Jestem osobą, która swoją przygodę z chrześcijaństwem rozpoczynała trochę „nietypowo” – bo od lektury… apokryfów, takich, jak np. pochodząca z II w. Ewangelia Tomasza. Nawiasem mówiąc, każdy może sobie te rzekomo „zakazane” ewangelie przeczytać, czy to w formie książkowej (w serii pod red. ks. M. Starowieyskiego), czy w Internecie (np. na portalu www.opoka.org.pl).
I im więcej ich czytałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że ci, którzy kiedyś dokonywali wyboru pism do kanonu Nowego Testamentu, wybrali… dobrze – tak dziwaczne, niezrozumiałe a miejscami wręcz okrutne są te opowieści (w tzw. Ewangelii Dzieciństwa [według] Tomasza na przykład mały Jezus jest antypatycznym, próżnym i rozwydrzonym dzieciakiem, który – korzystając ze swojej boskiej mocy – zabija swoich rówieśników tylko za to, że się z Niego wyśmiewali…)
Większość spośród tych ewangelii powstawała w środowiskach gnostyckich w okresie od II do IV w.n.e – i wydaje się, że podstawowym kryterium wyboru pism do „kanonu” nie była wcale (jak to się często uważa) ich zgodność z „linią ortodoksyjnego Kościoła,” tylko po prostu odległość czasowa od opisywanych wydarzeń.
Dla przykładu, Ewangelia Tomasza, uznawana za jedną z najstarszych z tej grupy, pochodzi z ok. 180 roku, tak więc jest co najmniej o 60 lat młodsza od ostatniej z Ewangelii kanonicznych (Ewangelii wg św. Jana, co do której niektórzy Ojcowie Kościoła też mieli pewne zastrzeżenia).
Gnoza chrześcijańska jest zjawiskiem wielopostaciowym, jednak można w niej wyróżnić kilka podstawowych cech:
- gnostycy dopatrują się w tekstach biblijnych przede wszystkim ich sensu alegorycznego, wiedzy tajemnej, magii liczb, itd.
- często występuje w ich wierzeniach bardzo silny dualizm między „czystym” duchem i złym światem materii, posunięty czasami aż do przekonania, że Stwórcą świata jest „zły Bóg.” W niektórych grupach o charakterze gnostyckim prowadziło to np. do zbiorowych samobójstw (skoro śmierć jest „wyzwoleniem” ze złej materii, samobójstwo staje się szlachetnym postępkiem), odmowy prokreacji czy też czynów o charakterze aspołecznym (ponieważ wszystko to przyczynia się do zniszczenia porządku świata widzialnego)
- istnieje bardzo rozbudowana hierarchia duchów, aniołów, istot boskich (eonów czy też „emanacji” pojmowanych na sposób neoplatoński). Jezus jest tylko jednym z wyższych eonów i często nie stanowi nawet centrum nauczania. Jego rola polega na objawieniu „wybranym” tajemnej wiedzy o prawdziwej naturze świata.
- Gnostycyzm niejednokrotnie „dowartościowuje” postaci i wydarzenia, przedstawiane w Biblii jako negatywne, jak np. Kain czy mieszkańcy Sodomy. Niekiedy wiąże się to także z przewartościowaniem całej „tradycyjnej” moralności.
Wszystkie wyżej wymienione elementy można dostrzec także w niedawno „odkrytej” (a tak naprawdę dopiero teraz udostępnionej opinii publicznej) Ewangelii Judasza, która jest jednym z pism gnostyckich z II, III lub nawet początków IV w. „Zdrada” wiarołomnego ucznia jest tutaj czynem chwalebnym, ponieważ doprowadzi nie tyle do zbawienia ludzkości, co do „uwolnienia” Jezusa z ludzkiego, a więc niechcianego, ciała.
Być może mamy tu do czynienia z koptyjską kopią (tłumaczeniem?) tekstu greckiego z końca II w., aczkolwiek nie wiemy na pewno, czy tekst Ewangelii Judasza, którym dysponujemy obecnie, jest tym samym, o którym wspominają wcześni Ojcowie Kościoła, np. św. Ireneusz (ok. 140- ok.202)
Nie jest przecież wykluczone, że w przeszłości istniało więcej niż jedno dzieło pod tym tytułem…
Mnie jednak zastanawia coś innego: skąd tak ogromna”medialna”popularność tego niełatwego przecież tekstu w naszych (podobno) sceptycznych czasach?
Moim zdaniem, powodów tak spektakularnego – choć spóźnionego – „sukcesu” Judasza może być co najmniej kilka.
Przede wszystkim, nasza epoka, która przekonanie o czyjejś „racji” uważa najczęściej za nieuzasadnioną uzurpację, lubi – tak jak gnostycy – stawać po stronie „przegranych”, pokazując, że ich „prawda” może być co najmniej równie ważna (jeśli nie ważniejsza!) niż poglądy „zwycięzców.”
I dlatego politycznie poprawne wydaje się teraz poparcie dla „niezrozumianego ucznia”, rzekomo zniesławianego przez całe wieki istnienia Kościoła. Mniejsza o to, że NIGDY oficjalnie nie stwierdzono, że Judasz znalazł się w gronie „potępionych” (wyobrażenie Dantego, który umieszcza go na samym dnie piekieł, to tylko jego wersja literacka) – i o to, że również w Ewangeliach uznanych za kanoniczne zapisano, iż Jezus zwrócił się do swego zdrajcy słowami „PRZYJACIELU…” (Mt 26,50)
A i w historii Kościoła nie brakowało takich, którzy okazywali zrozumienie i współczucie dla tej tragicznej postaci, przypuszczając, że Ten, który przebaczył „łotrowi” na krzyżu, nie mógłby być bardziej bezlitosny wobec jednego z tych, których przecież sam sobie wybrał… Pewna mistyczka, św. Katarzyna z Genui (1447 -1510) miała nawet wizję, według której Judaszowi zostało wybaczone.
Wcale nierzadki jest też pogląd, że być może apostoł ten należał w przeszłości do „narodowowyzwoleńczej” frakcji zelotów i sądził, że Jezus „wybroni się” w spotkaniu z przywódcami religijnymi i stanie na czele zbrojnego powstania…
I nawet scenę samobójstwa Judasza dałoby się – tylko w świetle „tradycyjnej” Biblii – zinterpretować nieco inaczej. Otóż według Prawa Mojżeszowego ten, który by „wydał niewinnego” na śmierć, sam podlegał takiej samej karze. Nie jest więc wykluczone, że Judasz, przyznając się do winy i zwracając pieniądze liczył na to, że arcykapłani go ukarzą – skoro jednak oni go przepędzili, sam wymierzył sobie „sprawiedliwość.” (Mt 27, 3-5)
Tak czy owak – Kościół (jak to ma w zwyczaju!) postąpił okrutnie z niewinnym Judaszem – i będziemy się trzymać tej wersji!
A po drugie, i być może jeszcze ważniejsze, „gnostycka” wersja chrześcijaństwa, w której wszechświat jest zaludniony przez najróżniejszego typu duchy i demony, a Jezus nie jest „Synem Bożym” bardziej niż każdy z nas (chociaż jest pierwszym, który sobie to w pełni uświadomił) – my zaś możemy stać się „bogami” poprzez osiągnięcie odpowiedniej wiedzy i samopoznania – świetnie przystaje do naszej wizji „duchowości.”
W takim ujęciu chrześcijaństwo staje się bowiem tylko dość mglistą, abstrakcyjną filozofią, na tyle niejasną, że każdy może sobie ją interpretować jak chce. I to chyba nie przypadek, że w Ewangelii Judasza (która urywa się nagle na scenie „wydania” Mistrza przez ucznia) nie ma nawet najmniejszej wzmianki o śmierci Jezusa na krzyżu.
Śmierć, cierpienie – to przecież takie ludzkie, takie „cielesne.” Nie, nie chcemy takiego Jezusa (nie na darmo współcześni gnostycy twierdzą, że „Jezus” jest tylko personifikacją pewnego mitu – tak więc Geza Vermes i inni poszukiwacze „Jezusa historycznego” mogliby już sobie darować…) – o czym mogą także świadczyć pełne oburzenia reakcje na film „Pasja.”
Oczywiście, przez wieki używano postaci Judasza do podsycania własnych uprzedzeń – przede wszystkim do Żydów (imię „Juda(s)” oznacza ni mniej ni więcej, tylko „Żyd”), a nawet do…rudowłosych, ponieważ chętnie przedstawiano „zdrajcę” właśnie z płomienną czupryną. Ale to już zupełnie inna historia…
Postscriptum: I jeszcze kilka słów o „judaszowym pocałunku.”
Wielu badaczy starożytności podawało w wątpliwość, czy spotkanie Jezusa z Judaszem rzeczywiście mogło przebiegać tak, jak to przedstawiają niezliczone malowidła. Argumentują oni, że w owych czasach „przepaść” dzieląca ucznia od nauczyciela była tak wielka, że Judasz mógłby sobie w tym wypadku pozwolić co najwyżej na pełne szacunku ucałowanie ręki Jezusa…
Niemniej sądzę, że trzeba tu stale mieć na uwadze, że Jezus NIE BYŁ „takim samym” nauczycielem, jakich wielu było w ówczesnej Palestynie; pod wieloma względami był nawet zupełnie INNY – o czym świadczy chociażby fakt dopuszczania kobiet (i to nierzadko kobiet o „wątpliwej” reputacji) do grona uczniów, na co nie pozwoliłby sobie żaden z „szanujących się” rabbich.
A skoro podczas Ostatniej Wieczerzy zezwolił „umiłowanemu uczniowi” (tradycja widzi tu św. Jana) „spoczywać na swojej piersi” (J 13,23) – to mógłby także dopuścić Judasza do bardziej poufałego pocałunku w policzek czy nawet w usta, jak to pokazują niektóre obrazy.
Niektórzy z kolei zwracają uwagę na wielkie znaczenie „pocałunku pokoju” w pierwszych wspólnotach chrześcijańskich – i widzą tu przede wszystkim umówiony „sygnał”, znak przynależności do grupy.