Stealthing- krótkie studium zjawiska.

Ktoś kiedyś powiedział, że w dzisiejszych czasach seksualność, tak jak wszystko inne, stała się kwestią MODY. Jednego roku modne jest mleko i dziewictwo, a innego- whisky z colą i sado-maso. I wydaje mi się, że tzw. „stealthing”, zjawisko dość nowe, może być właśnie jedną z takich mód.

 

Niezorientowanym wyjaśniam, że chodzi o coraz powszechniej występującą – zwłaszcza w USA – sytuację, gdy mężczyzna nie tyle odmawia założenia prezerwatywy, co oszukuje partnerkę, że ją założył – lub zdejmuje ją już w trakcie stosunku.

 

Oczywiście, praktyka taka może mieć wiele poważnych następstw, jak choćby ryzyko niepożądanej ciąży lub zarażenie się chorobami przenoszonymi drogą płciową (z których najgroźniejszą jest AIDS).

 

Niektórzy widzą w tym przejaw chęci męskiej dominacji nad kobietami, a amerykańskie feministki już grzmią, aby postępujących w ten sposób panów karać na równi z gwałcicielami. Sprawa jednak nie wydaje mi się aż taka prosta – i stąd ten post.

 

Oczywiście, jest to pewnego rodzaju nieuczciwość, nadużycie zaufania, być może nawet jakaś forma nadużycia seksualnego (skoro narażamy tu bezpieczeństwo własne i partnera). Sam termin można byłoby chyba najlepiej przełożyć na polski jako „kradzież zaufania.” Niemniej, mam trudności z podciągnięciem tego pod klasyczną definicję gwałtu, skoro wcześniej nastąpiła obopólna, świadoma zgoda dorosłych ludzi na seks.

 

Gdybyśmy założyli inaczej, trzeba byłoby też przyjąć, że mężczyzna ma obowiązek założyć prezerwatywę zawsze, gdy partnerka tego zażąda. W takim ujęciu stosunek seksualny staje się niczym więcej, jak tylko rodzajem umowy – i każda ze stron może zostać pociągnięta do odpowiedzialności (karnej!) za złamanie jej warunków. Taka definicja niezbyt mi się uśmiecha, ale trudno. Możliwe, że jestem zbyt romantyczna czy też staroświecka.

 

Ale idąc tym torem, należałoby chyba w podobny sposób karać kobiety, które bez wiedzy partnera odstawiły pigułki antykoncepcyjne? Ciekawe, jak taki pomysł spodobałby się amerykańskim feministkom… Nie wiem, dlaczego autonomia kobiety miałaby być w tym przypadku ważniejsza od autonomii mężczyzny?

 

Szczerze mówiąc, nigdy nie mogłam pojąć dlaczego… jeśli mężczyzna pragnie mieć dziecko, a kobieta nie – nazywamy to gwałtem. Natomiast, jeśli kobieta chce dziecka, a mężczyzna nie – mówimy, że to „niespodzianka.” Według mnie w obydwu przypadkach mamy do czynienia z podobnym poziomem nieuczciwości.

 

Moim zdaniem, karać należałoby jedynie osoby, które w sposób świadomy narażają innych na utratę życia lub zdrowia – jak w przypadku celowego zakażenia chorobą weneryczną.

 

Poza tym, można też rozpatrywać stealthing jako nieudolną i głupią, to prawda, ale jednak, próbę obrony swojej godności/męskości przez facetów, upokorzonych faktem, że są zmuszeni do stosowania prezerwatyw zawsze i wszędzie. Warto dodać, że nawet te wyznania, które, jak judaizm, w sposób liberalny traktują kwestię antykoncepcji dla kobiet, do męskiej płodności podchodzą na ogół bardzo poważnie.

 

Zauważmy, że istnieje nawet specjalny Dzień bez Prezerwatywy (obchodzony już niebawem, bo 28 maja).

 

I chociaż zdecydowanie NIE POLECAM świętowania tego dnia (przede wszystkim z uwagi na rozliczne niebezpieczeństwa zdrowotne) ludziom nie będącym w stałych, wiernych związkach -to wyraża on moim zdaniem głęboką, choć nie zawsze uświadomioną, tęsknotę ludzi za seksem w pełni „naturalnym”, pozbawionym wszelkich ograniczeń.

 

Ostatecznie – za zaufaniem i miłością, które daleko wykraczają poza logikę seksu rozumianego jako zwykła umowa dwustronna.

 

Logika ta, jak zresztą przekonałam się niedawno, może mieć wręcz przerażające następstwa. Oto na jednej ze stron internetowych pewna pani nazwała swoją zdradę małżeńską „zwykłą przygodą seksualną dorosłej kobiety” – tłumacząc jednocześnie, dlaczego „musi” się pozbyć niechcianych następstw tej zupełnie niewinnej „przygody”. Bo mąż „nie zrozumiałby, że to nie jego dziecko.” Jasne – dziecka przecież nie było w kontrakcie, prawda? I w drugą stronę – czytałam też o pewnym panu, który domaga się pociągnięcia do odpowiedzialności karnej swojej byłej, która, wbrew wcześniejszym ustaleniom (i temu, że za to zapłacił!) odmówiła usunięcia ciąży. No, cóż – jak umowa-to umowa! 🙁

 

Pigułka „po” czyli dzieje zamieszania.

Pigułka „po”, antykoncepcja postkoitalna lub awaryjna.Mało które środki hormonalne wzbudzają aż tyle kontrowersji.

 

Jedni utożsamiają te pigułki wprost ze środkami wczesnoporonnymi -czyli aborcją farmakologiczną-i nazywają je „pigułką śmierci.” Drudzy mówią, że jest to po prostu środek antykoncepcyjny, taki sam, jak inne.Ale jednocześnie, na tym samym wydechu,dodają, że „gdyby jednak” doszło do zapłodnienia, pigułka ta nie dopuści do zagnieżdżenia się już powstałego zarodka w macicy. Poziom niewiedzy i po tej stronie bywa zatrważający.Na blogu pewnej mamy, przedstawiającej się zresztą jako lekarka (?) znalazłam takie zdanie:”Pigułka nie dopuszcza do zagnieżdżenia się plemnika w pochwie-i tyle.” Plemnik, droga pani „doktor”, ma to do siebie, że nigdzie się nie „zagnieżdża.” A już na pewno nie w pochwie!

 

No, dobrze.Uporządkujmy więc trochę ten chaos.

 

Pigułki takie, jak EllaOne czy też starsze typu Escapelle (Postinor i podobne) zawierają bardzo duże dawki substancji (zwykle syntetycznego progesteronu lub jego antagonistów) których podstawowym zadaniem jest NIE DOPUŚCIĆ DO ZAPŁODNIENIA, poprzez zahamowanie owulacji-przesunięcie jej o co najmniej 5 dni.Tyle wynosi czas przeżycia plemników w organizmie kobiety.

 

Stąd zresztą wynika podstawowe działanie uboczne tego typu środków, jakim jest czasowe rozregulowanie cyklu i zaburzenie objawów płodności.Z tego względu absolutnie nie wolno traktować takich środków jako zwyczajnej formy antykoncepcji (należy się do nich uciekać jedynie w sytuacjach wyjątkowych, takich jak np.gwałt)-a kobiety stosujące na co dzień inne metody (np.naturalne) powinny do końca bieżącego cyklu (tj.do wystąpienia następnej miesiączki) zaprzestać współżycia lub zastosować dodatkową metodę, np.prezerwatywę.Nie należy stosować takich preparatów więcej, niż raz w ciągu danego cyklu, a spotkałam się nawet z opinią pewnej ginekolog, która stwierdza, że nawet miesięczny odstęp między kolejnymi dawkami jest zbyt krótki.

 

Jako zwolenniczka NPR dodałabym od siebie, że prowadzenie obserwacji w takich dramatycznych przypadkach jest szczególnie ważne.

 

Po pierwsze dlatego, żeby w ogóle wiedzieć, czy aplikowanie sobie takiej „bomby hormonalnej” jest naprawdę konieczne.Wbrew pozorom NIE jest tak, jak nas przekonują na swojej stronie producenci EllaOne, że „do zapłodnienia może dojść w dowolnym momencie cyklu.” Czytałam o kilku dość obrzydliwych przypadkach prowokacji, kiedy to kobiety specjalnie szły do lekarza, znanego z niechętnego stosunku do tych środków i opowiadały mu jakąś dramatyczną historyjkę, aby go przyłapać na odmowie wypisania recepty. Dociekliwy lekarz jednak przeprowadzał badanie ginekologiczne, z którego wynikało, że pacjentka w ogóle takiej pigułki nie potrzebuje, ponieważ znajduje się w niepłodnej fazie cyklu.

 

Po drugie zaś, dlatego, żeby wiedzieć, w jaki sposób środki te działają na nasz organizm-i w jaki sposób zaburzają nasz cykl.Należy też pamiętać, że kobiety karmiące piersią (ze względu na brak badań, dotyczących wpływu tych substancji na zdrowie karmionego niemowlęcia) powinny powstrzymać się od karmienia przez co najmniej 36 godzin.Producenci EllaOne piszą nawet o siedmiu dniach (!) co przy jednoczesnych gromkich  zapewnieniach o „bezpieczeństwie” tego preparatu wydaje mi się cokolwiek dziwne.

 

Przypominam, że do niedawna EllaOne znajdowała się na półce „leków bez recepty”, razem z suplementami diety o znikomej szkodliwości…Zdaje się, że obecny rząd chce zmienić tę sytuację, przywracając stan prawny sprzed roku 2015, kiedy to środki tego rodzaju wymagały wizyty u lekarza.Tak, wiem, że w przypadkach nagłych, jak gwałt, liczy się przede wszystkim CZAS. A czas oczekiwania na wizytę u specjalisty może być u nas dłuższy, niż czas działania tego środka.Jednakże wcześniej nie widziałam żadnych „czarnych protestów” w związku z koniecznością uzyskania recepty.Ciekawe.

 

Natomiast Papieska Akademia Życia stwierdza, iż kobieta zgwałcona MA PRAWO ” do obrony przed nasieniem gwałciciela”, włącznie z pigułką „po”-o ile nie jest to tabletka o działaniu wprost poronnym. Warto tu może dodać, że kiedy byłam w katolickim liceum, opowiadano nam, że siostry zakonne, pracujące w rejonach zagrożonych gwałtem, otrzymują takie pigułki „opóźniające cykl” (jak to określono) w razie potrzeby.Nie mam więc wielkich problemów z odróżnieniem tych środków od tabletek poronnych.Szczególnie, że te pierwsze działają tylko 3-5 dni po stosunku seksualnym-natomiast te drugie- nawet do 9 tygodni po zapłodnieniu.Jest różnica?Jest!Sprawą kluczową jest tu to, czy doszło już do spotkania dwóch gamet.

 

No, i ostatnia, najbardziej chyba kontrowersyjna kwestia.Jeżeli już doszło do zapłodnienia, pigułka ta MOŻE -i trzeba to sobie z całą mocą powiedzieć!-nie dopuścić do zagnieżdżenia zarodka w macicy.Dla mnie ciąża rozpoczyna się z chwilą zapłodnienia, tak więc coś, co może doprowadzić do obumarcia istniejącego już zarodka, NIE jest takim sobie „zwykłym środkiem antykoncepcyjnym.”

 

A zmianę definicji „ciąży” WHO przeprowadziło właśnie po to, by można było twierdzić, że w pewnych przypadkach śmierć zarodka nie jest istotna.

 

Zastanawia mnie w tym kontekście jedna rzecz.Producenci EllaOne przyznają, że istnieją zasadniczo trzy typy reakcji na ich produkt.Większość kobiet ma po tym preparacie cykl normalnej długości.Świetnie.Bo to znaczy, że do zapłodnienia w ogóle nie doszło (a pigułka została wzięta tylko „na wszelki wypadek”).Druga grupa to kobiety, u których środek ten wydłuża cykl.To też jest OK, bo oznacza, że owulacja została przesunięta.Niepokojąca jest jedynie trzecia grupa kobiet, u których cykl się skraca.To w tej grupie mogą być ukryte bardzo wczesne poronienia, zwane fachowo „mikroporonieniami.”

 

Z punktu widzenia ryzyka poronnego bezpieczniejsza wydaje się zatem pigułka Escapelle.Ona jedynie hamuje owulację poprzez dostarczenie organizmowi dodatkowej dawki progesteronu.Progesteron (jak sama nazwa wskazuje:”pro gestatio”znaczy- „dla ciąży”) nigdy nie przerywa ciąży.Przeciwnie, służy jej podtrzymywaniu.Escapelle działa tylko do 72 godzin po stosunku i jest nieco mniej „skuteczna” niż EllaOne.Zapewne ta różnica wynika właśnie z braku działania wczesnoporonnego.Zapewne więc TE pigułki mieli na myśli moi nauczyciele, mówiąc o zgwałconych zakonnicach.

 

Nie wszyscy wiedzą, że istnieją również pigułki antykoncepcyjne z samym progesteronem do codziennego stosowania.Są to tzw.”minipigułki”, bezpieczniejsze od tradycyjnych, z mniejszą ilością działań niepożądanych, zapisywane nawet matkom karmiącym.

 

Zastanawia mnie też, dlaczego relatywnie bezpieczniejsza Escapelle jest u nas tylko na receptę, a mająca groźniejsze efekty uboczne EllaOne ma być w wolnej sprzedaży?

 

Jednakże i tak kluczowe wydaje mi się tu słowo „może”. Coś może utrudnić czy nawet uniemożliwić implantację zarodka. Może, ale nie musi.Tak samo, u kobiet ciężarnych zwykły ibuprom MOŻE (ale nie musi!) wywołać krwawienie, prowadzące nawet do poronienia.Czy w związku z tym niewielkim ryzykiem powinniśmy profilaktycznie zabronić sprzedaży tego popularnego leku wszystkim kobietom? Bo przecież niektóre z nich mogą być w ciąży, nawet jeszcze o tym nie wiedząc?

 

W przypadku pigułek „po” mamy do czynienia z chęcią (intencją) jedynie zatrzymania owulacji.Ewentualna śmierć zarodka (przy czym nie wiemy, jak często do takiej sytuacji rzeczywiście dochodzi) byłaby tu tylko z reguły niechcianym skutkiem ubocznym.Natomiast w przypadku kobiety, która ucieka się do środków poronnych (aborcji farmakologicznej) mamy do czynienia z sytuacją, gdy wie już ona na pewno, że jest w ciąży-i jest zdecydowana tę ciążę przerwać.

 

Teologia moralna uczy, że większym złem jest to dokonane w pełni świadomie i dobrowolnie.Poza tym znane jej jest też pojęcie „podwójnego skutku.” Na przykład, kiedy podajemy kobiecie w ciąży lek, który ratuje jej życie, lecz może-znów nie „musi”!-zabić dziecko, które ona nosi.Poronienie, gdyby do niego nawet doszło, nie było naszym celem.I sądzę, że podobny przypadek zachodzi przy pigułce „po.”

 

Reasumując, myślę, że pigułki „po” powinny być czymś takim jak gaśnica.Każda kobieta powinna mieć do nich dostęp, ale używać ich tylko w razie poważnej konieczności.Jeżeli stosunek seksualny dwojga kochających się ludzi można zasadnie porównać do uczty, to BARDZO bym nie chciała, by antykoncepcja awaryjna stała się czymś w rodzaju środków na wymioty, stosowanych kompulsywnie przez bulimiczki po każdym posiłku…

Przemija postać świata tego…

Wprawdzie jedna z Czytelniczek poradziła mi jakiś czas temu „życzliwie”, bym zamiast pisać o imigrantach (bo rzekomo na ten temat „wszystko” już powiedziano:)), zajęła się raczej tym, co według niej jedynie mnie obchodzi, to jest, cytuję, „ksiądz i sutanna” – ale ileż można o jednym i tym samym?:P

Tak więc, skoro „wszyscy” obecnie wypowiadają się na temat „inwazji uchodźców na Europę”, to mogę i ja napisać kilka słów (mam nadzieję, że dość gruntownie przemyślanych:)).

A jeśli to się komuś nie podoba, to może po prostu zrezygnować z lektury tego tekstu/bloga (niepotrzebne skreślić). Nie ma przymusu czytania moich refleksji.Na jakikolwiek temat.

Przede wszystkim, wydaje mi się, że stoimy dziś na krawędzi wielkiego kryzysu naszej cywilizacji, porównywalnego jedynie z tym, co działo się w Europie na przełomie IV i V w.n.e., kiedy upadało Cesarstwo Rzymskie.

Wtedy również Rzymianom wydawało się, że są bezpieczni za ufortyfikowanymi granicami i że są w stanie kontrolować napływ „barbarzyńców” (uwaga: to słowo nie miało jeszcze wówczas jednoznacznie negatywnych konotacji – oznaczało po prostu ludzi spoza terenu Imperium Romanum) w te granice. I ze ich kultura jest tak pociągająca dla przybyszów, że w krótkim czasie wszyscy staną się lojalnymi poddanymi cesarza. I że Rzym nigdy nie upadnie.

I trzeba przyznać, że przez długie lata ta starożytna polityka „multikulti” (oparta na tolerancji dla wszelkich wiar, pociągającej kulturze oraz na prawie rzymskim i wolnym przepływie towarów) jakoś się sprawdzała. Św. Augustyn na przykład, pochodzący z terenu Afryki Północnej, był w pełni zasymilowanym „Rzymianinem” i bardzo bolał nad spustoszeniem „Wiecznego Miasta”  przez „barbarzyńców”, mimo że sam (wedle dużego prawdopodobieństwa:)) mógł być raczej… hmmm… śniadej karnacji. 🙂

Wszystko to jednak do czasu.. Postępujący kryzys gospodarczy i demograficzny (sądzę, że nie ma tu potrzeby zagłębiać się w jego przyczyny), któremu na próżno próbowali zaradzić niektórzy cesarze (jak choćby pronatalistyczny Oktawian August), tworząc różnego typu, jak byśmy dziś powiedzieli, „programy prorodzinne” – zmuszał Rzymian do przyjmowania w swe granice coraz większych grup przybyszów, bo, mówiąc najprościej, zaczęło brakować żołnierzy do obrony ogromnego terytorium.

A przybyszów, gnanych czy to przez wojny, czy przez głód, a za to bardzo płodnych, nigdy nie brakowało. I kiedy we wspomnianym IV/V w. Imperium Romanum zaczęło zagrażać już prawdziwe niebezpieczeństwo, ze strony lepiej zorganizowanych i bynajmniej nie pokojowo nastawionych plemion, takich jak Wandale, Wizygoci i Ostrogoci, okazało się nagle, że nie ma już zbyt wielu chętnych do obrony starego porządku. Ponieważ duża część ludności, zamieszkującej Cesarstwo czuła duchowe i etniczne pokrewieństwo raczej z najeźdźcami (którzy często nie mieli nic do stracenia, za to wiele do zyskania), niż z nielicznymi piewcami dawnej potęgi Rzymu, dość szybko i bez tak wielkich ofiar, jakich można by oczekiwać w przypadku bardziej zdecydowanego oporu, uznano, że zamiast bronić starego świata, lepiej na jego miejscu zbudować nowy, własny. Trywializując nieco –  barbarzyńcom się jeszcze coś „chciało”, podczas gdy Rzymianom – już nie.

I tak oto rodził się średniowieczny świat – wielka i wspaniała cywilizacja starożytnego Rzymu przeszła zaś do historii.

I twierdzę stanowczo, że teraz znajdujemy się w podobnym punkcie historii Europy – dumny ze swoich osiągnięć i pragnący je jedynie konsumować, syty Stary Kontynent wymiera, a kultury pozaeuropejskie (przede wszystkim zaś cywilizacja chińska i islamska) są na fali wznoszącej. Chcemy tego, czy nie – „oni” i tak tu przyjdą, by zająć nasze miejsce. Ich dzieci zastąpią te, których my nie mieliśmy. Prędzej czy później – choć obserwując ostatnie wydarzenia, sądzę, iż stanie się to wcześniej, niż przypuszczałam. I nie zmienią tego ani wciąż zmieniane „legalne kwoty” uchodźców, ani – tym bardziej – zasieki, wojsko i zamykanie granic.

Już teraz słychać coraz wyraźniejsze głosy, chociażby z Niemiec, gdzie wprost przyznaje się, że Europa MUSI przyjmować uchodźców, ponieważ wkrótce zabraknie nam rąk do pracy. A dzieje się tak dlatego, że – pomimo różnych wdrażanych przez rządy „programów prorodzinnych ” – rdzenni mieszkańcy naszego kontynentu są coraz mniej skłonni do tego, aby mieć potomstwo. Imigranci natomiast – wręcz przeciwnie. (Chociaż, aby choć trochę zamaskować ten fakt, w wielu krajach, jak we Francji, zakazano publikowania danych o etnicznych korzeniach nowonarodzonych obywateli).

A ponieważ wojny, choroby, i głód na świecie jak dotąd nie ustają, nigdy też nie zabraknie tych, którzy – jak dawniej – będą próbowali wedrzeć się do bezpiecznych enklaw bogactwa. Oni też, tak jak ich starożytni poprzednicy, nie mają nic do stracenia, za to wiele do zyskania.

Przy czym nie łudźmy się – to, co ich najbardziej przyciąga, to raczej nie jest nasza „wspaniała europejska kultura”, której często nie znają i nie rozumieją, a raczej nasz rozwinięty system socjalny. Zresztą kultura europejska, oparta coraz częściej na jałowym „kulcie” (notabene, obydwa słowa mają ten sam łaciński źródłosłów) bogini Konsumpcji i/lub kontestowaniu wszelkich zastanych wartości, jest też stopniowo coraz mniej pociągająca dla samych Europejczyków, zwłaszcza młodych, którzy tradycyjnie szukają „czegoś więcej”.

I niejednokrotnie odnajdują to „coś więcej” nie w zachodnim chrześcijaństwie (często tak samo wyjałowionym przez poprawność polityczną, jak i cała kultura), ani nawet nie – jak jeszcze do niedawna – w religiach Dalekiego Wschodu, ale w islamie. Niekiedy w jego najradykalniejszej formie. Znamienne, że np. we Francji, gdzie jeszcze w latach 80. i 90. XX w. masowo powstawały centra buddyjskie, teraz, jak grzyby po deszczu wyrastają  meczety…

I właśnie tego fundamentalnego „głodu” duchowego moim zdaniem nie chcą zauważyć różnej maści analitycy, którzy do znudzenia zadają pytanie (i nie znajdują na nie żadnej odpowiedzi), jak to możliwe, że ci młodzi ludzie: Sarah, Ali czy Pierre, którzy przecież byli „tacy jak my”, urodzili się i wychowali w naszej kulturze – ba, do pewnego momentu „nawet nie byli religijni”, tzn. nie chodzili do żadnego kościoła ani do meczetu, „normalnie”, tak jak wszyscy pracowali i imprezowali, „nagle”, z dnia na dzień potrafili przedzierzgnąć się w zaangażowanych bojowników. Wydaje mi się, że ja znam odpowiedź: jeśli w Twoim życiu nie ma już nic, za co byłbyś gotowy umrzeć, to prawdopodobnie nie widzisz tez żadnego powodu, aby dalej żyć…

Ciekawym przyczynkiem do tych wszystkich wydarzeń jest natomiast ów z pozoru drobny fakt, o którym poinformowali mnie moi znajomi z Francji. Wszyscy już zapewne wiedzą, że „aby nie drażnić fundamentalistów” tradycyjna bożonarodzeniowa choinka NIE STANIE w tym roku na placu przed katedrą Notre Dame w Paryżu.

Zrazu pomyślałam tylko, że doprawdy niewiele trzeba, aby „rozdrażnić” tych terrorystów, skoro przeszkadza im ten tak niewinny symbol chrześcijańskich świąt (bardzo już zlaicyzowany zresztą – trzeba się nieźle nagimnastykować, aby w tym drzewku odnaleźć jakiekolwiek religijne konotacje). Czy ja im zabraniam obchodzić Ramadan?  I że zapewne ŁATWIEJ było zlikwidować tę choinkę (za którą nikt nie będzie umierał, bo nie są to przecież żadne świętości…), niż np. zamknąć Charlie Hebdo, które zapewne „drażni” ich znacznie bardziej.

Zastanawiałam się też, dlaczego żaden z paryskich artystów (którzy się tak szczycą swoją wolnością) nie zdecydował się wziąć w obronę tej choinki, jako, powiedzmy, „instalacji artystycznej.” W zaistniałej sytuacji byłaby to chyba większa odwaga, niż, dajmy na to, publiczne obsikanie figurki Dzieciątka w żłóbku?

A, byłabym zapomniała – publiczne wystawianie „instalacji” żłobkowych poza obrębem kościołów też jest we Francji zakazane…  Pisałam o tym już w zeszłym roku.

Ktoś tu pewnie zaraz się powoła na słynną francuską „laickość państwa”, z której to Francja jest taka dumna. No, dobrze, ale w takim razie, niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego w tej samej Francji zakazano już nie tylko piosenek o św. Mikołaju w szkołach (chociaż konia z rzędem temu, kto pod maską tej popkulturowej postaci rozpozna jeszcze dawnego biskupa Myry w Azji Mniejszej:- niedawno mój najstarszy wdał się w bezowocny spór z kolegami z klasy, bezskutecznie próbując przekonać ich, że PRAWDZIWY św. Mikołaj nigdy w życiu nie widział renifera:)) – ale również… podawania wieprzowiny dzieciom w publicznych żłobkach i przedszkolach, aby nie urażać muzułmańskich rodziców. Rozumiem, że – w imię równego traktowania wszystkich religii – instytucje te podobnie respektują np. chrześcijański Wielki Post oraz, dajmy na to, żydowskie przepisy o koszerności potraw?:)

Doprawdy, nieczęsto się zgadzam z redaktorem Terlikowskim, ale tu aż się prosi, żeby zacytować jego politycznie niepoprawny wpis z  Facebooka: „Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że  Europy nie zniszczą islamscy fundamentaliści. Ona zniszczy się sama – a wcześniej sfajda się ze strachu.”

Chciałabym jednak w tym miejscu bardzo mocno przestrzec, aby zbyt łatwo nie łączyć problemu imigracji z terroryzmem, a jeszcze szerzej – z islamem. Nie wolno nam nigdy zapominać, że nie każdy uchodźca jest potencjalnym terrorystą. Zapewne zdecydowana większość z nich to po prostu ludzie szukający poprawy swego losu, uciekający przed wojną i/lub głodem.

W tym kontekście dosyć niegodziwe wydają mi się wszelkie próby podzielenia tej ogromnej fali przybyszów na uchodźców „politycznych” (których to ponoć bezwzględnie należy przyjąć) – oraz „ekonomicznych” – których przyjmować podobno nie należy. Jeśli ktoś przymiera głodem, to czy jego sytuacja jest naprawdę znacząco lepsza od położenia kogoś, komu wojna zniszczyła dom? Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się.

A zatem, powtórzę raz jeszcze: nie wszyscy uchodźcy to od razu islamscy terroryści, choć nie bardzo wierzę też w możliwość naprawdę skutecznego „odsiewania ziarna od plew” w tak ogromnej masie ludzi. A jak łatwo można wprowadzić w błąd odpowiednie służby, to pokazuje choćby historia Simona Mola, który w Polsce zasłynął głównie tym, że zarażał kobiety wirusem HIV, a który na własny użytek stworzył sobie całkiem zgrabną legendę bojownika o wolność i niezależnego artysty, prześladowanego w swojej ojczyźnie. Legendy owej nikt nie sprawdził, natomiast skutecznie otwierała ona przed oszustem wszystkie drzwi i ramiona antyrasistowskich działaczek…

Dalej, z pewnością nie wszyscy uchodźcy to wyznawcy islamu – wielu jest wśród nich także chrześcijan, uciekających przed prześladowaniami ze strony ISIS z terenów Syrii czy Iraku. Ludzie ci, którzy z racji pewnej kulturowej bliskości, mieli prawo oczekiwać pomocy od swoich (choćby tylko nominalnych) współbraci w wierze, teraz słusznie mogą czuć się przez Zachód zdradzeni i pozostawieni własnemu losowi, o czym coraz częściej głośno mówią ustami swoich pasterzy. Moim zdaniem, tych powinniśmy przyjmować w pierwszej kolejności. Bo jeśli my  ich nie ocalimy, to kto właściwie?

Ale żeby uniknąć oskarżeń o chęć podobno niedopuszczalnej „religijnej segregacji” uchodźców, od razu dodam, żer jeśli widzę kogoś, kto jest ranny, głodny czy też bezdomny, pytanie go o wyznanie naprawdę nie jest pierwszym, co przychodzi mi do głowy.

I wreszcie na koniec: nie wszyscy także wyznawcy islamu  to potencjalni terroryści. Trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć, żeby później nie było nieporozumień.

A Jezus powiedział: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść… byłem nagi, a przyodzialiście Mnie… byłem przybyszem – a przyjęliście Mnie.” I tego też się nie da w żaden sposób pominąć…jeśli naprawdę chcemy się jeszcze przyznawać do „wartości chrześcijańskich.”

postać-świata-150x150

Jeśli wierzyć Ewangelii… a ja wierzę… to Oni też byli  kiedyś uchodźcami… (Rembrandt van Rijn, Ucieczka do Egiptu)

Postscriptum: Niedawne wydarzenia w Kolonii, gdzie w okresie Nowego Roku ponad 100 kobiet padło ofiarą molestowania lub gwałtu ze strony przybyszów z krajów Afryki Północnej, dobitnie pokazują całą bezradność europejskich władz w zetknięciu z odmiennymi kodami kulturowymi.

Jedyne, na co zdobyła się w tej sytuacji lewicowa (sic!) burmistrz Kolonii, to stwierdzenie, że należy „poinstruować niemieckie KOBIETY, jak powinny postępować wobec cudzoziemskich mężczyzn, aby nie prowokować ich swoim zachowaniem.”

No, tak. Biorąc pod uwagę, że zgodnie z Koranem każda młoda kobieta, która znajduje się sama w nocy na ulicy, a do tego zachowuje się „swobodnie” (cokolwiek to znaczy) naraża się na oskarżenie o nieobyczajne zachowanie – być może należałoby doradzić tym kobietom, aby wychodziły z domu tylko w towarzystwie męskiego opiekuna (takie sugestie się już zresztą pojawiają!), nosiły stroje szczelnie zakrywające całe ciało – a najlepiej w ogóle przeszły na islam?

A ja głupia, ciemna, nieoświecona parafianka, zawsze myślałam, że to GOŚCIE przede wszystkim powinni się nauczyć, jak zachowywać się w kraju gospodarza? Ot, takie pułapki politycznej poprawności…

Inna rzecz, że i w islamie – z racji zaleceń Proroka, który wymaga w tej sprawie zeznań co najmniej dwóch – a w niektórych opracowaniach czytałam nawet o czterech -(męskich) świadków – udowodnienie przestępstwa seksualnego jest dla kobiety sprawą niezwykle trudną, prawie niemożliwą. Wiele muzułmanek, skazanych w Pakistanie, Iranie czy Arabii Saudyjskiej za „występki przeciw moralności” w rzeczywistości odsiaduje karę za to, że były molestowane… Każdy bowiem gwałt, nie udowodniony w powyższy sposób, prawodawstwo tych krajów uznaje po prostu za zwykły (karalny) „seks pozamałżeński.”

Z OSTATNIEJ CHWILI: Podobno jest już pierwsza osoba, oskarżona w sprawie zajść w Kolonii. Nie jest to jednak żaden z agresorów, lecz… jedna z kobiet, którą oskarżono o… rasizm. Zapewne opowiadając publicznie o tym, co ją spotkało, nie zdołała zachować należytego szacunku dla kultury i tradycji, w której wyrośli jej oprawcy….