À la carte: szopka po francusku.

Zgodnie ze świętą zasadą laickości państwa, we Francji zabronione jest publiczne eksponowanie „symboli religijnych”, które to pojęcie obejmuje również (o czym, przyznam się, dotychczas nie wiedziałam) tradycyjne szopki, wystawiane z okazji Bożego Narodzenia.

Inaczej mówiąc: „Wolność religijna? Taką, za przeproszeniem, wolność, to u nas każdy we własnej chałupie ma!” – żeby tak sparafrazować tekst ze słynnej, polskiej komedii.

Nie bardzo wprawdzie rozumiem, jakież to treści potencjalnie niebezpieczne czy też urażające „inaczej wierzących” (i zgoła niewierzących) może nieść ze sobą ludowe, rozpowszechnione przez franciszkanów, przedstawienie Świętej Rodziny w otoczeniu bydlątek – toż to „eco” i vintage w czystej postaci?;) A i muzułmanie – których ten przepis rzekomo ma chronić przed „agresywną chrześcijańską propagandą” – na ogół twierdzą, że szopka w europejskim kraju w niczym by im nie wadziła. (Nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że i wyznawcy islamu mają w swoim kalendarzu wspomnienie „narodzin Jezusa” jako jednego z wielkich proroków, choć naturalnie nie ma ono w religii Mahometa aż takiej rangi, jak np. ramadan).

Ale kto to może wiedzieć – może dzisiejsi ekolodzy wytoczyliby chrześcijanom proces o propagowanie „bezprawnego przetrzymywania” zwierzątek w szopce? Żyjemy w tak zwariowanych czasach, że doprawdy nigdy nic nie wiadomo…

A może chodzi o to, że szopki prezentują – mimo wszystko! – „tradycyjny model rodziny”, takiej z Kobietą, Mężczyzną i Dzieckiem? Choć na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że koncept dziewiczego  macierzyństwa Tej, która wcale „nie znała męża” powinien się spodobać przynajmniej niektórym feministkom… (I niektórym rzeczywiście się podoba – do tego stopnia, że aż chcieliby uczynić z Jezusa pierwsze dziecko poczęte „in vitro”…)

No, cóż, chciałoby się powiedzieć: nie moje małpy, nie mój cyrk. I „co kraj – to obyczaj”.

 

I pewnie na tym bym poprzestała, gdyby nie jedna z moich ciotek, od lat zamieszkująca nad Sekwaną, która zamieściła na swoim internetowym profilu bożonarodzeniowy obrazek z Maryją, Józefem oraz Dzieciątkiem, przekornie pytając: „Czy Facebook to już ‚miejsce publiczne’?;)” – i wywołała w ten sposób dosyć burzliwą dyskusję o meandrach francuskiej laicyzacji.

Z wielką łaskawością, jako się już rzekło, wypowiadali się obecni tam muzułmanie, twierdząc, że chrześcijański żłóbek nie przeszkadza im ani trochę, a nawet proponując, by – jeśli już ktoś chce w ten sposób manifestować swoją wiarę – umieścić odpowiednią instalację na ścianie swego domu lub w ogrodzie w taki sposób, by była ona widoczna także z ulicy…

Żeby i wilk był syty, i owca cała.

Innych jednak dyskutantów cała ta sytuacja sprowokowała do ostrzejszych, wręcz politycznych komentarzy, takich jak ten:

Szopka-2b-150x150Szopka-2a-150x150

Podpis głosił: „Szopka zakazana.”- „Szopka zaaprobowana przez nasz rząd socjalistyczny.” W tym drugim przypadku chodziło, przypomnę, o bezprecedensowe wtargnięcie półnagich ukraińskich „femenistek” do katedry Notre Dame w Paryżu – a przecież wszyscy „laicyści” świata tłumaczą zawsze chrześcijanom, jak niesfornym dzieciom: „Ależ, jaka tam znowu dyskryminacja?! Przecież pozwalamy wam w spokoju wznosić te wasze modły we wnętrzu waszych kościołów!” – jak widać, nawet ta ostateczna „granica tolerancji” bywa niekiedy przekraczana i to bez zbytnich konsekwencji…

Wydaje mi się zresztą, że nie jest tak zupełnie „neutralne” państwo, gdzie nie można jawnie eksponować swoich symboli religijnych w celu ich afirmacji, a za to można je (w imię wolności, sztuki, etc.) publicznie mieszać z błotem na wszelkie możliwe sposoby…

Aby jednak znowu niepotrzebnie nie podgrzewać atmosfery na blogu w ten świąteczny czas (kiedy to „pokój ludziom dobrej woli!”), pragnę zakończyć ten tekst nieco żartobliwą fotografią innej francuskiej szopki z Facebooka, która z pewnością zostałaby zaakceptowana przez „demokratyczną większość obywateli” – no, może z wyjątkiem wegetarian…:)

Szopka-3-150x150

 

W każdym razie życzę Wam wszystkim spokojnych i pogodnych (w dalszym ciągu) Świąt Bożego Narodzenia! Ps. Właśnie spadł śnieg!

DOPISEK z 8. stycznia: Wielokrotnie już na tym blogu zwracałam uwagę na fakt, że stare, dobre pojęcie „wolności religijnej” jest w Europie coraz częściej zastępowane ideą „wolności od religii” – jak gdyby religia sama w sobie była zjawiskiem negatywnym, czymś, co należy za wszelką cenę wyeliminować z powszechnej świadomości. Mówi się przecież o prawie do życia wolnego od przemocy, od hałasu czy od zanieczyszczeń. Jak jednak pokazują ostatnie dramatyczne wydarzenia we Francji, nawet taka „hiperpoprawność polityczna” nie uchroni nikogo przed PRAWDZIWYMI fanatykami.

I JESZCZE JEDNO…W Paryżu tysiące ludzi (w tym wielu polityków) przeszło w marszu solidarności z ofiarami zamachów pod hasłem: „Je suis Charlie!” – nawiązującym do tytułu gazety, której redakcja została zaatakowana. Muszę przyznać, że hasło to wzbudza we mnie mieszane uczucia. A to dlatego, że jeśli miałoby ono oznaczać, że wszyscy w pełni utożsamiamy się nie tyle z poszkodowanymi osobami, ile z POGLĄDEM, w myśl którego wolno, a nawet NALEŻY w niewybredny sposób szydzić ze wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem religii (bo inaczej niewątpliwie staje się po stronie terrorystów…) – to ja mówię: nie! Przykro mi. W tym sensie na pewno nie jestem „Charlie.”

Niedawno ktoś stwierdził w dyskusji nad tym, że „wolność słowa jest święta!” (?)Tak? A ja myślałam, że stara Europa nie uznaje już żadnych „świętości”?  I żadnych wartości absolutnych? Skąd więc nagle takie absolutyzowanie wolności słowa? Zawsze też uważałam, że życie ludzkie jest wielką wartością; tak wielką, że można je oddać tylko za coś bardzo ważnego i cennego. I naprawdę nie jestem pewna, czy warto umierać za „wolność szydzenia.” Mam tylko niejasne wrażenie, że głupawe dowcipasy nie były tego warte.

Wieści gminne…i inne.

Niepostrzeżenie przeminęło lato, a wraz z nadejściem jesieni nadchodzą wielkie zmiany – tak na moim własnym podwórku, jak i w świecie, który mnie otacza.

I nie mogę powiedzieć, bym się nie cieszyła (jak niektórzy) z nominacji premiera Donalda Tuska  na szefa Rady Europejskiej. Przeciwnie, wydaje mi się, że to wielki splendor dla Polski (a ja jestem z duszy, serca patriotką, mimo że nie lubię uderzać w martyrologiczne tony) – chociaż mam niejasne wrażenie, że akurat tym razem to stanowisko to był pewnego rodzaju „gorący kartofel”, którego nikt nie chciał w związku z napiętą sytuacją międzynarodową.

Bo Unia ewidentnie nie wie, jak sobie poradzić z mocarstwowymi zapędami Władimira Putina, a może nawet radzić sobie wcale nie chce – byle nasza chata z kraja… Byle TUTAJ panował spokój, dobrobyt i „prawa człowieka” rozumiane zresztą coraz częściej dość wąsko jako tzw. „prawa reprodukcyjne”, seksualne, czy eutanazyjne.

W tej ostatniej kwestii znowu zadziwili mnie kroczący zawsze w „awangardzie postępu” Belgowie, którzy miłosiernie zezwolili na eutanazję skazanemu na dożywocie mordercy, żeby się już nie męczył w więzieniu, biedaczek… Czyż nie jest to doskonała ilustracja mojej teorii o istnieniu „równi pochyłej”, w myśl której stopniowo zaczynamy rozszerzać „dobrodziejstwo wspomaganego samobójstwa” (w przeciwieństwie do tej brzydkiej, złej i niehumanitarnej kary śmierci) na przypadki, które początkowo miały nie mieć z nim nic wspólnego?Na osoby chore psychicznie, dzieci, a teraz na kryminalistów…A dowiaduję się, że w kolejce po tę łaskę czeka już w Belgii kilkunastu innych osadzonych. Proszę mi wierzyć, ja ROZUMIEM dolegliwość dożywotniego pozbawienia wolności – ale zawsze mi się wydawało, że to cierpienie to konsekwencja ich własnego działania (inaczej, niż nieuleczalna choroba) – i element kary?

Oby więc tylko NAS tutaj nie dopadło jakieś embargo, czy wirus Ebola, byle można było w spokoju zajarać  trawkę (professoressa Środa już dawno stwierdziła, że dla niej osobiście wolność palenia konopi jest ważniejsza, niż jakaś tam wydumana „wolność sumienia i wyznania”), przerwać ciążę czy zawrzeć związek partnerski – to nam i chwatit’…

Nawiasem mówiąc, tych dwóch homoseksualnych panów, którzy pokazali, w jaki sposób można rozwiązać swoje osobiste problemy bez jakiejś wielkiej rewolucji obyczajowej i bez uciekania się do pomocy jakiegoś „Wielkiego Brata” (państwa), zasłużyło sobie na mój najwyższy szacunek. Zawsze uważałam, że większość rzeczywistych problemów, z którymi rzeczywiście borykają się w Polsce różnego typu pary nieformalne, da się rozwiązać na gruncie istniejącego prawa, bez tworzenia jakichś szczególnych instytucji „paramałżeńskich.”  (Por.„Co naprawdę myślę o związkach partnerskich?”) Tak trzymać, panowie!

A ja się z tym jakoś nie umiem pogodzić – i dlatego ostatnio wysłałam P. razem z dziećmi na marsz w obronie chrześcijan (i jazydów) prześladowanych przez tzw. „państwo islamskie” w Iraku. Wprawdzie nie bardzo wierzę w rzeczywistą skuteczność takich protestów (o czym poniżej) – ale liczy się nawet samo poparcie dla szczytnej idei.

W ogóle jestem zatroskana o stan współczesnej demokracji, w której – jak mi się wydaje – opinia kilkudziesięciu czy kilkuset „mędrców”, którzy rzekomo wiedzą lepiej, w jakim kierunku świat powinien podążać, staje się ważniejsza, niż życzenia milionów obywateli. Dowodem na to są smutne losy różnego typu inicjatyw obywatelskich, tak na terenie Polski, jak i w Unii Europejskiej. (Jak choćby masowy sprzeciw rodziców przeciw założeniom najnowszej reformy edukacji – projekt, poparty przez milion osób, w naszym Sejmie wrzucono do kosza nawet bez czytania…).

Dlatego nie wierzę, by – podobnie, jak 75 lat temu w przypadku Polski zaatakowanej przez Hitlera i Stalina – Unia, NATO czy ONZ zrobiły cokolwiek w sprawie Syrii, Iraku i Ukrainy. Skończy się tak samo, jak wtedy – na wyrażeniu ubolewania, ewentualnie na raczej nieznacznej pomocy humanitarnej… Równie nieruchawa przedwojenna Liga Narodów zdobyła się przynajmniej na symboliczne wykluczenie  III Rzeszy ze swoich szeregów – Rosja Władimira Putina zdaje się nie musi się obawiać nawet wyrzucenia z ONZ (jeśli ktokolwiek na świecie liczy się jeszcze z tą organizacją) I Władimir Władymirowicz, jak sądzę, świetnie zdaje sobie z tego sprawę.

W ramach więc całkiem prywatnego sprzeciwu wobec rosyjskich szykan mój mąż produkuje cydr na szafie…Przynajmniej tak twierdzi.

A Unię Europejską, mam wrażenie, ogranicza i paraliżuje także zasada jednomyślności państw, która utrudnia pojęcie jakiejkolwiek szybkiej, wspólnej decyzji  – jest to, notabene ta sama zasada, która pod nazwą liberum veto doprowadziła ongiś do upadku I Rzeczypospolitej (co powinno dać do myślenia co niektórym unijnym włodarzom).

Dlatego w ostatnich wyborach uzupełniających do Senatu, które odbyły się niedawno w naszym okręgu, postanowiłam przeprowadzić pewien eksperyment i zagłosować na kandydata, który zachwalał „demokrację bezpośrednią” – idea to zawsze mi bliska, choć nie jestem pewna, czy akurat polski Senat (którym tak naprawdę nikt się nie interesuje) jest właściwym miejscem do jej promowania.

I szczerze mówiąc, nie zraziło mnie nawet i to, że (jak zazwyczaj) ze swoimi poglądami znalazłam się w mniejszości. Być może społeczeństwo u nas jeszcze „nie dojrzało” do takiej formy rządów, jak w Szwajcarii. Poza tym, pocieszam się, że od wieków ci mądrzy stanowią mniejszość w każdym społeczeństwie. 🙂

A oprócz tego…czytałam sobie któryś z ostatnich „Wprostów” , jako matka świeżo upieczonego pierwszoklasisty, muszę się zgodzić z tezą, że w zderzeniu ze SZKOŁĄrodzice, choć przecież są ludźmi dorosłymi i nierzadko dobrze wykształconymi, bardzo łatwo dają się wpychać w rolę karconych „uczniów”, zamiast stawać zawsze po stronie własnych dzieci.

Tymczasem najnowsza reforma edukacji często powoduje przerzucenie ciężaru nauczania najmłodszych z pedagogów na rodziców właśnie – bo prawda jest taka, że przeciętny 6-latek po prostu NIE JEST W STANIE skupić się na lekcjach czy zadaniu domowym jednorazowo dłużej, niż 15-20 minut. I niczego tu nie zmieni przypominanie, że „rodzice powinni” (rzekomo) więcej pracować z dzieckiem w domu, zadawanie maluchom niekończących się szlaczków i „słupków” czy nawet prośby niektórych rodziców (sic!), żeby zadawać raczej jeszcze więcej, niż mniej, ponieważ dzieci… (cóż to za oporny materiał, nieprawdaż?) po prostu nie chcą współpracować..

W omawianym artykule znalazłam bardzo mądrą radę – żeby na takie nagabywania ze strony nauczycieli po prostu odpowiadać w stylu: „Szanowna pani, gdybym chciała uczyć swoje dziecko samodzielnie (go czego zresztą, jak sądzę, mam wystarczające kompetencje), zapisałabym je do edukacji domowej!”

Pomysł wydaje się przedni – ale kto z Państwa (pytam Czytelników posiadających dzieci!) się na to poważy?:).

Niestety, w tym samym numerze „Wprost” (które to pismo bezsprzecznie jest obecnie lepsze, niż Lisowy „Newsweek”, który dawniej bardzo lubiłam) znalazłam też wyjątkowo zjadliwy artykuł red. Magdaleny Rigamonti o prof. Chazanie. Jak zwykle, w samym tekście, jak i w komentarzach do niego padło wiele słów o „bezprzykładnym okrucieństwie” lekarza, który odmówił kobiecie aborcji (nawiasem mówiąc, aborcji dziecka poczętego in vitro, a te, jak nam usilnie wbijano w głowę, są ZAWSZEupragnione, a cały ten biznes nie ma z aborcją absolutnie NIC wspólnego…). A ja się zastanawiam, jak bardzo trzeba być wyzutą z empatii, żeby czyjeś śmiertelnie chore dziecko nazwać pogardliwie „żywym trupkiem”?

(W pewnym sensie, droga pani redaktor, WSZYSCY jesteśmy tylko „żywymi trupami” aż do śmierci – pani również…)

Zmroziło mnie to (jako osobę niepełnosprawną i w ciąży- ciekawe, jak sama mogłabym zostać nazwana w takim felietonie? „Pokurczem”? „Pokraką”?) bo dotąd uważałam red. Rigamonti za dość wyważoną osobę. Jak to się jednak można pomylić…

 

Dlaczego Edith Piaf nigdy nie wygrałaby konkursu Eurowizji?

No, cóż – najprostsza odpowiedź na to pytanie chyba brzmi: dlatego, że ze swoim oszczędnym scenicznym emploi zostałaby dziś uznana za zbyt „konserwatywną” jak na nasze zwariowane czasy.

W światowym show-biznesie bowiem chyba coraz mniej liczy się, kto jak śpiewa – a bardziej, ile jest w stanie „pokazać” publiczności na scenie i poza nią. Modelowym przykładem może być tu choćby Lady Gaga – wątpię, by któryś z jej zagorzałych wielbicieli umiał zanucić chociaż jeden jej utwór, za to wszyscy doskonale wiedzą, jak była ubrana (czy może raczej rozebrana:) ) podczas koncertu i jaki skandal udało jej się ostatnio wywołać.

Refleksje tego typu naszły mnie, naturalnie, po obejrzeniu ostatniego konkursu Eurowizji, który wygrała (jak już wszyscy doskonale wiedzą) reprezentująca Austrię niejaka Conchita Wurst – znana też jako „kobieta z brodą.” Pani ta nawet nie zaprzecza, że biologicznie jest mężczyzną (nie przeszła operacji zmiany płci) – jednak mimo to chce, by się do niej zwracać w formie żeńskiej.

No, cóż – jeszcze do niedawna tzw. drag queens były jedynie gwiazdami określonych lokali, teraz zaś zaczynają z hukiem wkraczać na salony.

Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja nie mam nic przeciwko obecności takich osób (podobnie jak np. głęboko wierzących czy niepełnosprawnych :)) we wszystkich dziedzinach życia. Jeśli ktoś jest facetem, a lubi sobie paradować po ulicy w damskich ciuszkach, proszę bardzo – jego wola.

Jedyne pytanie, jakie w tym przypadku chciałabym postawić, brzmi – czy rzeczywiście ten artysta wokalnie był lepszy od swoich konkurentów (osobiście słyszałam kilku specjalistów, którzy ostrożnie – by się nie narazić na straszliwy zarzut „nietolerancji” – przyznawali, że bardziej przypadła im do gustu propozycja holenderska, która zajęła w konkursie zaszczytne drugie miejsce. Notabene, mówiło się, że ta właśnie piosenka „nie bardzo pasuje do Eurowizji”, chociaż nie całkiem zrozumiałam, dlaczego. Czyżby chodziło o to, że na scenę wyszedł po prostu facet z gitarą i spokojnie, bez żadnych udziwnień, zaśpiewał coś w duecie z kobietą?:) )?

A jeśli – załóżmy! – „Conchita” nie została doceniona za swoje muzyczne dokonania, to za co? Za swoją życiową postawę (kontrowersyjny wykonawca nigdy nie ukrywał swoich seksualnych preferencji) czy za promowanie „jedynie słusznej” genderowej ideologii?

No, dobrze, niech będzie i tak: „Przez tę wygraną my, Europa, pragniemy pokazać całemu światu, jak bardzo jesteśmy otwarci na wszelkie odmienności. Wszechtolerancja jedyną europejską wartością absolutną w świecie, w którym nie ma wartości absolutnych!” Naprawdę, można i tak. Tylko co to wszystko ma jeszcze wspólnego z  festiwalem piosenki?

To zresztą niejedyne kontrowersje związane z sobotnim plebiscytem.

Okazało się np. że choć mieszkający w Wielkiej Brytanii i Irlandii Polacy masowo głosowali na nasze „Słowianki”, tamtejsze jury raczyło łaskawie tego faktu nie zauważyć, uznając polski utwór za… najsłabszy ze wszystkich (sic!) i do tego „seksistowski” (cokolwiek to znaczy…). W efekcie według oficjalnych wyników Polska nie otrzymała z Wysp nawet jednego marnego punkcika…

Naprawdę, coś tu jest mocno nie w porządku – i bardzo bym prosiła, żeby mi tego nie tłumaczyć w duchu:”O co wam chodzi, durni Polacy? Przecież wiedzieliście od początku, że 50% łącznej noty stanowi ocena jury!” – ponieważ ZERO nie stanowi pięćdziesięciu procent nawet z  jednego. Dla przyzwoitości chociażby (czy też dla zachowania pozorów, jak kto woli) należało ten fakt uwzględnić przy podawaniu punktacji.

No, dobrze – słyszałam już opinie, że „profesjonalni jurorzy” o niebo lepiej się znają na muzyce , niż jakieś tam „przypadkowe społeczeństwo.” Przyjmijmy roboczo, że może to być prawda – jeśli jednak oni „wiedzą lepiej” (i nawet jeszcze przed konkursem – bo słyszeliśmy już kilka dni wcześniej że „Conchita z brodą” powinna w tym roku wygrać…) – to po co w ogóle urządzać całą tę szopkę z powszechnym smsowym głosowaniem?

A jaki z tego wszystkiego wniosek dla nas na przyszłość? Można było wysłać na Eurowizję  tych samych wykonawców, tylko przebrać Donatana za Cleo – i odwrotnie. 🙂

 

EDITH-1-150x150edith-2-150x150