Szczypta Dulskiej w każdym z nas.

Czy chcielibyście, aby prostytutka mieszkała z Wami przez ścianę i czasami (jak to między sąsiadami bywa) przychodziła pożyczyć cukier? Albo była, dajmy na to, przewodniczącą Rady Rodziców w szkole Waszego dziecka?;)

A mój znajomy, Tomasz Jaeschke, w swojej świetnej książce (którą wielokrotnie już miałam zaszczyt tu przywoływać) zatytułowanej (nomen omen!) „Nierządnice” pisał o „najstarszej profesji świata” m.in. tak:

„Sam św. Augustyn zagalopował się kiedyś i stwierdził, że prostytucja jest złem, ale złem poniekąd koniecznym. W rozprawie O porządku (12. rozdział II Księgi) napisał: „Jeśli wykorzenicie prostytucję, zniszczy was gwałtowność waszych namiętności.” Cokolwiek by powiedzieć, niezły dylemat dla uczciwego teologa. Złe, a jednak dobre…

Święty Hieronim, bądź co bądź wobec samego siebie bardzo surowy, okazał prostytutkom sporo zrozumienia. Jego definicja kobiety lekkich obyczajów trąci szczerą wyrozumiałością: „Nierządnica jest to kobieta, która oddaje się wielu mężczyznom w celu zaspokojenia ich namiętności.” (z Listu do Fabioli) (…) Prostytutki, te, o których się mówi, że pielęgnują najstarszy zawód świata, oddały bądź co bądź przysługę wielu „potrzebującym.”” (T. Jaeschke, Nierządnice. O moim kapłaństwie i moim Kościele, Katowice 2006, s.28,33).

No, cóż, mówi się, że żadna praca nie hańbi…choć co do tej akurat można by mieć wątpliwości…bo niby DLACZEGO normalna, sympatyczna, uczynna i miła kobieta oddaje swoje ciało mężczyznom jako coś w rodzaju…intymnej spluwaczki? Czy tylko dla pieniędzy, z życiowej konieczności? Czy dlatego, że to „łatwe” pieniądze? Znając historie życia wielu prostytutek jakoś nie bardzo w tę łatwość wierzę…

I nie wiem, czy one same nie czują się potem przez tę pracę jakoś zbrukane, splamione? Czy jeśli mają dzieci, to te dzieci wiedzą, czym mamusia się zajmuje? A jeśli któraś nie ma z tym problemu, „bo to praca, jak każda inna” – to czy naprawdę chciałaby, żeby jej dzieci zarabiały na życie w taki sam sposób? Strasznie dużo tych pytań – bez odpowiedzi.

Jednego jestem pewna: nigdy nie należy potępiać OSOBY, bez względu na to, czym się zajmuje. Nawet Jezus powiedział: „Celnicy i nierządnice wchodzą do Królestwa Niebieskiego przed prawymi i sprawiedliwymi.” (por. Mt 21,31) A że ludzie się na to czasem oburzają? No, cóż – to tylko kolejny dowód na to, że w naszym dzielnym narodzie duch pani Dulskiej jest wiecznie żywy…Pewien  mój znajomy ksiądz słusznie mawiał, że tylko gorszy się gorszy…

 

(Dziewczyna, którą tu widzicie, przez 20 lat była tancerką i striptizerką w nocnych klubach – a teraz nadal tańczy, wykonując tańce liturgiczne – czym bardzo zgorszyła moich „przyjaciół” z www.fronda.pl – skąd również pochodzi to zdjęcie. Najwidoczniej są oni przekonani, że „taka” kobieta, jeżeli naprawdę pragnie zmienić swoje życie, powinna nałożyć wór pokutny i włosiennicę i zaszyć się w pustelni…)

Katolik=hipokryta?

Moim zdaniem nie ma nic prostszego – i niewiele jest na świecie rzeczy bardziej  OBRZYDLIWYCH – niż powiedzieć o kimś (no, chyba, że chodzi o NAS samych) – „to ta hipokrytka, to ten obłudnik!” – bo tak naprawdę to tylko BÓG zna serce człowieka, jego pobudki chodzenia-niechodzenia do kościoła, wiary i niewiary, itd.

A kimże my jesteśmy, aby to oceniać? To prawda, że niektórzy (nie tylko katolicy zresztą!) sprawiają wrażenie, jakby wierzyli tylko „z przyzwyczajenia” – ale nie nazwałabym tego „obłudą” a tylko duchowym lenistwem.

Zresztą – podobnie jak w niedawno omawianej przeze mnie kwestii „sumienia” – nie sądzę, aby pojęcie hipokryzji dało się zawęzić tylko i wyłącznie do wiary religijnej. Mało tego, sądzę, że WSZYSCY jesteśmy po trosze hipokrytami.

Bo hipokryzja to, mówiąc ogólnie, niezgodność pomiędzy słowami a czynami lub między czynami a myślami i wewnętrznymi motywacjami.

I czy świetną szkołą takiej postawy nie jest np. polityka? Już Nicolo Machiavelli stwierdził, że książę wcale nie musi być człowiekiem prawym – wystarczy, by takiego udawał…

I kiedy widzę polityków, którzy wygłaszają wzniosłe tyrady na temat „wartości rodzinnych”, a zarazem „zapominają” płacić alimenty byłej żonie, albo wdają się w romans z pewną samozwańczą poetką – to ja się pytam: cóż to jest, jak nie „hipokryzja” właśnie? 🙂

Politycy z lewicy (żeby nie było!) też zresztą nie są wolni od tej ogólnoludzkiej przywary. Pamiętam takiego, który, gdy mu powiedziano, że obecnie obowiązujące prawo dopuszcza udział osób niepełnoletnich w produkcjach pornograficznych, powiedział, że on swojej córki dobrze pilnuje… Tak więc: ja swoją trzymam krótko (bo wiem, że to jest „be”) ale to, co się dzieje z innymi już zupełnie mnie nie obchodzi… I kiedy przywódca pewnej radykalnej lewicowej partyjki po demonstracji pod czerwonymi sztandarami  wsiada do mercedesa i odjeżdża do swego luksusowego domu…  Toż to „hipokryzja” czystej próby!

I doprawdy nie rozumiem, dlaczego akurat katolicy mieliby mieć na to „monopol”?

Dlatego tylko, że dzięki takiemu stereotypowi wszyscy inni czują się lepsi od tych  „durnych katoli”, a zbitka „katolik-hipokryta” stała się już tak popularna, że nikt się nawet nad nią nie zastanawia?

Klasycznym podawanym tu przykładem są „niedzielni katolicy” z tych, co to w dzień święty z rodzinką do kościoła, a w tygodniu – piją i biją żonę oraz małoletnie dziatki. (Na wszelki wypadek od razu mówię, że takie postępowanie NIE JEST bardziej dopuszczalne dla katolika, niż dla niekatolika. A nawet przeciwnie).

Wierzcie mi, że każdą religię można równo „olewać” – i w każdej można prowadzić „prawdziwe” życie duchowe – trzeba się tylko o to trochę postarać. A ludziom na ogół się zwyczajnie nie chce.

Nie zawsze też msza święta musi być nudna, monotonna i byle jaka – należałam do wielu wspólnot, w których była głębokim i pięknym misterium. I wcale NIE WSZYSCY księża są „obłudni” – znam wielu dobrych, mądrych i „świętych” kapłanów, którzy naprawdę żyją według tego, czego nauczają.

Jako żona byłego księdza  w oczach wielu z Was zapewne też jestem „hipokrytką.” No, cóż, zapewne macie rację. Zresztą, zawsze wolałam bić się we własne piersi, niż w cudze.

A pozostałym doradzałabym nieco więcej taktu i delikatności w ocenie wewnętrznego życia innych. Któż z nas jest Bogiem?

  

Postscriptum: Sama jednak wciąż nie potrafię przejść do porządku dziennego nad pewnymi szczególnie rażącymi przypadkami hipokryzji:

1) Skoro aborcja jest tak wielkim złem, to czemu kobiet w ciąży, znajdujących się w trudnej sytuacji życiowej (np. zgwałconych czy małoletnich) nie otacza się u nas życzliwością i opieką, ale przeciwnie, ciągle jeszcze potępia i wytyka palcami? Wybaczcie, ale mam jeszcze świeżo w pamięci rozmowę z pewną nastolatką z bardzo pobożnego domu (tatuś jest organistą!), która wdała się w romans z księdzem i teraz boi się, że zaszła w ciążę. Bo jeśli – to „kochający rodzice” urządzą jej piekło na ziemi… (A swoją drogą, byłam przerażona poziomem niewiedzy tej małej na temat własnej seksualności – czyżby ludzie naprawdę uważali, że tylko totalna ignorancja uchroni ich dzieci od grzechu?).

Czytałam nawet kiedyś rozmowę dwóch słuchaczek Radia Maryja, które stanowczo twierdziły, że „na takie dzieci Pan Jezus nie dał zgody!”

No, to jak to jest?! Zabić – grzech, ale urodzić nieślubne – jeszcze większy?!

2) Skoro wszyscy tak głośno krzyczą o „człowieczeństwie płodu od poczęcia” (z czym się zresztą zgadzam), to czemu ciągle dochodzą mnie słuchy o problemach z pochówkiem poronionych płodów? No, to jak to w końcu jest?! Dopóki żyje – to człowiek, ale jak umrze, to już zwykły śmieć?!

Elegia na śmierć idei olimpijskiej.

Niedawno zakończone igrzyska w Pekinie dały już wielu publicystom powody do narzekań na upadek światowego sportu. Postanowiłam więc i ja dorzucić swój kamyczek do tego ogródka.

To oczywiście prawda, że chińska olimpiada pokazała, jak bardzo we współczesnym świecie liczą się PIENIĄDZE – a wszyscy, nie da się ukryć, jesteśmy uzależnieni od gospodarki Państwa Środka. Wszystko – poczynając od bawełnianej koszulki, którą mam na sobie, poprzez baterię mojego telefonu aż do grzechotki, którą bawi się mój syn – z bardzo dużym prawdopodobieństwem jest MADE IN CHINA. (Tego ostatniego zresztą naprawdę trudno jest uniknąć, ponieważ Chiny opanowały – podobno – nawet do 90% światowej produkcji zabawek!) I z tego powodu nikt z „wielkich tego świata” nigdy nie ośmieli się zbojkotować Chin…

Ale czyż nie było to zjawisko widoczne już wcześniej, kiedy jubileuszową Olimpiadę roku 1996 przyznano nie – jak by się godziło – Atenom, lecz, „ze względów pozasportowych” (głównie finansowych!) amerykańskiej  Atlancie?

A co ze słynną ideą „pokoju i braterstwa między narodami”? Także i w tym punkcie idee olimpijskie zdają się przemieniać w swoją własną karykaturę – jakże daleko odeszliśmy od czasów, gdy sportowcy RPA byli karani zakazem uczestniczenia w zawodach międzynarodowych z powodu panującej w ich kraju polityki apartheidu! – z tym, że i to nie zaczęło się od dziś.

Dosyć przypomnieć „igrzyska Hitlera” w Berlinie w 1936, albo w Moskwie w 1980 roku. (W obydwu tych przypadkach działacze sportowi mogliby się zapewne usprawiedliwiać, że przyznając tym państwom organizację tak wielkiej imprezy liczyli na ich „otwarcie się na świat” – który to argument podnoszono zresztą także przy okazji Pekinu). Albo pamiętne igrzyska w Monachium w 1972 roku, których nie przerwano mimo tragicznej śmierci izraelskich sportowców z rąk terrorystów. Wiadomo – the show must go on!

A dzisiaj, aby pokryć powszechne zawstydzenie z powodu tego, co dzieje się w Tybecie, ukuto wygodną (i jakże obłudną!) formułkę mówiącą, że „przecież to tylko sport!” Tak? A ja myślałam, że IDEA OLIMPIJSKA to jednak coś więcej…

Kolejną sprawą jest wszechobecna we współczesnym sporcie PRESJA WYNIKÓW, która w moim przekonaniu odpowiada nie tylko za tak niekorzystne zjawiska, jak doping, ale przede wszystkim za to, że człowiek uprawiający wyczynowo jakąś dyscyplinę kojarzy się dziś ze wszystkim, tylko nie z antycznym powiedzeniem „w zdrowym ciele – zdrowy duch!” W najlepszym razie staje się trzydziestokilkuletnim emerytem, w najgorszym zaś – kaleką…

A co by się stało (pomyślcie przez chwilę), gdybyśmy – zamiast bicia kolejnych niebosiężnych rekordów (które są już tak wyśrubowane, że nie da się tego zrobić bez specjalnych technik i „dopalaczy” – bo ciało ludzkie, jestem o tym przekonana, posiada pewne własne, naturalne granice) powrócili do prostej zasady, że mistrzem jest ten, który pobiegł najszybciej, skoczył najwyżej, rzucił najdalej? Tak po prostu?

Zgadzam się, że wówczas sport straciłby może nieco ze swojej „widowiskowości” (co w epoce Internetu i telewizji wydaje się niemal nie do pomyślenia!:)), ale zapewne zyskałby na  uczciwości…

I jest to pewien paradoks, że stara, coubertinowska idea, że „nie liczy się wynik – liczy się udział” przetrwała w najczystszej formie wśród tych „najmniejszych”, tych, na których zawodowi sportowcy niejednokrotnie patrzą z nieuzasadnioną wyższością (widać to było choćby po sporach wokół premii za medale) – wśród uczestników Paraolimpiad i Olimpiad Specjalnych…