„Fanatyk” – czyli kto?

Niedawna rocznica ataku na wyspie Utoya, jak również moje ostatnie internetowe rozmowy i dyskusje skłoniły mnie do szukania odpowiedzi na pytanie, jakie cechy są konieczne (czy też tylko wystarczające) do tego, by kogoś określić mianem „fanatyka.”

Należałoby chyba zacząć od tego, że – jak w przypadku wielu innych słów – żaden „fanatyk” nigdy nie przyzna, że sam nim jest.  Może, co najwyżej, oskarżyć o fanatyzm swoich przeciwników.

Stosunkowo najlepiej poznany jest fanatyzm religijny – do tego stopnia, że wielu zapomina, że istnieją także inne jego rodzaje. Istnieją zatem na tym świecie fanatyczni wierzący, ale są także fanatyczni ateiści, fanatyczni ekologowie, fanatyczne feministki, fanatyczni weganie… A ostatnio, zwłaszcza w USA, pojawili się nawet fanatyczni pogromcy rasizmu, u których „obrona czarnego życia” stała się już rasizmem à rebours – skierowanym przeciwko wszystkim białym…

Nie ma chyba takiej dziedziny ludzkiego doświadczenia, która by była wolna od ryzyka popadnięcia w fanatyzm – skoro można być nawet FANATYCZNYM zwolennikiem swojej drużyny sportowej…

Ponieważ jednak, jako się rzekło, jest to zawsze w dużej mierze kwestia subiektywnej oceny, ludzie czasem określają jako „fanatyzm” zupełnie różne rzeczy. Spotkałam się nawet z określeniem Szymona Hołowni (w moim przekonaniu dość umiarkowanego) mianem „katolickiego fanatyka.” 

Dla jednego „fanatykiem” będzie już ten, kto się przeżegna przed jedzeniem w McDonaldzie, a dla innego – dopiero ten, kto nawołuje do podpalania kościołów… Trudna sprawa z tym fanatyzmem.

Czy zatem do nazwania kogoś w ten sposób wystarczy, że ktoś ma w jakiejś sprawie  „wyraziste” (a nawet skrajne) poglądy? 

Moim zdaniem – nie. I jestem z zasady bardzo ostrożna w używaniu takich epitetów.  Bo dla mnie „fanatyzm” nierozerwalnie wiąże się z nietolerancją. Z chęcią skrzywdzenia czy też ukarania innych za to, że moich „jedynie słusznych” poglądów nie podzielają.

I tak, nie jest „antyaborcyjnym fanatykiem” ten, kto uważa, że każda aborcja to w istocie zabójstwo – ale z pewnością byłby nim ten, kto by chciał skazywać na długoletnie więzienie wszystkie kobiety, które aborcji dokonały.  Nie jest fanatyzmem protest przeciwko przemysłowemu ubojowi zwierząt – ale byłoby nim wysadzenie rzeźni w powietrze. Nie jest fanatyzmem antyklerykalizm – ale jest nim nawoływanie do „wypędzenia z Polski” czy kastrowania księży – z czym już kilkakrotnie się spotkałam.  Nie jest wreszcie fanatyzmem feminizm, marksizm, nacjonalizm czy jakikolwiek inny „-izm” dopóki nie zaczyna oznaczać nienawiści do jakiegoś zbiorowego „wroga.”

Ufff. Wydaje mi się, że wreszcie to rozgryzłam. Dajcie znać w komentarzach, czy zgadzacie się z moimi definicjami?

Święta wojna?

Jest raczej oczywiste, że wiary w Chrystusa, Księcia Pokoju, nie głosi się „mieczem”. PRAWDA przecież powinna obronić się sama, nieprawdaż?

A jednak, jak mi mówił mój spowiednik, jest jeszcze zbyt wielu chrześcijan (nie tylko katolików!), dla których najważniejszym zdaniem z całej Ewangelii jest to, że Piotr kiedyś odciął ucho słudze arcykapłana. Chwała mu! Przecież walczył z „wrogami Chrystusa” aż do przelewu krwi…

I tak jakoś sobie o tym przypomniałam, kiedy przeczytałam na „Frondzie”, że jakichś dwóch chrześcijańskich (?) aktywistów w USA zastrzeliło słynnego lekarza-aborcjonistę… I że niektórzy z naszych chcieli użyć mszy świętej (sic!) do zagłuszania koncertu Madonny… Na szczęście kuria się nie zgodziła na takie bezeceństwo…

A kiedyś, w sam Wielki Czwartek, podczas Mszy Wieczerzy Pańskiej, osobiście byłam świadkiem, jak pewien ksiądz zachwycał się faktem, że muzułmanie są gotowi nawet zabijać w obronie swojej wiary… „A wy co?!” – pytał retorycznie osłupiałych z wrażenia parafian.

Ostatnio również w radiu TOK FM słyszałam pewnego wielce oburzonego pana, który krzyczał, że za takie teksty o wierze, na jakie pozwala sobie ten i ów redaktor, to w Arabii Saudyjskiej dawno by już poleciały głowy. I się przeraziłam – bo usłyszałam w głosie tego pana nutkę zawodu, że u nas jednak tak nie można…

Wszystko to obrazuje chyba zupełne niezrozumienie pewnej fundamentalnej różnicy, jaka zachodzi pomiędzy chrześcijaństwem i islamem. Dla muzułmanina każda „obraza Boga” jest osobistą zniewagą, która domaga się zmycia nawet krwią bluźniercy.

Ale chrześcijaństwo, o ile mnie pamięć nie myli, jest religią Boga „który sam dał się gnębić” i który „nie zasłonił swej twarzy przed zniewagami i opluciem.” Jako wyznawcy takiego Boga nie powinniśmy chyba spodziewać się niczego innego?

Z drugiej jednak strony… ja jestem – w pojęciu niektórych – tylko „ciemną babą”, ale jakoś tak mi się wydaje, że w PAŃSTWIE DEMOKRATYCZNYM każdy (nawet tak głupi, jak tamten „śmiertelnie oburzony” rady PiS) może mieć jakie chce przekonania, tak długo, jak długo nie stają się one obowiązującym wszystkich PRAWEM.

A czy mi się tylko zdaje, czy także zwolennicy „tolerancji” i „postępu” chcieliby wyrugować z przestrzeni publicznej te poglądy, które się nie zgadzają z ich własnymi?:)

Szczerze powiedziawszy, cała ta sprawa z koncertem Madonny ani mnie ziębi, ani grzeje. Ta pani podobała mi się wyłącznie w musicalu „Evita”- a jej prowokacje „religijne” pomijam wyniosłym milczeniem. Sądzę też, że nieco spoważniała od czasów, gdy grywała w podejrzanych filmikach.

Myślę również, że wszelkiego rodzaju „święte oburzenie” (a swoją drogą, my-wierzący nie mamy na nie monopolu: środowiska laickie też się chętnie „oburzają” na różne rzeczy, tylko że wtedy jest to „słuszne i zbawienne”, prawda?:)) jest raczej świetną reklamą.

Postscriptum: A mój przyjaciel, który często „podrzuca” mi nowe tematy, przysłał mi niedawno  taki artykuł z portalu Sfora.pl:

Prezydent Irlandii Mary McAleese podpisała nowelizację ustawy zakazującej bluźnierstwa. Od października obraza Boga i uczuć religijnych będzie karana w Irlandii grzywną do 25 tys. euro. Karane mają być bluźniercze publikacje i wypowiedzi. 

Wykreśliliśmy karę więzienia i zastąpiliśmy ją karą pieniężną, bo to bardziej pasuje do naszych czasów. Taryfy ulgowej jednak już nie będzie – powiedział Dermot Ahern, minister sprawiedliwości.

Nowe przepisy chronią również wyznawców innych religii.

Ateistom będzie groziła grzywna za stwierdzenie, że Bóg jest wymysłem, Żydom za stwierdzenie, że Chrystus nie był Mesjaszem, a chrześcijanom za obrazę Allaha – pisze „The Irish Independent”,

Kary za bluźnierstwo przewiduje także prawo Austrii, Finlandii, Hiszpanii, Holandii i Włoch.”

 

Osobiście nie jestem pewna, czy Boga w ogóle można „obrazić” – to raczej ci, którzy twierdzą, że w Niego wierzą, (zbyt?) często czują się obrażeni. Z drugiej jednak strony, jeśli prawo chroni przed „obraźliwymi wypowiedziami” ludzi różnych ras czy orientacji seksualnych, to dlaczego nie (nie)wierzących? Bo, gwoli sprawiedliwości, ateistów i ich przekonania też trzeba by objąć ochroną…:)

 

A swoją drogą, to dziwne, że właśnie w Irlandii, która – po ostatnio ujawnionych skandalach kościelnych, zalegalizowaniu aborcji i rozwodów i paru jeszcze podobnych „przemianach obyczajowych” jest dziś wszystkim, tylko nie „państwem wyznaniowym” – wprowadza się tak restrykcyjne przepisy „antybluźniercze.”

Czyżby zadziałała tu stara zasada, że im mniej ŚWIĘTOŚCI, tym więcej „świętego oburzenia”?

 

Por. też: „Obraza uczuć religijnych – czyli co?”

Chłodne Oko Opatrzności?

Wielu ludzi – sądzę, że są to ci, dla których perspektywa zupełnego ateizmu jest zbyt przerażająca, pragną się jednak odciąć od tego, co (najczęściej błędnie) kojarzą sobie z wiarą religijną: od „ślepej wiary” i bliźniaczego wobec niej fanatyzmu, od „wiary ze strachu”, wiary traktowanej li tylko jako zwyczaj, albo jako rodzaj „transakcji wiązanej” („ja paciorek – Ty mi zdrowie”) – hołduje jeszcze do dzisiaj oświeceniowej idei Boga jako Pierwszego Nieruchomego Poruszyciela.
Twierdzą oni, że taka postawa jest rzekomo bardziej racjonalna zarówno od tradycyjnego „teizmu” (wiary w Istotę Najwyższą), jak i od ateizmu, ponieważ nie oznacza odrzucenia idei Boga jako takiej.

Moim zdaniem jednak jest gorsza od obydwu, ponieważ de facto oznacza, że Bóg staje się tylko „niepotrzebną hipotezą.” A my – razem z całym Wszechświatem – jesteśmy przypadkiem nie do wyjaśnienia.

(Pewną odmianą takiego światopoglądu jest przekonanie, że o ile Stwórca, faktycznie, może się interesować światem w skali „makro”, to już na pewno nie w „mikro”: prawa kosmiczne to może Go jeszcze obchodzą, ale gdzieżby tam miał czas dla przeciętnego Kowalskiego? ALE JA NIE WIERZĘ W TAKIEGO BOGA.)

To oczywiście prawda, że zbyt wielu wierzących modli się z niewłaściwych pobudek – to tak, jakby powiedzieć komuś: „KOCHAM CIĘ, PONIEWAŻ Cię potrzebuję.”

Właściwą postawą – w stosunku do każdej Osoby, tak Boga, jak i człowieka (ponieważ wierzę, że i Bóg jest Osobą, zarazem „podobną” i zupełnie INNĄ niż my) jest natomiast: „POTRZEBUJĘ CIĘ, ponieważ Cię KOCHAM.” Jest to postawa zupełnie „darmowa” i nie ma nic wspólnego z tym duchowym „handlem” o którym pisałam wyżej . Dostrzegacie tę subtelną różnicę? 😉

Nie potrafię się pogodzić z rzekomo „jedynie słuszną” wizją Boga DOSKONALE OBOJĘTNEGO, jaką nam przedstawiają współcześni „deiści.”

Dla mnie to właśnie równa się de facto odrzuceniu Go w ogóle. Bo jeśli rzeczywiście Bóg, ten „wieczny Egoista” nie ma żadnych pragnień, nie potrzebuje nikogo i niczego – to co z ideą stworzenia? Po co powstał Kosmos, skoro nie był Mu do niczego potrzebny? W ten sposób sprowadzamy BOGA do czegoś w rodzaju siły fizycznej, która wywołała Wielki Wybuch (nie bardzo wiadomo, po co i dlaczego :)). A czy można KOCHAĆ taką siłę? Jasne, że nie można – tak samo, jak nie kocha się np. siły grawitacji. To już chyba lepiej w NIC nie wierzyć…

Ja jednak uważam – i sądzę, że nie jestem w tym mniemaniu odosobniona – że Bóg stworzył Wszechświat, ponieważ jest MIŁOŚCIĄ – i pragnie nieustannie udzielać Samego Siebie – dawać miłość (i także ją otrzymywać, choć nasza miłość oczywiście nie jest Mu do niczego „potrzebna”, niczego Mu nie „dodaje”, zwyczajnie Go…cieszy:)).

Ale oczywiście możemy – a czasami nawet powinniśmy – powiedzieć Bogu „NIE!” Wydaje mi się, że On pragnie, byśmy Go kochali z własnej woli, a nie ze strachu albo pod przymusem. Pod tym względem nasza ludzka WOLNOŚĆ jest Jego najwspanialszym „wynalazkiem.”

Powiem Wam w sekrecie, że zawsze uważałam, że człowiek „święty” to wcale nie ten, który – z przyklejonym służbowym uśmiechem na pysku – mówi ciągle Bogu „tak, tak, tak, tak…”, ale ten, który potrafi z tym „Innym Podobnym” rozmawiać tak, jak się rozmawia z Przyjacielem – tak, jakby obaj byli sobie równi (nawet, jeśli w rzeczywistości nie są), bez lęku.

Wspaniałym przykładem takiej właśnie postawy jest św. Teresa z Avili, która potrafiła powiedzieć Jezusowi: „Nie dziw się, Panie, że masz tak niewielu przyjaciół, skoro tak źle się obchodzisz z tymi, których już masz!”

Widzicie, tam, gdzie chodzi o wiarę w Boga, nic nie jest takie „proste i logiczne” jak się wydaje…

Zob. też: „W co wierzę: BÓG OJCIEC.”