Dlaczego Kościół nie może pogodzić się z gender?

Przy okazji niedawnego dnia Świętej Rodziny nasi biskupi wydali list (dość gruntownie zresztą, i słusznie, skrytykowany przez mojego ulubionego Szymona Hołownię), w którym wśród zagrożeń, czyhających na prawdziwie katolicką, polską rodzinę, obok rozwodów wymienili także, a jakże, znowu tajemniczą „ideologię gender”.

I chociaż naprawdę nie sądzę, by był to rzeczywiście problem spędzający sen z powiek przeciętnym Kowalskim (zdaje mi się raczej, że – w swoich najbardziej bzdurnych przejawach – jest to raczej rodzaj mody, która dotyka niewielkie grupy zaangażowanych wyznawców – i która przeminie prędzej czy później, jak wiele innych) – to jednak myślę, że jestem także w stanie zrozumieć głęboki powód tego sprzeciwu.

Od razu mówię, że nie wierzę, aby była nim zasadnicza niechęć katolicyzmu (czy też szerzej – chrześcijaństwa) do równości płci czy też nawet do pewnego stopnia – do wymienności ról społecznych pomiędzy płciami.

Mimo że (przypomnę) dla tradycyjnej teologii płci nie są całkowicie „zastępowalne” (żadna matka w pełni nie zastąpi ojca, ani też odwrotnie), lecz raczej  „komplementarne” (dopełniają się nawzajem), to jednak jestem głęboko przekonana, że nie musi to wcale oznaczać niesprawiedliwej „nierówności.”

Wierzę raczej w to, że między mężczyznami i kobietami – podobnie jak pomiędzy różnymi wyznaniami chrześcijańskimi – możliwa jest „jedność w różnorodności”, przy poszanowaniu odrębności i unikalnych cech  każdej ze stron.

Nikt rozsądny przecież nie zaprzeczy, że odkąd kobiety zaczęły w większym stopniu angażować się w różne aktywności poza domem, bardziej sprawiedliwy i „elastyczny” podział obowiązków wewnątrz rodziny stał się zwykłą koniecznością. I znakiem czasu.

Szczerze mówiąc, sama wychowywałam się w rodzinie, gdzie podział ról był dość, jak na owe czasy, niestandardowy: mój tata zrezygnował z własnego awansu, aby umożliwić mojej mamie karierę zawodową, w której się spełniała. Mając zatem ojca, który gotował kaszki i wycierał noski nigdy jakoś nie mogłam uwierzyć w to, co napisała sympatyczna skądinąd włoska autorka Constanza Miriano: że mianowicie zmienianie pieluszek własnym dzieciom pozbawia facetów jakiejś części ich męskości. Nie pozbawia.

Myślę jednak, że spór o gender jest o wiele głębszy – toczy się bowiem o samą naturę poznania. I człowieka.

Czy istnieje jakakolwiek obiektywna rzeczywistość (a więc PRAWDA obiektywna), czy też „prawdą” może być każde nasze subiektywne przekonanie – inaczej mówiąc, wszystko, cokolwiek nam się wydaje?

Często przytaczam w tym miejscu przykład z tym nieszczęśnikiem, który zapragnął być kotem – co więcej, udało mu się znaleźć usłużnych lekarzy, którzy dzięki całej serii zabiegów przeistaczają go coraz bardziej w stworzenie „kotopodobne.”

I teraz będzie pytanie kontrolne: czy po zakończeniu całej kontrowersyjnej kuracji człowiek ten rzeczywiście STANIE SIĘ kotem (zgodnie ze swoim najgłębszym pragnieniem)?

Większość z Was zapewne odpowie: nie. No, dobrze – ale właściwie DLACZEGO nie?

I myślę – a przynajmniej mam nadzieję – że większość z Was tym razem odpowie: „Bo człowiek NIE MOŻE być kotem. Z natury. Bo człowiek i kot należą do różnych gatunków.” – albo jakoś podobnie.

Otóż to. A główny filozoficzny problem z gender, tak jak ja je rozumiem (i jak zapewne rozumieją je księża biskupi) polega na tym, że zdaje się ono mówić: „Bzdura, żadna „natura ludzka” nie istnieje. Każdy człowiek może być tym, czym zechce. Kobietą, mężczyzną, kotem…Nie ma granic dla ludzkiej wolności. Nie istnieje też żadna „prawda obiektywna” – a jedynym wyznacznikiem tego, co prawdziwe, jest Twoje najgłębsze wewnętrzne przekonanie.”

W konsekwencji nie istnieje też żaden „Stwórca natury ludzkiej” – albo inaczej: każdy człowiek sam dla siebie jest „stwórcą.”

Oczywiste jest zatem, że z takim postawieniem sprawy chrześcijaństwo (i w ogóle żadna religia, która zakłada istnienie jakiegokolwiek Najwyższego Prawodawcy), które od zawsze – bez względu na to, co nim mówiono w różnych epokach! – było dosyć „realistyczne” (tzn. zakładało, że ISTNIEJE zarówno niezależna od nas rzeczywistość, jak i prawda obiektywna, którą człowiek może poznać i do niej dostosować swoje działanie) pogodzić się  nie może.

Z punktu widzenia zarówno religii jak i wielowiekowego doświadczenia (oraz nauki) wiemy, że istota ludzka NIE JEST nieskończenie plastyczna (zresztą, czyż genderyści naprawdę wierzą, że w przeciągu zaledwie kilku pokoleń poprzez odpowiedni „trening społeczny” da się wykorzenić wszystkie te unikalne cechy, którymi natura – nie bez powodu przecież – w ciągu milionów lat obdarzyła obydwie płci? Szczerze mówiąc, bardzo wątpię, by ktokolwiek mógł w to wierzyć…). A nasza wolność wyboru NIE JEST nieograniczona – ograniczają nas chociażby zwykłe prawa fizyki. Jeśli teraz stanę na parapecie okna i zacznę energicznie machać rękami, nie wzniosę się w powietrze, choćbym nawet bardzo głęboko wierzyła, że jestem ptakiem…

I dlatego właśnie, jak sądzę, Kościół nigdy nie będzie mógł pogodzić się z gender.

 

gender-4

 

 

Czy rzeczy naprawdę są tym, czym nam się wydają?;) Czy może tym, czym chcielibyśmy, aby były?  Czy też są po prostu tym… czym są? Oto jest pytanie!

Źródło obrazka: www.giznet.pl

Wolność w zawieszeniu.

Dawno, dawno temu wszystko było względnie proste. Zło było immanentną częścią świata, już to obecną w nim od samego początku (jak w taoizmie czy zaratustrianizmie), już to zesłaną przez bogów (jak w wierzeniach starożytnych Greków), już to sprowadzoną na świat poprzez wolną decyzję człowieka – jak chcą tego wielkie religie monoteistyczne.

W każdym razie zło było faktem realnie istniejącym, zarówno wewnątrz świata, jak i każdego człowieka – i zadaniem tego ostatniego jako istoty wolnej było sobie jakoś z tym fantem radzić przy pomocy indywidualnego sumienia i zewnętrznych nakazów (czy to prawa, czy religii).

Zakładało to, oczywiście, wiarę w jakiś rozumny porządek natury, który człowiek może swoim umysłem rozeznać i do niego się stosować.

Kiedyś gdzieś przeczytałam, że to nie to wielu ludzi drażni w chrześcijaństwie, że daje im ono (jak sami twierdzą)  „za mało” wolności, tylko, że przyznaje im jej aż tak dużo – a potem skrupulatnie rozlicza ich z jej wykorzystania.

Ten szacunek dla racjonalności natury rozciągano niekiedy na całe stworzenie, jak w średniowieczu, kiedy to urządzano nawet procesy zwierząt, które dopuściły się zbrodni – jak gdyby zakładając, że i one są w stanie odpowiadać za swoje czyny.

Potem jednak, co najmniej od XVIII wieku (a nie dałabym głowy, że nie wcześniej, już wraz z niektórymi protestanckimi teoriami predestynacji – no, bo skoro Bóg niektórych ludzi przeznaczył już z góry na potępienie, to jaki wpływ oni jeszcze mogą mieć na to, co czynią na tej ziemi – i jaki sens mają ich wszelkie moralne starania?) stopniowo „zdetronizowano” Boga jako Stwórcę praw natury, stawiając na piedestale człowieka wraz z jego umysłem.

I od tego momentu, paradoksalnie, zaczął się powolny demontaż pojęcia wolności, opartego na idei indywidualnej odpowiedzialności.

Oto bowiem najpierw Darwin zaczął głosić, że jesteśmy tylko produktem bezrozumnej naturalnej selekcji, dziełem przypadkowych mutacji genów, odziedziczonych nieraz po bardzo odległych przodkach – powiedzcie sami, czy takie „coś” może choćby zamarzyć o tym, by być wolne? Nic więc dziwnego, że niektórym darwinistom „wolność” jawi się tylko jako pewien dziwaczny produkt uboczny naszej ewolucji, jedna z wielu mrzonek „nagiej małpy”, na równi z pięknem, dobrem, sprawiedliwością czy też samym pojęciem Boga.

Zawtórował im wkrótce Freud, dorzucając, że jesteśmy w istocie nie mniej od „nierozumnych” zwierząt niewolnikami własnych nieuświadomionych instynktów (przede wszystkim natury seksualnej), co więcej, że trzymanie tychże na uwięzi przez kulturę i wychowanie rodzi głęboką frustrację a nawet choroby psychiczne. Jedynie ich uwolnienie, a co za tym idzie, akceptacja naszej fundamentalnej „zwierzęcości” (na którą, oczywiście, nic nie możemy poradzić) – miało być drogą do szczęścia i wyzwolenia, choć o „wolności” w sensie ścisłym trudno w tym wypadku mówić. Freud również zastąpił pojęcie rzeczywistej „winy” człowieka (a więc i kary, która mu się należy) bardziej subiektywnym i mglistym „poczuciem winy”, które może być (i zazwyczaj bywa) w nas wmówione przez opresyjne społeczeństwo.

A w końcu Karol Marks (i podobni mu utopiści) uznał, że człowiek jest z natury istotą dobrą, złym czynią go warunki, w jakich żyje. – To nie człowiek jest grzeszny, tylko ten świat jest źle urządzony! – zakrzyknęli jego uczniowie – Zmienimy go, a wtedy również tzw. „grzech” zniknie w tego łez padołu jak sen jaki złoty.

Nawiasem mówiąc, takie same tony pobrzmiewają wciąż np. w osławionej Konwencji o Przeciwdziałaniu Przemocy wobec Kobiet i Przemocy Domowej: winą za gehennę maltretowanych nie obarcza się tam w żadnym wypadku problemów konkretnych ludzi, lecz zawsze pewne STRUKTURY – rodzinę, tradycję czy religię. Znieśmy owe struktury, a wszystko będzie cacy.  No, tak. Przecież zło jest czymś na zewnątrz, a nie wewnątrz człowieka.

W teorii brzmi to nawet całkiem logicznie: z jakiego powodu na świecie miałaby istnieć np. kradzież, jeśli nie będzie już własności prywatnej? Albo zazdrość i zdrada, jeśli nareszcie zniesiemy monogamiczne małżeństwo? Pamiętam, jak w młodości czytałam pewną radziecką książkę, w której rozmarzony pionier tłumaczył koledze, że w idealnym ustroju komunistycznym nie będzie już przestępców, lecz, co najwyżej, ludzie chorzy, których będzie się leczyć, a nie karać… No, po prostu raj na Ziemi!:)

A stąd już tylko krok do „antypedagogiki”, rezygnacji z wychowywania dzieci. No, bo któż mógłby czegoś jeszcze nauczyć istoty, które przecież są z zasady dobre – i same najlepiej wiedzą, co jest słuszne?

W literaturze ten nurt reprezentuje np. Pippi Langstrump – gdzie „naturalnie dobra”, szczęśliwa dziewczynka, „wychowująca się” sama, bez rodziny, zostaje wyraźnie przeciwstawiona skrępowanym konwenansami kolegom, którzy muszą – o zgrozo! – chodzić do szkoły i słuchać rodziców…Przeraziłam się, gdy przeczytałam pewien feministyczny esej, w którym dowodzono, że bohaterka trylogii Millenium Stiega Larssona – która bez najmniejszych skrupułów brutalnie morduje wszystkich, którzy kiedyś ją skrzywdzili – to po prostu typ „nowej kobiety”, dorosłej Pippi, nareszcie w pełni wyzwolonej ze społecznych ograniczeń. Jeśli takie właśnie wspaniałe  rezultaty miałoby dawać „antywychowanie” – to ja serdecznie za nie dziękuję!

A i dawny pomysł „leczenia a nie karania” przestępców odżywa właśnie na naszych oczach – np. pod postacią niektórych teorii neuropsychiatrycznych. No, bo jeśli za całość tego, co określamy jako nasze „człowieczeństwo” odpowiada nasz mózg – i jeśli jesteśmy z natury dobrymi, moralnymi istotami, to jeśli już zdarzy się tak, że ktoś jawnie łamie zasady (a nie da się go wytłumaczyć winą innych – toksycznych rodziców czy też opresyjnego systemu) – to znaczy, że z jego mózgiem musi być coś nie tak. Musi być po prostu chory – bo jakże to możliwe, by zdrowy i normalny człowiek mógł świadomie wybrać zło? Taka perspektywa byłaby dla nas zbyt przerażająca. Tak więc, nawet jeżeli w mózgu tego czy owego złoczyńcy nie możemy dotąd odkryć żadnych widocznych zmian – tłumaczą niektórzy guru tego nurtu – to tylko oznacza, że nie dość dokładnie szukaliśmy! Bo przecież zdrowy człowiek z natury jest dobry – i basta!

Wszystko to bardzo piękne, tylko, że oznacza to w praktyce, że nikt z nas, tak naprawdę, za nic nie odpowiada.

„A zatem uważasz, że Cię molestowałem? No, wiesz, moja droga, znasz moje rozbuchane libido, u mnie te rzeczy są po prostu nie do opanowania! A poza wszystkim, jestem facetem, i niestety. nasza patriarchalna kultura tak właśnie mnie ukształtowała. Przykro mi, że to padło akurat na ciebie, ale w tej sytuacji sama chyba rozumiesz, że trudno mnie nawet za to winić? Zamordowałam własnych rodziców? No, cóż, to prawda, ale to po części także ich wina, bo byli wobec mnie represyjni, oprócz tego mam nie najlepsze geny – no, i w moim mózgu musi być „coś”, co sprawiło, że musiałam, no, po prostu musiałam, to zrobić!” (Celowo trochę przejaskrawiam, ale naprawdę tylko trochę: czytałam o nastolatce, która oskarżyła ojczyma o napastowanie, ponieważ nie chciał jej kupić kotka – i o innej, która zaatakowała rodziców, gdy dostała nie ten model smartfona, o jakim marzyła. No, cóż, rodzicielska opresja niejedno dzisiaj ma imię…)

Ma to zresztą i ten niespodziewany skutek uboczny, że – wyklęta już dawno jako barbarzyńska – kara śmierci, która była wyrazem, może i prymitywnego, ale jednak poczucia sprawiedliwości, wraca dziś po cichutku tylnymi drzwiami w przebraniu ni mniej ni więcej, tylko eutanazji dla najgroźniejszych przestępców, która to  z kolei ma być przejawem naszego współczucia dla tych biednych chorych.

Tak więc zrozumiałą dolegliwość kary pozbawienia wolności dla takiego, powiedzmy, Andersa Breivika, która byłaby dawniej pojmowana jako naturalna konsekwencja jego własnego postępowania, zrównaliśmy z cierpieniem nieuleczalnie chorych, którzy przecież nie są mu winni w żaden sposób.

Ale czy tam, gdzie nie ma już żadnej osobistej odpowiedzialności, możliwa jest jeszcze jakaś sprawiedliwość?

O czymś trochę podobnym pisze ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski: „Są już aplikacje, w których użytkownik może wprowadzić swoje postanowienia (np. ile razy w tygodniu pójdzie na siłownię). Jeśli nie zrealizuje zakładanego celu, to aplikacja naliczy mu grzywnę, a ta zostanie podzielona pomiędzy innych użytkowników aplikacji, którzy wypełnili swój plan. Albo małe bransoletki rażące prądem elektrycznym za każdym razem, gdy się łamie postanowienie, takie jak na przykład nieobgryzanie paznokci.  Na razie urządzenia te są przedstawiane jako pomoc. Mają kształtować lepsze zachowania (…): „Jeśli palenie powoduje raka, my pomożemy ci nie palić, wymierzając karę.”

W głębi serca czujemy, że taki „udoskonalony” świat jest na granicy koszmaru. Miłość, wdzięczność, odpowiedzialność nie są atrybutami maszyn. Chyba że nie wierzymy w duchowość duszy ludzkiej. Wtedy nie jesteśmy niczym więcej, niż kodem programowym. A przecież dobry człowiek jest czymś więcej, niż wytresowanym zwierzęciem.”

(„Duchowość czy kod?”, w: „Idziemy” nr 15 (498) z dnia 12.04 2015 r.)

Źródło obrazka: Interia.pl

Biolog z filozofem w jednym stali domu…

A nawet na jednej półce bibliotecznej, bo…

Niezawodny prof. Jan Hartman, o ile nie pochyla się z troską nad losami „totalitarnego” Kościoła katolickiego, czasami zajmuje się także losami młodych matek, które jego zdaniem powinny by czytać mądre książki, coby nie być tak ciemne i ograniczone, jak rzekomo bywają.

Swoją drogą, jakże to łatwo dawać takie światłe rady, kiedy się samemu NIE MAniemowlęcia przy piersi.

Niemniej zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinno to być dla mnie żadną wymówką: moja śp. Babcia przez całe życie czytała bardzo dużo, mając na głowie szóstkę pociech i gospodarstwo rolne na dodatek…

Aby więc zapobiec prorokowanej mi przez profesora nieuchronnej  zamianie mózgu w twarożek na słodko, czytałam sobie ostatnio (równolegle!) Benjamina Wikera,  chrześcijańskiego filozofa  – oraz biologa Jeana Testarta.

Wiker („Dziesięć książek, które zepsuły świat – oraz pięć innych, które temu dopomogły”, wyd. FRONDA 2012) wędrując przez historię idei, pokazuje te, które obecnie kształtują nasze myślenie o rzeczywistości, choć często nawet o tym nie wiemy.

O, np. utylitaryzm J.S. Milla, który uczy, że naczelnym celem człowieka powinno być unikanie cierpienia – co więcej, zawiera w sobie utopijną wiarę, że przy użyciu środków prawnych będzie można kiedyś to cierpienie jeśli już nie wyeliminować ze świata, to na pewno znacząco zmniejszyć jego ilość.

Powstałą na skutek tego etykę utylitarną, która dominuje w naszym współczesnym myśleniu, można by nazwać „etyką ułatwiania” (życia, a czasem również śmierci) lub „uszczęśliwiania” – w tym ujęciu dozwolone, a nawet pożądane staje się wszystko, co „uszczęśliwi” jednostkę, nawet tylko w jej własnym mniemaniu.

Dlaczego, pyta np. najbardziej znany utylitarysta Peter Singer, mielibyśmy ZMUSZAĆkobietę do posiadania dziecka, którego „nie zdążyła” (biedaczka!) pozbyć się przed narodzeniem? Czy nie lepiej byłoby zamiast tego UŁATWIĆ jej uśmiercenie niechcianego noworodka (co wszak jest i tak „procederem starym jak świat”)?

Albo weźmy założenie Thomasa Hobbesa, jakoby każdy człowiek Z NATURY „miał prawo” do wszystkiego, czegokolwiek zapragnie – nawet do ciała i życia innej osoby – a „Państwo” było od tego, by tak rozumiane „prawa-pragnienia” zabezpieczać i dbać jedynie o to, byśmy się przy tym wzajemnie nie pozagryzali.

Natomiast książka prof. Testarta, notabene NIE chrześcijanina, lecz raczej, jak sam o sobie mówi, zwolennika… maoizmu, pokazuje jeszcze inne praktyczne konsekwencje, wynikające z przyjęcia tych dwóch teorii za oczywiste.

In vitro, jak zauważa prof. Testart, stworzyło ludziom szereg MOŻLIWOŚCI, a wraz z nimi i PRAGNIEŃ, o których inaczej albo w ogóle byśmy nie pomyśleli, albo staralibyśmy się zaspokoić je w jakiś inny sposób, znany ludzkości od wieków.

W przeszłości pragnienia takie ulegały „sublimacji”, kierując się ku szczęściu posiadania dziecka adoptowanego (albo przynajmniej psa), albo zwracając się ku lekturom, podróżom, działalności społecznej, religijnej, artystycznej…

Nie należy jednak – pamiętając o szczęściu tych, których „nauka” obdarzyła upragnionym potomstwem – zapominać też o cierpieniu innych, o wiele liczniejszych par, które, doznawszy wcześniej nadziei, rozbudzonych przez nowe osiągnięcia medycyny, i wielu cierpień ducha i ciała, musiały pogodzić się z goryczą klęski.

Te jednak, śmiem twierdzić, nie znajdują się w centrum naszej uwagi, co więcej, sądzę, że profesor ma rację, gdy mówi, że „jest coś niemoralnego w statystycznym wyrażaniu „sukcesu.” (Jak to zazwyczaj czynią kliniki wspomaganego rozrodu)

A pośród tych nowych możliwości (które, gdy profesor pisał swoją „obrazoburczą” książkę, były jeszcze w dużej mierze kwestią przyszłości, a które dziś są już rzeczywistością) można wymienić banki komórek i zarodków, umożliwiające kobietom urodzenie dziecka w dowolnie wybranym przez nie momencie.

Ekstremalnym przykładem takiego podejścia jest owa 75-letnia Brytyjka, która domagała się (nie wiem, z jakim skutkiem) wszczepienia zarodka pochodzącego z obcych komórek, ponieważ „dopiero teraz poczuła, że mogłaby być dobrą matką.”

Mamy też już „dzieci-lekarstwa”, poczynane głównie, albo tylko jako „banki części zamiennych” dla chorego rodzeństwa, a również liczne dzieci, urodzone przez matki zastępcze, także własne biologiczne siostry (sic!) lub babki.

Temu Testart (stetryczały konserwatysta?;)) także sprzeciwia się dość stanowczo, pisząc: „Są przecież i tacy, którzy uważają, że nie ma nic zdrożnego w tym, że przyjaciółka podaruje swoją komórkę jajową, kuzyn plemnik, a babcia przyszłego dziecka użyczy swojej macicy (ostatnio stało się to nawet dosłownie, przez przeszczep – przyp. Alby), aby stworzyć jeden wspólny zarodek. Czemuż ci ludzie nie czynią tego raczej w swoim własnym kręgu, prywatnie, zamiast propagować takie postępowanie jako ogólnie przyjętą metodę?”- pyta raczej retorycznie. Wstrętny, wstrętny konserwatysta… :)

Dziecko może się także urodzić wiele lat po śmierci swoich rodziców, biorąc pod uwagę, że zahibernowane zarodki mogą – w odpowiednich warunkach – trwać w stanie zawieszenia życia przez czas prawie nieograniczony. To trochę tak, jakbyśmy dziś mogli poznać syna lub córkę Mieszka I.

W kolejce czekają już jednak kolejne projekty – np. wszczepianie ludzkich zarodków do macicy zwierząt lub tworzenie „sztucznych macic” (co niewątpliwieUŁATWIŁOBY nam obserwację rozwoju embrionu i dokonywanie na nim różnorodnych eksperymentów).

Teoretycznie już dzisiaj możliwe jest także programowanie płci oraz tworzenie użytecznych (m.in. w transplantologii) hybryd człowieka i zwierząt – dokonuje się tego na razie na poziomie zarodkowym. Niewątpliwie rozwiązałoby to palący problem braku „ludzkich części zamiennych”, a także, być może, po stworzeniu jakiejś formy „małpoludów”, pracy w warunkach zagrażających zdrowiu i życiu, a niedającej się wykonać przez automaty.

Coraz bardziej możliwe stają się również modyfikacje genetyczne zarodków, a przesuwanie „granicy człowieczeństwa” aż do momentu porodu, a nawet poza nią (Singer), niewątpliwie UŁATWIA rozwiązywanie wielu związanych z tym trudnych kwestii medycznych, etycznych i prawnych.

Inne możliwości, na razie jeszcze w sferze s.f. , to klonowanie człowieka czy urodzenie biologicznego dziecka dwóch kobiet – albo donoszenie ciąży przez mężczyznę (co zapewne spotkałoby się z entuzjastycznym przyjęciem części środowisk LGBT, którym  natura uparcie odmawia takiego „prawa”…)

O klonowaniu reprodukcyjnym zresztą profesor wyraził się błyskotliwie: „Każdy wie najlepiej, że siebie samego kocha się najbardziej, siebie pragnie się najbardziej. Jeśli więc dziecko jest tylko mieszaniną uczuciowości i narcyzmu, to naszym najgłębiej skrywanym pragnieniem jest miraż klonowania: kocham sam siebie i stwarzam sobie dziecko na swój obraz i podobieństwo. Teraz zrodzę się z mojej własnej krwi i będę żyć z miłości do siebie.” Brrrr...

 W roku 1986 prof. Jacques Testart, jeden z najznakomitszych francuskich uczonych, „współtwórca” Amandynki, pierwszego francuskiego „dziecka z próbówki”, zaproponował międzynarodowe moratorium w zakresie badań dotyczących inżynierii embrionalnej.

Ludzie, jak dotąd, zwykle robili WSZYSTKO, co tylko DAŁO SIĘ technicznie zrobić – zauważa profesor – Czy zatem postęp nauki, pyta, powinien polegać na tym, żeZAWSZE robi się to, co nauka aktualnie pozwala nam zrobić? A jeśli nie, to co właściwie ma stanowić granicę spełniania możliwości?

Niestety, obawiam się, że jest osamotniony w stawianiu tego typu problemów w świecie nauki, który coraz bardziej porzuca pytania w rodzaju: „po co?” i „dlaczego?” na rzecz innych: „jak?” i „w jaki sposób?”

(Choć niedawno zdarzyło mi się przeczytać we „Wproście” wywiad z profesor genetyki, Magdaleną Fikus, która miała odwagę wyrazić „gorszący” pogląd, że człowieka powinno się „robić” raczej w łóżku, niż w laboratorium. wypowiadając się również przeciwko klonowaniu reprodukcyjnemu – idzie nowe?:)). Fachowo nazywa się to „teleologią nauki.”

„Przyszedł czas zrobienia pauzy. – powiedział Testart  w jednym z wywiadów, uzasadniając swoją decyzję o rezygnacji z własnych, świetnie zapowiadających się badań – Uprzednio zapłodnienia in vitro miały swą ściśle określoną funkcję: było nią „danie dziecka” bezpłodnej matce. W przyszłości zaś – która już nadchodzi – będziemy próbowali wyprodukować dziecko o odpowiednich cechach, wedle określonej miary. Żądam prawa także dla logiki nieodkrywania, dla etyki niebadania… Ale – dodaje w innym miejscu – niechaj fanatycy sztucznej prokreacji uspokoją się. Badaczy jest wielu, a ja mam świadomość, że w moich poglądach jestem odosobniony.”

Zaiste, są to często poglądy szokujące w naszym politycznie poprawnym świecie. :)

„Przestańmy udawać – pisze np. profesor – że same w sobie badania naukowe są neutralne, że tylko ich ZASTOSOWANIA mogą być dobre lub złe.” Albo: „Ani antykoncepcja, ani in vitro nie są postępowaniem moralnie neutralnym. Już wcześniej – zauważa profesor – powszechne zastosowanie antykoncepcji oddzieliło pożycie płciowe od prokreacji, teraz zaś tę ostatnią można całkowicie wyeliminować ze sfery seksu dzięki in vitro.”

„In vitro przygotowuje nas do przejścia przez kolejne etapy: najpierw obawy, potem akceptacji, wreszcie żądań, aby zarodek poddawać coraz to nowym manipulacjom.”

I jeszcze: „Zgadzając się na udział w tym przedsięwzięciu, zdawałem sobie niejasno sprawę, że dziecka z próbówki nie można „próbować”, że dziecko to należy po prostu przyjąć.” (Ponieważ, jak trzeźwo zauważa w innym miejscu – „nie istnieje selekcja bez eliminacji.”)

Ciekawe, ilu z jego kolegów po fachu i następców myśli podobnie?

„Już niedługo, drodzy rodzice – ironizuje  – wasze małe będą wybierane jak w psiarni: kształt uszu, kolor sierści, długość łap – no, i oczywiście dobre zdrowie.”

„Nie należy się łudzić – dodaje – że lekarze będą mogli odmawiać takim prośbom. Cierpienie związane z posiadaniem dziecka np. niechcianej płci może być niekiedy porównywalne z bólem towarzyszącym nieposiadaniu dziecka w ogóle, co zapewne potwierdzą psychologowie. Zresztą, jak OBIEKTYWNIE zmierzyć rozmiary czyjegoś cierpienia?”

No, po prostu istny „moherowy beret”, chociaż ateista. ;)

Można sądzić – pisze dalej profesor – że u ludzi to raczej MIŁOŚĆ niż popęd seksualny jest przyczyną, dla której od początku świata rodzą się dzieci. Swoją drogą, jak na tak ścisły umysł, to niezły romantyk z tego profesora.:)

Oczywistym tego dowodem (także DLA MNIE) byliby i ci, którzy uciekają się przy tym do pomocy rurek, lancetów i płynów odżywczych.

Nadchodzi jednak czas radykalnego rozdzielenia dwóch postaw – kocham cię i nie dotykając Cię nawet daję Ci dziecko; pożądam Cię i „robię ci” dziecko, nie kochając Cię. (W erze „przed in vitro” tylko ta druga ewentualność była możliwa…).

Zwracając nieustannie uwagę na możliwość „odczłowieczenia” całej procedury (np. jeśli chodzi o pobieranie nasienia od mężczyzn) profesor zdaje się jednak wierzyć w zwycięstwo ludzkiej miłości nad „mechanistycznymi sztuczkami” naukowców.

Jak wtedy, gdy opisuje wzruszający przypadek pary, która odmówiła wejścia „do szafy” (specjalnego pomieszczenia) w celu oddania nasienia, zamiast tego żądając dla siebie oddzielnego pokoju. „Kiedy tam weszliśmy, by odebrać pojemnik, czekał odstawiony, a oni wciąż jeszcze trwali złączeni pocałunkiem, zmieniając techniczną konieczność w akt wzajemnej miłości i oddania.”

Z tego względu, pomimo rozlicznych wątpliwości co do obecnych i przyszłych zastosowań tej metody, profesor NIE JEST – co warto bardzo mocno podkreślić na koniec  – przeciwnikiem in vitro w jego najbardziej podstawowej, „małżeńskiej” wersji. Nie. On chciałby jedynie, by in vitro było używane tylko do tego, do czego zostało stworzone: do dawania szansy na rodzicielstwo rzeczywiście bezpłodnym parom.

W końcu temu poświęcił prawie całe swoje zawodowe życie.

„Czy należy się cieszyć z wprowadzenia in vitro na medyczny rynek? – zapytuje. – Odpowiedzią jest radość rodziców, którzy – po licznych próbach bezskutecznego leczenia – odkrywają, że są we troje, widząc zaokrąglający się brzuch. A „to trzecie” przestało już być własnością specjalistów – umknęło ze świata hormonów, lancetów, próbówek i sztucznych płynów, stając się już tylko ich dzieckiem.”

Nie jest również zwolennikiem poglądu o człowieczeństwie zarodka od momentu poczęcia – uważa, że zarodek „uczłowiecza się” dopiero w pierwszym kontakcie z inną ludzką istotą – z organizmem matki. Warto jednak zauważyć, że zanim powstało in vitro , coś takiego, jak „zarodek w stanie wolnym” w ogóle nie istniało.

A ostatnio o profesorze znów zrobiło się głośno, gdy podczas wielotysięcznych protestów obywateli we Francji opowiedział się stanowczo przeciw przyznaniu „prawa” do in vitro parom jednej płci (to zresztą akurat wydaje mi się dosyć logiczne – jeśli in vitro jest metodą LECZENIA, to co właściwie ma „leczyć” w przypadku osób homoseksualnych?)

Nie ma co – nietuzinkowa postać z tego profesorka!:)

POCZYTAJCIE SOBIE SAMI: Jacques Testart, Przejrzysta komórka, wyd. PIW 1990; Benjamin Wiker, Dziesięć książek, które zepsuły świat (oraz pięć innych, które temu dopomogły), wyd. FRONDA 2012.

Ta pierwsza pozycja, oprócz zasygnalizowanych już powyżej rozważań Autora na temat filozofii nauki, postępu i medycyny, zawiera też pasjonujący opis jego pionierskich badań nad in vitro we Francji. Szczerze polecam.