Co naprawdę myślę o…PLADZE OTYŁOŚCI?

Dawno, dawno temu nasi przodkowie jedli, kiedy byli głodni – i wtedy, kiedy było coś do jedzenia (np. kiedy udało im się polowanie), a kiedy nie było (np. na przednówku), to po prostu „obywali się smakiem.”

I to było naturalne i zdrowe, bo w okresach głodu organizm odpoczywał i zużywał „zapasy” nagromadzone w czasach obfitości. Taki wrodzony mechanizm mają jeszcze ciągle małe dzieci (oczywiście, dopóki ich nie zdemoralizujemy) – jedzą, kiedy są głodne, a kiedy nie są, to żadna babcia biegająca za nimi z łyżeczką i wołająca „Bubusiu, zjedz kaszkę!”nic tu raczej nie wskóra. 🙂

Dlatego jestem zdania, że absolutnie NIE NALEŻY zmuszać dzieci do jedzenia. Jeśli są zdrowe, tzn. że jedzą dokładnie tyle, ile im potrzeba, nawet jeśli NAM się wydaje, że „za mało.”

Mój młodszy brat, na przykład, kiedy był mały, jadał „do syta” raz na 2-3 dni i choć cała rodzina ubolewała, że „to dziecko nic nie je” wyrósł na silnego i zdrowego mężczyznę. Starszego brata natomiast i mnie „dokarmiano” w dzieciństwie na siłę – i odtąd oboje mamy okresowo problemy z nadwagą (u mnie przerywane dodatkowo epizodami anoreksji)

Natomiast nasza kultura, niestety, zmienia się dużo szybciej, niż nasza biologia – w rozwiniętych krajach świata żarcia mamy obecnie w bród, a nasze ciała nadal odkładają zapasy na późniejsze „ciężkie czasy”, które teraz już nie nadchodzą.

Bo nie ma co się oszukiwać: podstawową przyczyną otyłości jest spożywanie zbyt dużej ilości pożywienia w stosunku do potrzeb. Nie od dziś przecież wiadomo, że najskuteczniejszą metodą walki ze zbędnymi kilogramami jest tzw. „dieta ŻP” 😉

Chociaż byłabym też ostrożna z twierdzeniem, że np. pigułki antykoncepcyjne to tylko coś w rodzaju nieszkodliwej witaminki, która w dodatku skutkuje przeciw ciąży. Mimo wszystko są to przecież hormony, które na pewno wpływają w jakimś stopniu na nasz metabolizm, chociaż oczywiście zakres tego wpływu może być różny u różnych osób. Podobnie zresztą (na co zwróciła mi już dawno uwagę jedna z Czytelniczek) jest z hormonami, obecnymi w przemysłowo produkowanej żywności, w wodzie, a nawet w glebie.

Natomiast co do spotykanego tu i ówdzie łączenia „spirali” z problemem otyłości dotąd się nie spotkałam, przede wszystkim dlatego, że ilość hormonów, jaką zawierają, jest znacznie niższa, niż w przypadku pigułki. Spirala jest w zasadzie środkiem „mechanicznym” tzn. ma za zadanie wywoływać takie zmiany (podrażnienia) w śluzówce macicy, aby uniemożliwić zagnieżdżenie się w niej zarodka – a użyte tu hormony mają jedynie wzmacniać ten efekt. Jeżeli więc jako skutek uboczny występuje tutaj przyrost wagi ciała, to ma to raczej podłoże psychiczne (np. kiedy kobieta nie w pełni akceptuje tę metodę – możliwe skutki wczesnoporonne, ciało obce wewnątrz swego ciała, itp.).

Postscriptum: Ostatnio jestem wstrząśnięta coraz częstszymi doniesieniami o rodzicach, którzy zagłodzili na śmierć swoje małe dzieci.

W przypadku pary z Niemiec, która zabiła w ten sposób swoją 14-miesięczną córeczkę, chodziło chyba o zwykłe (?!) zaniedbanie, natomiast pewna Amerykanka za radą swojej sekty nie dawała jeść rocznemu (!) synkowi, ponieważ nie chciał powiedzieć „AMEN” po modlitwie przed posiłkiem… Uchowaj nas, Boże, od takiej „pobożności”!

Postscriptum 2:  Pewien pastor w Stanach – gdzie, jak wiadomo, otyłość jest już problemem wagi państwowej – opracował (podobno na podstawie Biblii) własny sposób odżywiania, który nazwał „dietą Jezusową”, a który opiera się na popularnym wśród baptystów pytaniu:„What would Jesus do?” – „Co Jezus zrobiłby na Twoim miejscu?” – a w tym przypadku: „Zanim cokolwiek weźmiesz do ust, zapytaj samego siebie, czy Jezus by to zjadł!” 🙂

Ja bym tu zrobiła zastrzeżenie, że, po pierwsze, Jezus i Jego uczniowie wydają się raczej mało „wybredni” pod względem kulinarnym – Jezus nakazuje im nie troszczyć się zbytnio o jedzenie (Mt 6,31) i „jeść to, co im podadzą” (Łk 10,8). A po drugie, cała gromadka zapewne spalała dużo kalorii, wędrując pieszo po całej Palestynie…:)

A co w rzeczywistości jadał Jezus? Jeśli wierzyć opisom biblijnym, przede wszystkim chleb (słowo to występuje w NT aż 92 razy!), ziarna zbóż (na surowo, ale pewnie też prażone, jak to wówczas było w zwyczaju – Łk 6,1; por. Rt 2,14) i ryby, zapewne pieczone (J 21,9), nie gardził także owocami (figi, oliwki, winogrona). Ale wspomina również o jajkach (Łk 11,12) i ziołach (gorczyca, koper, kminek, mięta…) oraz ogólnie o „jarzynach” (Mk 4,32; Łk 11,42).

Najpewniej, podobnie jak Jego kuzynowi Janowi, nie był Mu także obcy smak „miodu i szarańczy” (z dodatkiem tej ostatniej robiono w Palestynie coś w rodzaju ciasteczek). Prorok Izajasz pisze w swoim proroctwie o Mesjaszu, że zanim Chłopiec nauczy się odrzucać zło, a wybierać dobro, będzie się żywił „śmietaną i miodem” (Iz 7,15) – i jest to o tyle prawdopodobne, że było to powszechne w tamtej epoce pożywienie pasterzy – proste, a zarazem pożywne. „Masło” natomiast występuje w Biblii bardzo rzadko, jako że jego przygotowanie było w owych czasach dosyć czasochłonne (Prz 33,30). Pijał zaś na pewno wino (wzmiankowane w NT co najmniej 18 razy) i źródlaną wodę (J 4,7).

Jak się zdaje, mięso spożywano wówczas tylko od święta, zapewne przy okazji uczt, na które zresztą chętnie Go zapraszano razem z uczniami (np. J 12,2) – a On sam najwyraźniej nie gardził rozkoszami stołu, skoro zasłużył sobie nawet na epitet „żarłoka i pijaka” (Łk 7,34). Chociaż, patrząc z naszej perspektywy, przedstawione powyżej menu nie wydaje się wcale „wystawne”, prawda?

No, co z tym POSTEM?

W dobie powszechnej mody na odchudzanie i anorektycznych modelek mogłoby się wydawać, że pojęcie „postu” będzie miało większe wzięcie.

 

 

Tymczasem…nawet post ograniczony do kilku dni w roku spotyka się w naszych społeczeństwach, niechętnych jakiemukolwiek „umartwianiu się”, z oskarżeniami o „hołdowanie średniowiecznym zabobonom” – a na Zachodzie Europy  praktycznie już zanikł (przy milczącej rezygnacji tamtejszej hierarchii kościelnej), zastąpiony dość mglistym wymaganiem praktykowania w zamian „miłości bliźniego” (jak gdyby jakiekolwiek „pobożne praktyki” temu przeszkadzały!:))

 

Warto jednak sobie uświadomić, że post nie jest (podobnie jak celibat i jeszcze parę innych rzeczy :)) wynalazkiem katolickim a nawet chrześcijańskim (choć wiemy z Nowego Testamentu, że uczniowie Chrystusa niekiedy pościli, zwłaszcza przed ważnymi wydarzeniami – Dz 13,2; a sam Rabbi, zdaje się, przewidywał, że będą pościć po Jego śmierci (Łk 5,35), choć za życia nie należał do tak surowych ascetów, jak np. Jan Chrzciciel (Łk 5,33), który na pustyni żywił się wyłącznie „szarańczą i leśnym miodem” (Mt 3,4) – ba, niektórzy mieli Go nawet za „żarłoka i pijaka”, bo chętnie bywał na ucztach i to w mocno „podejrzanym” towarzystwie (Mt 11,13). A jednak i On przebywał przez 40 dni na pustyni i pościł (Łk 4,2), przygotowując się do publicznej działalności).

 

Post znajdujemy również w Starym Testamencie, zwykle jako wyraz pokuty i gotowości do nawrócenia – jest tam także piękny opis postu króla Dawida w intencji dziecka, które niestety później zmarło (2 Sm 12, 17-22). Współcześni wyznawcy judaizmu zachowują ścisły post (nie jedzą i nie piją) podczas święta Jom Kippur, które jest żydowskim Dniem Pojednania i pokuty za grzechy. Muzułmanie mają cały miesiąc takiego postu (trwającego każdego dnia do zachodu słońca) w ramadanie, który zazwyczaj przypada na przełom sierpnia i września lub września i października – tegoroczny ramadan będzie trwał od 21 sierpnia do 19 września. Wyznawcy islamu wierzą, że jest to okres, w którym Allah szczególnie hojnie wybacza ludziom wszelkie przewinienia. Jeżeli z jakiegoś powodu nie można przestrzegać postu (zwolnione są z tego m.in. kobiety ciężarne i matki karmiące), należy wybrać sobie na to 30 innych, dowolnych dni w roku, a w czasie ramadanu nakarmić przynajmniej jedną osobę, której nie stać na przyzwoity posiłek.

 

A z historii starożytnej wiem, że posty praktykowali także kapłani różnych kultów, np. egipskich, jako rytuał oczyszczenia i przygotowania. Wynika z tego, że istoty ludzkie od zawsze uważały, że „wyrzeczenie” ma jakąś istotną wartość duchową – i tylko w naszej epoce ludzi, którzy nadal je praktykują, uważa się w najlepszym razie za nieszkodliwych maniaków albo fanatyków (świadczy o tym np. niezdrowe wyolbrzymianie praktyk Opus Dei – któremu „gębę” religijnych masochistów dorobił Dan Brown); choć, oczywiście, zdarzają się w tej kwestii „przegięcia” przed którymi zresztą myśliciele zawsze przestrzegali. (W ujęciu wczesnochrześcijańskim „post” – rozumiany także niekiedy jako rezygnacja ze współżycia seksualnego <1 Kor 7,5)  czyli drugiej rzeczy, którą nasze czasy kochają najbardziej;) – ma służyć wyłącznie pomocy w modlitwie oraz temu, by zaoszczędzone w ten sposób pieniądze można było poświęcić na wspomaganie ubogich). 

 

A najpowszechniejszym chyba z nich jest tzw. „post na pokaz”, który piętnował zarówno Jezus jak i prorocy Starego Testamentu:

 

„[Pytacie:] „Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś?

Umartwialiśmy siebie, a Tyś tego nie uznał?”

Otóż w dzień waszego postu wy znajdujecie sobie zajęcie

i uciskacie wszystkich waszych robotników.

Otóż pościcie pośród waśni i sporów,

i wśród bicia niegodziwą pięścią.

Nie pośćcie tak, jak to dziś czynicie,

żeby się rozlegał zgiełk wasz na wysokości.

Czyż to jest post, jaki Ja uznaję,

dzień, w którym się człowiek umartwia?

Czy zwieszanie głowy jak sitowie

i użycie woru z popiołem za posłanie –

czyż to nazwiesz postem i dniem miłym Panu?

Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram:

rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli,

wypuścić wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamać;

dzielić swój chleb z głodnym,

wprowadzić w dom biednych tułaczy,

nagiego, którego ujrzysz, przyodziać

         i nie odwrócić się od współziomków?” (Iz 58. 3-7)

 

No, tak, jest to postawa, którą nasza mądrość ludowa określa zwięźle jako „modli się pod figurą, a diabła ma za skórą” – i coś, co skutecznie odstrasza ludzi od postu…i poszczących.

 

Tymczasem w ujęciu Jezusa post nie powinien być nawet „smutny” (Mt 6, 16-17), powinien bowiem dotykać bardziej naszego „serca” niż ciała. No, to… radosnego postu Wam życzę! 🙂

 

A żeby się zrobiło jeszcze weselej, mała anegdotka.

Po zakończeniu święta Jom Kippur ojciec mówi do dzieci: „Po tak długim poście nie należy się tak od razu rzucać na jedzenie. To niezdrowo. Trzeba jeszcze odczekać jakieś 10 minut!”

 

  

 

Anoreksja duchowa.

Kiedyś gdzieś czytałam, że anorektyczka to osoba, która w gruncie rzeczy myśli wyłącznie o jedzeniu – lubi rozmyślać o jedzeniu, rozmawiać o nim, a nawet je wąchać: słowem, robić z nim wszystko, z wyjątkiem…jedzenia  – i jako ktoś, kto w swoim burzliwym życiorysie miał i taki epizod, mogę to w zupełności potwierdzić.

 

A ponieważ ostatnimi czasy odczuwam bardzo silne „duchowe ssanie”, próbuję (dość nieskutecznie zresztą) zaspokajać ten wewnętrzny głód, czytając mądre książki – dużo, dużo książek.

 

Zachowuję się zatem trochę jak anorektyczka – nieustannie chodzę „dookoła Boga” na paluszkach („z pewną taką nieśmiałością…”), ale Go nie dotykam; dotykam Go – ale Go nie „smakuję”.; smakuję Go -ale się Nim nie upajam. Nie tak, jak dawniej.

 

I wiem, że rację miał jeden z moich spowiedników, kiedy mi mówił, że „próbowaniem nikt się jeszcze nie najadł…”

 

I naprawdę poważnie się obawiam, że w swoim życiu duchowym staję się stopniowo coraz bardziej podobna do Świadków Jehowy albo do biblijnych „uczonych w Piśmie” – słowem, do ludzi, którzy o Bogu bardzo dużo WIEDZĄ, ale nigdy z Nim nie rozmawiają… Jestem „konsumentką duchowości…” ;(((

 

A jedyna korzyść z tego jest taka, że powoli zaczynam układać sobie wcale pokaźną listę pozycji, które mogę Wam właściwie „w ciemno” polecić. Ot, na przykład:

  • Dwa tomy „Przygód księdza Grosera”, pióra Jana Grzegorczyka. Jest to prawdziwy – czasem do bólu – obraz życia księży w Polsce, wolny jednak zupełnie od gryzącego antyklerykalizmu. Polecam szczególnie tym z Was, które (i którzy) znajdują się na progu ważnych życiowych decyzji. Przepłakałam (i przemodliłam) nad tymi książkami wiele godzin, zastanawiając się nad moim związkiem z P. Pierwszy tom nosi tytuł „Adieu. Przypadki księdza Grosera.”, a drugi (z podtytułem „Nowe przypadki…”) – „Trufle.” Obydwa ukazały się nakładem wydawnictwa „W drodze.” Błagam Was (dziewczyny!), zanim cokolwiek zdecydujecie – przeczytajcie!
  • „Odejścia” M. Bielawskiego (zawsze zapominam, czy on Marian, Maciej, a może Marcin?;)), byłego benedyktyna, przeczytałam (przeczytaliśmy…) za namową jednej z moich blogowych Czytelniczek – i nie żałuję. Pisałam tu już kilkakrotnie o tej książce (wydało ją wydawnictwo „Homini”) – więc teraz tylko przypomnę, że autor, na podstawie wielu przypadków pokazuje,  jak różnymi drogami Bóg może prowadzić człowieka. Dla wszystkich, którzy uważają – sama tak myślałam! – że odejście kapłana i często powiązane z nim to, co ja nazywam „pójściem na pustynię kobiety” to definitywny koniec ich duchowego świata.
  • „Jestem synem księdza” Thomasa Frostera i Karin Jäckel – na pewno warta przeczytania, choć momentami nieco już anachroniczna pozycja, która niektórych (podobnie jak mnie) może trochę zirytować. Zainteresowanych odsyłam do mojego postu pod tym samym tytułem.
  • „Porzucone sutanny. Opowieści byłych księży.” ks. Piotra Dzedzeja. To mój najnowszy nabytek – zbiór ponad dwudziestu wywiadów z „byłymi. ” Interesujące, choć chwilami trochę moralizatorskie – irytowały mnie zwłaszcza uwagi autora w stylu: „Przecież można się odkochać…” Dziwnie mi to brzmiało w ustach kogoś, kto zapewne – jako ksiądz – po wielekroć powtarzał ludziom, że „miłość nigdy nie ustaje.” Mimo wszystko, czytając, nieraz byłam zadziwiona zbieżnością opowiedzianych w książce historii z własnymi doświadczeniami i przemyśleniami (jeden z eksów na przykład mądrze stwierdza, że „kobiecie w tej sytuacji trudniej jest odnaleźć własne miejsce w społeczeństwie” – i  jest to święta prawda…). Poruszyła mnie zwłaszcza historia księdza, który na skutek picia stał się bezdomny – i umarł w kartonach nieopodal kościoła, w którym kiedyś był wikarym… Książka zawiera także ważny aneks, dotyczący formalno-prawnej pozycji byłych księży w Kościele (np. procedury uzyskiwania dyspensy od celibatu).
  • A ponieważ wiem, że wielu „żonom  iksów” towarzyszą lęki  przed wieczystym potępieniem – na takie „duszne dolegliwości” polecam „Tabletki z krzyżykiem” Szymona Hołowni (zresztą byłego dominikanina). Z tej arcyciekawej ksiązki można się też dowiedzieć między innymi: czy istnieje osobne piekełko dla dzieci, czy ryby też utonęły w Potopie, oraz czy wolno „iść w stronę światła.”

Lojalnie Was uprzedzam, że powyższa lista może wkrótce ulec rozszerzeniu, bowiem w kolejce czekają już między  innymi: „Boża Ladacznica” (dramatyczna historia byłej zakonnicy, która po  pospiesznym ślubie i rozwodzie pozostała wraz z dzieckiem bez środków do życia i postanowiła zostać…prostytutką); „Jedenaście przykazań. Półprawdy i niedomówienia na temat Biblii.” ; „Zapomniane Matki Pustyni. Pisma, życie i historia.” Laury Swan; kolejny tom „Grosera”, tym razem zatytułowany „Cudze pole”oraz wiele, wiele innych.

 

A sama też opowiedziałam swoją historię redaktorce nowej książki ks.Tomasza Jaeschke, której roboczy tytuł brzmi „Zakochana.”

 

No, cóż, coraz bardziej  przekonuję się na własnym  przykładzie, że prawdziwa jest ta anegotka, którą kiedyś znalazłam u Anthonego  de Mello:

 

„Pewien starzec powiedział:

-Ilekroć przychodzi do mnie prostytutka,  mówi tylko o Bogu. Kiedy przychodzi do mnie ksiądz, mówi wyłącznie o seksie…”