Szczerze powiedziawszy, długo biłam się z myślami, czy w ogóle pisać o tym.
Raz, że ostatnio „zarobiona” jestem (stąd i długa przerwa we wpisach na blogu), a dwa – że w czasach „Dudka” powstał skecz, mówiący o tym, że „chamstwu należy przeciwstawiać się siłom i godnościom osobistom” – niewykluczone, że dziś należałoby mu się przeciwstawić pełnym godności… milczeniem.
Wyznaję jednak ze skruchą, że tę walkę ze sobą przegrałam. Być może dlatego, że wciąż kołacze mi się po głowie stara, rzymska zasada: „Kto milczy, wyraża zgodę.”
Urodziłam się bowiem w czasach (i w rodzinie), w których już samo nazwanie kogoś „chamem” byłoby dla tak określonej osoby ciężką obrazą. Prawdopodobnie zauważyliście, że NIGDY nie użyłam takiego słowa (już nawet nie wspominając o tych bardziej obraźliwych!) w stosunku do żadnego z moich Czytelników.
Teraz jednak „cham” nie tylko żyje i ma się dobrze – słowa, które powinny być wypowiadane co najwyżej szeptem, wylewają się wielką rzeką (bo już nawet nie „szerokim strumieniem”) z łam gazet, książek, z tekstów piosenek, że już nawet o Internecie, filmie i telewizji nie wspomnę. I kto dziś jeszcze pamięta, że kiedyś określenie „parlamentarny” oznaczało „szczególnie kulturalny”? Z pewnością nie nasi posłowie od prawa do lewa…
Nie dosyć jednak na tym. Za sprawą pani Ewy Wójciak dowiedziałam się właśnie, że prawo do rzucania mięsem jest już nie tylko powszechnie akceptowane, ale że jest jedną z podstawowych „wolności człowieka” – wolności, których należy bronić (co najmniej!) jak niepodległości.
Oto ta „dama” (która ponoć nad łóżkiem wieszała sobie portrety XX-wiecznych terrorystów o orientacji lewicowej), dyrektorka legendarnego (niegdyś) Teatru Ósmego Dnia, zareagowała na wybór papieża Franciszka entuzjastycznym wpisem na Facebooku: „No, i wybrali ch…, który donosił na lewicowych księży!”
Już pominę fakt, że druga część owej wypowiedzi jest zdecydowanie nieprawdziwa – nawet najzagorzalsi krytycy kard. Bergoglio zarzucają mu co najwyżej „bierność” w czasach junty. A od tego do wydawania niewinnych komunizujących owieczek na rzeź jeszcze baaaarddzo daleko… Co najmniej tak daleko, jak od udowodnionego doktorowi G. łapówkarstwa, do „nikt już nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie.” To jednak chyba nikogo nie oburza.
Mniejsza jednak o to. Znacznie bardziej zaniepokoił mnie fakt, że w obronę tego „chuja” (z góry przepraszam za to słowo!) zaangażowały się natychmiast różne „autorytety” (na czele z niezawodnym prof. Hartmanem – mnie jednak najbardziej ubodło, że wśród nich znalazł się także Stanisław Barańczak, którego dotąd miałam za przyzwoitego człowieka).
Wygląda więc na to, że w naszej kulturze „wolność słowa” zaczyna oznaczać ni mniej ni więcej tylko „prawo do obrażania innych” (czasami odnoszę wrażenie, że w im ostrzejszych słowach, tym lepiej) – „Nieważne, czy to, co mówię, jest mądre, potrzebne, prawdziwe, czy choćby KULTURALNE – ważne, że MAM PRAWO to powiedzieć, więc będę to mówił, choćbyście się skichali!”
Pisałam tu już kiedyś o tym.
Proszę mi wybaczyć drastyczne porównanie, ale publiczne dłubanie w nosie czy w tyłku również nie jest nigdzie formalnie zakazane, a jednak fakt, że ludzie dobrze wychowani na ogół powstrzymują się od tego, nie świadczy o tym, że są zwolennikami „cenzury i zamordyzmu”, tylko raczej o elementarnej kindersztubie.
Robienie zaś z „chama” bojownika o wolność słowa jedynie go rozzuchwala. Ma on bowiem już nie tylko „prawo” mówić to, co mówi, ale odczuwa wręcz taki święty obowiązek. Staje się bohaterem i męczennikiem – jak uciśniona Doda (plotąca androny o „naprutych winem i palących jakieś zioło” autorach Biblii), jak Nergal (nazywający tę samą Księgę „g…”), jak Palikot czy Pawłowicz.
Zresztą, jeśli rację mają wyznawcy różnych szkół „neurolingwistycznych” i rzeczywiście „myślimy tak, jak mówimy” – to nasz świat poprzez ten niewiarygodny zalew wulgaryzmów na pewno nie staje się lepszy. To jednak zdaje się zupełnie nie niepokoić światłych obrońców pani Ewy Wójciak.
I od razu zaznaczam, że nie chodzi mi o to, by – jak histeryzują niektórzy – kogokolwiek „kneblować” czy zamykać w kazamatach. Tyle tylko, że MNIE mamusia uczyła, że jeśli się publicznie puści bąka, to należy powiedzieć „przepraszam!” I tylko tyle. Na to się jednak nie zanosi – ponieważ ani pani Wójciak, ani pani Pawłowicz przepraszać nie zamierzają. W swoim (i swoich zwolenników) mniemaniu nie zrobiły wszak nic niestosownego…
Nawiasem mówiąc, śmieszą mnie również niektóre ich usprawiedliwienia w rodzaju: „ależ to była tylko PRYWATNA wypowiedź.” W dobie Internetu faktycznie niekiedy trudno odróżnić to, co „prywatne” od „publicznego” – niemniej wydaje mi się, że gdyby rzeczywiście miała ona być prywatna, nigdy byśmy się o niej nie dowiedzieli. Jeśli ktoś zamieszcza cokolwiek na portalu społecznościowym, to raczej w przeciwnym celu.
Podobnie to, co tutaj publikuję, wcale już takie bardzo „prywatne” nie jest – choć niejednokrotnie dotyczy spraw bardzo intymnych. To, o czym PRYWATNIE rozmawiam z P. w zaciszu naszej sypialni, pozostanie (mam nadzieję, że już na zawsze) naszą słodką tajemnicą.:)
Przełknęłabym jednak jakoś – choć z bólem – nawet te wszystkie niedorzeczności i niszczenie kultury (nie tylko językowej!), gdyby zasada o „prawie do obrażania” działała tak samo wobec wszystkich.
Tymczasem okazuje się, że choć skandaliczna (zwłaszcza w ustach kobiety i dyrektorki TEATRU!) wypowiedź pani Wójciak powinna podlegać szczególnej ochronie – to nie dotyczy to już równie niekulturalnych stwierdzeń Krystyny Pawłowicz (z których część, chcę przypomnieć, padła również na „prywatnym” spotkaniu tejże ze studentami – podobnie zresztą bronił się Nergal: „komu się nie podoba, ten nie musi przychodzić na koncert!”) czy niezręcznej (ale nie obraźliwej!) wypowiedzi byłego prezydenta o gejach. (Dla porządku przypomnę, że „mur GETTA” dośpiewała sobie tam lewica, aby powiedzenie Wałęsy uczynić bardziej odrażającym – z kontekstu wynika raczej, że chodziło mu tylko o to, że homoseksualiści powinni znaleźć się poza parlamentem). O, nie – te, według tych samych „autorytetów” które tak kochają wolność słowa, są „absolutnie niedopuszczalne” i winny skutkować społecznym ostracyzmem. Oraz pozbawieniem prawa wykładania na uczelni.
Oczywiście, powiecie mi zaraz, byli i tacy, którzy brali w obronę posłankę Pawłowicz. Tak, ale i to mnie martwi, że podziały w naszym społeczeństwie zaszły już tak daleko, że nawet ludzie, którzy – jak dawniej mówiono – „robią w kulturze”, nie potrafią się zgodzić nawet co do tego, że pewne słowa są nie do przyjęcia (i nie do obrony!) w przestrzeni publicznej, niezależnie od tego, kto i dlaczego je wypowiada. Bardzo to niedobrze. Dla kultury. Nie tylko języka.
Postscriptum: Opublikowano raport, z którego wynika, że tzw. „przeciętny Polak” nie rozumie języka, jakim posługują się politycy (biedaczek!:)). I zamiast refleksji nad ogólnym poziomem edukacji i kultury, posypały się z ust tych samych „autorytetów” płomienne apele, by… nie używać tak trudnych słów! (Przypomina mi to wciąż powtarzane „odchudzanie” kanonu lektur szkolnych.)
A wiecie, kto wygrał ów „ranking zrozumiałości”? Nie będziecie zaskoczeni: Janusz Palikot i Krystyna Pawłowicz! No, cóż, jeśli to oni będą określać „poziom debaty publicznej”, to będziemy coraz mniej pojmować ze świata. Ale co tam – grunt, żeby było PROSTO! Prosto, prostacko… Wójciak?