zakładając przy tym (w co już trochę powątpiewam, ale mniejsza z tym), że naprawdę nie wiemy, co to znaczy „być człowiekiem” – i jeśli (w co jestem skłonna uwierzyć!) powody, nieraz bardzo poważne, które skłaniają kobietę do tego, żeby „nie chcieć” tego konkretnego dziecka, z reguły nie ustają po jego narodzinach – to właściwie dlaczego, w imię jakiego okrutnego prawa czy obyczaju, „zmuszać” biedaczkę do macierzyństwa, którego nie chce – jeśli nie zdążyła się z niego wycofać wcześniej?

W końcu JEJ wolność i prawa powinny być o niebo ważniejsze niż prawa „jakiegoś tam” noworodka, co do którego nie mamy żadnej pewności, czym właściwie jest, nieprawdaż?

I tak to właśnie działa, proszę państwa. Tak przynajmniej można wnioskować z wypowiedzi niemieckich etyków, na którą powołuje się Hartman, a w myśl której (uwaga, uwaga!) „wolność seksualna powinna być ważniejsza, niż ABSTRAKCYJNA ochrona rodziny.”

O, zaiste, słuszne to i sprawiedliwe, mądre, godne oraz zbawienne! Wszak kierując się tą samą, jakże postępową ideą, pewna brytyjska pani sędzia uwolniła już jednego przestępcę seksualnego, argumentując ślicznie, że „niemożność odbywania za kratami stosunków jest dla skazanego zbyt dotkliwym cierpieniem.” Jasne, JEGOwolność seksualna ponad wszystko – o wolności jego ofiar w uzasadnieniu nie wspomniano, bo i po co…

Tak samo w omawianym przypadku z Niemiec, w którym to starszy brat po śmierci rodziców spotkał i pokochał (nie tylko platonicznie) swoją nigdy nie widzianą, lekko tylko upośledzoną siostrę. Z owej wielkiej miłości narodziło się czworo dzieci, z czego tylko dwoje z wadami genetycznymi – ale jakiż to problem w dobie „skutecznej antykoncepcji” i legalnej aborcji? – pytają niemieccy etycy, jedyny problem w tym przypadku widząc w tym, że „bezduszne państwo” wsadziło kochającego braciszka-tatusia za kratki – i krzycząc, że „szczęśliwa rodzina nie może być przestępstwem!”

Warto tu też dodać, że w tym konkretnym przypadku trudno nawet – jak to się często robi w przypadku innych seksualnych odmienności – powoływać się na rzekomą „całkowitą naturalność” takich praktyk, bo, o ile mi wiadomo, zwierzęta mają na ogół dość dobrze działający mechanizm, zabezpieczający przed kopulowaniem osobników pochodzących z jednego gniazda. Nie, nie i jeszcze raz nie. Matka Natura najwyraźniej nie chce takich „pięknych związków” – a kazirodztwo pozostaje ludzką domeną.

Ja tu zresztą widzę więcej problemów, np. możliwość emocjonalnego, seksualnego i materialnego uzależnienia kobiety, która mogła (podkreślam tylko – mogła!) nie w pełni świadomie kierować swoim postępowaniem i z tego powodu chyba nie za bardzo się nadaje na ikonę romantycznej miłości XXI wieku? Ale co ja tam mogę wiedzieć o prawdziwym szczęściu rodzinnym i „nowej, wyższej jakości miłości i związku”, prawda? (Notabene, do tej pory ja, ciemna, nieoświecona parafianka, sądziłam, że w nowym, wspaniałym świecie  WSZYSTKIE układy partnerskie są równie dobre – ale nie, okazuje się, że są wśród nich lepsze i gorsze, równe i równiejsze…)

A że w imię owego prawa do szczęścia jednostek ktoś (ich dzieci) może ponosić niezasłużone cierpienie niepełnosprawności (czy choćby tylko aborcji)? Kto by się tym przejmował? Wszystko to są przecież, jak by powiedział klasyk, nieuniknione koszty postępu – i ktoś je musi ponieść.

Wszak „wolność seksualna über alles” – a kto tego w czas nie pojmie, ten wsteczniak, ciemniak, wróg szczęścia ludzkości i woda na młyn odwetowców z Bonn…

Lewica ma już zresztą wprawę w opowiadaniu nam ckliwych historyjek zbudowanych według schematu – „a gdyby tak pastuszek maleńki zakochał się w kózce, to WY byście od razu pastuszka do więzienia wsadzili, taaak? A kto wie, może z tego związku narodziłyby się małe, śliczne jednorożce – i komu by to przeszkadzało?!”

No, dobrze, celowo trochę przejaskrawiam – ale naprawdę tylko trochę. (Bo tę nieuczciwą argumentację w stylu: „A gdyby to Twoja córka przeżywała traumę gwałtu, a Twój dziadek wył z bólu jak zwierzę, to Ty byś w imię swoich „abstrakcyjnych zasad” zwykłej, ludzkiej POMOCY im odmówiła, tak?!” – zdarzało mi się już słyszeć nie raz, nie dwa i nie dziesięć…I tym prostym sposobem wszyscy ci, którzy z jakiegoś powodu obawiają się majstrowania przy odwiecznych tabu, wyrastają po prostu na zwykłych okrutników i odrażające indywidua, pozbawione empatii – i właściwie mamy ich z głowy…) Bo np. słynny autor „Wyzwolenia zwierząt”, Peter Singer, już zupełnie jawnie postuluje, by dopuścić międzygatunkowe stosunki seksualne, oczywiście „za obopólną zgodą”. Ciekawam tylko, jak profesor wyobraża sobie ową zgodę w przypadku gatunków nie władających ludzkim językiem, bo przyznam, że tak daleko moja wyobraźnia nie sięga…

Ale idźmy dalej – skoro, jak sądzę, NIE DA SIĘ, jednoznacznie udowodnić, że w każdym przypadku  i zawsze zwierzęta doświadczają cierpień ze strony sodomity (bo niby jak to zmierzyć?) – to po cóż utrzymywać nadal w naszej kulturze „niezrozumiałe i krzywdzące” (niektórych) tabu zoofilii? (Proszę mnie nie atakować – ja tak tylko pytam – dla wywołania dyskusji…:))

Do podobnego wniosku doszli już chyba kroczący zawsze w awangardzie postępu Holendrzy, którzy otwierają już nawet specjalne domy publiczne dla amatorów tego typu uciech…

Próby przekonywania nas, że istnieje „dobra” i „zła” pedofilia także już były, nawet na naszym polskim gruncie (albośmy to jacy tacy?:)) – choćby niezastąpiony Kamil Sipowicz, mieniący się „filozofem”, który dowodził, iż pedofile lewicujący, liberalni, są z reguły wrażliwi, delikatni i po prostu „działają w zgodzie ze swoim światopoglądem” – a tylko ci w sutannach brutalnie gwałcą… No, tak, osobiście zawsze podejrzewałam, że jak dziecko molestuje nie ksiądz, tylko np. mamusia (proszę się nie gorszyć, to jest właśnie owo postulowane przez Hartmana „harmonijne połączenie miłości rodzicielskiej z erotyczną”), to dziecka nic a nic nie boli – bo gdzieżby mogło?! 🙁

A na swoich „łamaczy” czekają wciąż jeszcze kolejne tabu. Przecież nawet na tym blogu  padło kiedyś pytanie,  ”co właściwie złego jest w nekrofilii?” (na które, przyznam się ze wstydem, trudno mi było znaleźć „racjonalną” tj. nie odwołującą się do tej przebrzydłej „tradycji” odpowiedź…). No, bo biorąc rzecz logicznie, jeśli nieboszczyk nie cierpi i nie zgłasza sprzeciwu…? Wszak i za tą odmiennością przemawia m.in. argument „historycznej dawności zjawiska”, chętnie podnoszony tak w przypadku zwykłego homoseksualizmu, jak i kazirodztwa czy nawet pedofilii („przecież już starożytni…”, nieprawdaż? A o praktykach z udziałem zwłok, podobnie, jak o „świętych” małżeństwach siostrzano-braterskich, przede wszystkim w rodzinach królewskich – z których zresztą, jak można sądzić z zachowanych artefaktów, niekiedy rodziły się zdeformowane dzieci – donoszą nam już źródła egipskie…)

I to chyba nie przypadek, że właśnie w Niemczech etycy i prawnicy głowili się (pisałam już tu kiedyś o tym) nad sprawą pewnego kanibala, który za zgodą pewnego samobójcy, współżył z nim, a potem zabił go i zjadł… Może zatem czas już zastanowić się nad zasadnością pradawnego zakazu ludożerstwa? Nie? A dlaczego nie? Wszak kulturalnych ludzi żadna dysputa nie brudzi?

Nawet, jeśli skutkiem takiego podejścia do „postępu” miałoby być całkowite zniszczenie podstaw naszej kultury (i w rezultacie mentalny „powrót na drzewa”) – to czyż nie o to w istocie chodzi? Czy ktoś przekonująco udowodnił, że jakakolwiek małpa jest mniej szczęśliwa (ze swoją wolnością seksualną i brakiem jakichkolwiek zauważalnych tabu w tej mierze) niż którykolwiek, skrępowany przez własną cywilizację, przedstawiciel Homo sapiens?

I nawet jeśli pod koniec życia sam nestor „rewolucji seksualnej”, Zygmunt Freud, który w pewnym momencie upatrywał źródła większości nerwic w restrykcjach obyczajowych, zaczął się zastanawiać, czy aby ich całkowite zniesienie nie doprowadzi z kolei do zdziczenia i upadku… Bo kto dziś czyta późnego Freuda? Chyba tylko ja… 🙂

Interesujące jest tylko to, że w przypadku wielu innych równie kontrowersyjnych tematów – jak np. to, czy przyznanie pełni praw (i obowiązków) kobietom NAPRAWDĘprzyniosło im samo tylko dobro, albo, czy zwierzęta poddawane ubojowi rytualnemuNA PEWNO cierpią bardziej, niż te uśmiercane w rzeźniach przemysłowych – nasi koryfeusze postępu, tak rzekomo otwarci na KAŻDĄ rozmowę, wcale jakoś się nie garną do „otwierania dyskusji.”

No, ale w tych przypadkach chodzi przecież o prawa i wartości tak (dla lewicy) nomen omen „bezdyskusyjne”, że tu już naprawdę nie ma nad czym deliberować, nieprawdaż?

A prof. Hartman? No, cóż – w obronie jego i wszystkich niesłusznie prześladowanych kazirodców świata zdecydowała się stanąć tylko – z właściwą sobie bezkompromisowością i odwagą cywilną – profesoressa Środa, stwierdzając błyskotliwie, że przecież biskup-pedofil jest od nich stokroć gorszy…

Jasne – a od obydwu gorszy jest rekin ludojad, jak słusznie zauważył pewien prawicowy publicysta. Tylko co z tego wynika?!

(Bez)względna etyka.

Profesor Magdalena Środa jak zwykle nie próżnuje.

Oto w jednym z ostatnich „Wprostów” pochyliła się znowu z właściwą sobie troską nad smutnym losem kobiet – i nad raniącym językiem, używanym w naszym parlamencie.

I byłabym się w stanie nawet z nią zgodzić w tej drugiej kwestii (choć przy okazji ubolewała, że ukrzyżowany Jezus, który, jak odkryła, był MĘŻCZYZNĄ, jest, właściwie niezasłużenie, obiektem wieczystej czci i współczucia – a cierpiące KOBIETY to podobno ani-ani) – bo język naszych polityków rzeczywiście pozostawia wiele do życzenia – gdyby nie to, że nie jestem pewna, czy do jej wrażliwych uszu dotarły także uwagi (z których: „Do domu!!!!” to chyba jeszcze najłagodniejsze), którymi posłowie hojnie obsypywali Kaję Godek, która miała nieszczęście referować obywatelski projekt zmiany ustawy antyaborcyjnej, podpisany przez 400 tysięcy ludzi.

Pani Środa w swoim felietonie łka, że kobiety, które „noszą w sobie ciężko uszkodzony płód”, a potem – czasami – rodzą poważnie upośledzone dzieci, nie są w naszym społeczeństwie obiektem szacunku. Zgoda.

Pani Godek jednak, która – widocznie taki miała „kaprys”, wiadomo, że niektórzy rodzice, a osobliwie katolicy, są aż tak nienormalni, że o niczym innym wprost nie marzą, tylko aby mieć „poważnie uszkodzone” dziecko – urodziła synka z Zespołem Downa (co pani etyk nazywa wdzięcznie „krzyżem” i tylko krzyżem) – mimo, że jest kobietą, nie zasłużyła na ani jedno cieplejsze słowo z jej strony.

Nie. Ona wszak jest „antyaborcjonistką” – a wiadomo, że takie to samo zło wcielone…

Interesujący wydaje mi się zresztą sam pomysł – coraz popularniejszy niestety – eliminacji cierpienia z tego świata poprzez eksterminację cierpiących.

Tego typu logikę zaprezentowała też w Sejmie inna feministka, Agnieszka Graaf, podstępnie pytając posłów, czy wiedzą, ile w Polsce wynosi zasiłek pielęgnacyjny.

Zrozumiałabym, gdyby (w ramach współczucia dla zbolałych matek Polek) ona i jej koleżanki lobbowały jednocześnie za jego podniesieniem. Ale nie. Dla nich był to wyłącznie kolejny argument za tym, by tym nieszczęsnym stworzeniom pozostawić jednak możliwość pozbycia się zawczasu tego „problemu”. No, proszę, jakie litościwe.

Sęk w tym, że – w prostym rachunku ekonomicznym – aborcja czy eutanazja ZAWSZEbędą wygrywać ze specjalistyczną opieką (taką np. jak hospicja perinatalne, które są w Polsce tylko dwa) i rehabilitacją.

Sądząc z tego, że dzieci z Zespołem Downa (których na świecie najbardziej dotykają przepisy o „aborcji eugenicznej” – ponad 90% takich „wybrakowanych płodów” jest unicestwianych przed narodzeniem, w niektórych krajach nawet w 35-37 tygodniu ciąży; i niech mi nikt nie wmawia, że i wtedy to jest dobroczynny dla dziecka zabieg, który oczywiście nic a nic nie boli…) i innymi wadami genetycznymi będzie raczej przybywać, a nowoczesne terapie są coraz bardziej kosztowne – nie wróżę z tego świetnego rozwoju medycyny w przyszłości.

Nie ma pacjenta – nie ma leczenia – nie ma problemu…

Oczywiście, sądzę – pisałam już tu kiedyś o tym (zob. „Wokół całkowitego zakazu aborcji.”) – że prawny zakaz jest OSTATNIĄ (a nie pierwszą!) rzeczą, jaką należałoby zrobić. O wiele ważniejsze jest tworzenie odpowiedniej atmosfery wokół dzieci niepełnosprawnych i ich rodzin.

Atmosfery tej wszakże nie poprawi przedstawianie ich życia wyłącznie jako pasma mąk czyśćcowych.

Jak to napisała Anna Sobolewska, matka dorosłej już dziś Celi z Zespołem Downa:„Miałam już dość czytania obrzydliwych reportaży o zaślinionych downach i ich udręczonych matkach.” oraz: „Nikt, zupełnie nikt, nie potrafił mi podać choć jednej zalety posiadania takiego dziecka.”

Proszę Państwa, ja WIEM, że dla rodziców dziecko niepełnosprawne to nie musi być wyłącznie „dopust boży” i ogromne nieszczęście, jak to sugerowali posłowie. Wiem. Sama byłam takim dzieckiem (mimo, że i moim rodzicom życzliwie sugerowano czasem, że „powinni byli gdzieś mnie oddać” – jakbym była parasolem…).

Dziecko, nawet niepełnosprawne, nigdy nie jest przede wszystkim „krzyżem.” Zawsze najpierw jest po prostu dzieckiem.

Ale właściwie nie o tym chciałam. O aborcji i eutanazji było tu już aż nadto.

Znacznie bardziej zaciekawiła mnie koncepcja moralności, jaką najwybitniejsza polska feministka prezentuje w omawianym felietonie.

Otóż oburza się w nim na jedną z posłanek, która miała czelność powiedzieć w sejmowej debacie, że „w sprawach moralnych nie ma kompromisu” – i poucza ją mentorskim tonem: „Kompromisu to nie ma w matematyce, pani poseł. W sprawach moralnych, jak najbardziej.”

No, proszę. A ja, głupia, ciemna parafianka, zawsze myślałam, że moralność, etyka to jednak (podobnie jak logika) dziedziny dosyć „zerojedynkowe”: ALBO uważamy coś za dobre, ALBO za złe. Oczywiście, możemy się różnić w tych ocenach – dla jednych np. aborcja to będzie „podstawowe prawo człowieka” (a więc zasadniczo coś pozytywnego) – a znów dla innych – „mordowanie niewinnych.”

Ewentualna przestrzeń kompromisu dotyczy raczej rozwiązań praktycznych i prawnych – np. możemy zgadzać się co do tego, że zdrada małżeńska jest czymś złym, ale „przyzwalać” (zgadzać się) na to zło w sensie jego niekaralności.

Albo inny przykład, bliższy, jak mi się zdaje, kobiecemu sercu pani Środy. Jedni, do których i ja się zaliczam, będą twierdzić, że „gwałt małżeński” jest zawsze gwałtem – a inni, że to tylko”obowiązek małżeński.”

Ciekawam bardzo, jak pani filozof wyobraża sobie „kompromis moralny” pomiędzy tymi dwoma stanowiskami…

Na zdjęciu: Kaja Godek (masochistka?:)) z „krzyżem.” Obrazek pasyjny.:)

Postscriptum: Zastanawia mnie, dlaczego matką zastępczą tej rocznej dziewczynki, która urodziła się, jak to elegancko określono „z całym zestawem wad genetycznych” (i którą jej biologiczna matka porzuciła w szpitalu, bo widocznie nie czuła się na siłach wychowywać „takiego” dziecka) została właśnie kobieta, która ma już kilkoro własnych dzieci, w tym jedno z porażeniem mózgowym.

Siłaczka? Cierpiętnica? Nie wydaje mi się.

Sądzę raczej, że – znając już rzecz z autopsji – ona właśnie WIEDZIAŁA, że „takie dziecko” to jeszcze nie koniec świata. Że to po prostu dziecko, potrzebujące przede wszystkim miłości, jak inne.

Natomiast obawiam się, że – w miarę zwiększania się liczby aborcji eugenicznych na świecie – strach przed „takimi dziećmi” będzie jeszcze wzrastał. Przecież wiadomo, że ludzie najbardziej boją się tego, czego nie znają…