Dlaczego Edith Piaf nigdy nie wygrałaby konkursu Eurowizji?

No, cóż – najprostsza odpowiedź na to pytanie chyba brzmi: dlatego, że ze swoim oszczędnym scenicznym emploi zostałaby dziś uznana za zbyt „konserwatywną” jak na nasze zwariowane czasy.

W światowym show-biznesie bowiem chyba coraz mniej liczy się, kto jak śpiewa – a bardziej, ile jest w stanie „pokazać” publiczności na scenie i poza nią. Modelowym przykładem może być tu choćby Lady Gaga – wątpię, by któryś z jej zagorzałych wielbicieli umiał zanucić chociaż jeden jej utwór, za to wszyscy doskonale wiedzą, jak była ubrana (czy może raczej rozebrana:) ) podczas koncertu i jaki skandal udało jej się ostatnio wywołać.

Refleksje tego typu naszły mnie, naturalnie, po obejrzeniu ostatniego konkursu Eurowizji, który wygrała (jak już wszyscy doskonale wiedzą) reprezentująca Austrię niejaka Conchita Wurst – znana też jako „kobieta z brodą.” Pani ta nawet nie zaprzecza, że biologicznie jest mężczyzną (nie przeszła operacji zmiany płci) – jednak mimo to chce, by się do niej zwracać w formie żeńskiej.

No, cóż – jeszcze do niedawna tzw. drag queens były jedynie gwiazdami określonych lokali, teraz zaś zaczynają z hukiem wkraczać na salony.

Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja nie mam nic przeciwko obecności takich osób (podobnie jak np. głęboko wierzących czy niepełnosprawnych :)) we wszystkich dziedzinach życia. Jeśli ktoś jest facetem, a lubi sobie paradować po ulicy w damskich ciuszkach, proszę bardzo – jego wola.

Jedyne pytanie, jakie w tym przypadku chciałabym postawić, brzmi – czy rzeczywiście ten artysta wokalnie był lepszy od swoich konkurentów (osobiście słyszałam kilku specjalistów, którzy ostrożnie – by się nie narazić na straszliwy zarzut „nietolerancji” – przyznawali, że bardziej przypadła im do gustu propozycja holenderska, która zajęła w konkursie zaszczytne drugie miejsce. Notabene, mówiło się, że ta właśnie piosenka „nie bardzo pasuje do Eurowizji”, chociaż nie całkiem zrozumiałam, dlaczego. Czyżby chodziło o to, że na scenę wyszedł po prostu facet z gitarą i spokojnie, bez żadnych udziwnień, zaśpiewał coś w duecie z kobietą?:) )?

A jeśli – załóżmy! – „Conchita” nie została doceniona za swoje muzyczne dokonania, to za co? Za swoją życiową postawę (kontrowersyjny wykonawca nigdy nie ukrywał swoich seksualnych preferencji) czy za promowanie „jedynie słusznej” genderowej ideologii?

No, dobrze, niech będzie i tak: „Przez tę wygraną my, Europa, pragniemy pokazać całemu światu, jak bardzo jesteśmy otwarci na wszelkie odmienności. Wszechtolerancja jedyną europejską wartością absolutną w świecie, w którym nie ma wartości absolutnych!” Naprawdę, można i tak. Tylko co to wszystko ma jeszcze wspólnego z  festiwalem piosenki?

To zresztą niejedyne kontrowersje związane z sobotnim plebiscytem.

Okazało się np. że choć mieszkający w Wielkiej Brytanii i Irlandii Polacy masowo głosowali na nasze „Słowianki”, tamtejsze jury raczyło łaskawie tego faktu nie zauważyć, uznając polski utwór za… najsłabszy ze wszystkich (sic!) i do tego „seksistowski” (cokolwiek to znaczy…). W efekcie według oficjalnych wyników Polska nie otrzymała z Wysp nawet jednego marnego punkcika…

Naprawdę, coś tu jest mocno nie w porządku – i bardzo bym prosiła, żeby mi tego nie tłumaczyć w duchu:”O co wam chodzi, durni Polacy? Przecież wiedzieliście od początku, że 50% łącznej noty stanowi ocena jury!” – ponieważ ZERO nie stanowi pięćdziesięciu procent nawet z  jednego. Dla przyzwoitości chociażby (czy też dla zachowania pozorów, jak kto woli) należało ten fakt uwzględnić przy podawaniu punktacji.

No, dobrze – słyszałam już opinie, że „profesjonalni jurorzy” o niebo lepiej się znają na muzyce , niż jakieś tam „przypadkowe społeczeństwo.” Przyjmijmy roboczo, że może to być prawda – jeśli jednak oni „wiedzą lepiej” (i nawet jeszcze przed konkursem – bo słyszeliśmy już kilka dni wcześniej że „Conchita z brodą” powinna w tym roku wygrać…) – to po co w ogóle urządzać całą tę szopkę z powszechnym smsowym głosowaniem?

A jaki z tego wszystkiego wniosek dla nas na przyszłość? Można było wysłać na Eurowizję  tych samych wykonawców, tylko przebrać Donatana za Cleo – i odwrotnie. 🙂

 

EDITH-1-150x150edith-2-150x150

Co naprawdę myślę o… GENDER?

Przede wszystkim, chciałabym zauważyć, że z „gender” jest trochę tak, jak z katolicyzmem. :) Wszyscy o tym dyskutują, ale niewielu się tak naprawdę na tym zna.

Powiedziałabym nawet, że ilość wygłaszanych na ten temat bzdur jest wprost proporcjonalna do stopnia niewiedzy.

Toteż ja sama chciałam zaczekać z napisaniem tego posta, aż się trochę „oczytam.” Tymczasem jednak, chwilowo, nie stać mnie na wykupienie książek z interesującej mnie dziedziny. ;(

Gdyby ktoś z Państwa zechciał zasponsorować mi kilka pozycji, byłabym niezwykle zobowiązana…:)

Ale, pomyślałam sobie, skoro już tylu samozwańczych „ekspertów” wypowiada się na ten temat bez żadnej znajomości rzeczy, to mogę i ja – zastrzegając jednakże, że wiem o tym znacznie mniej, niżbym sobie życzyła.

Ostatnio zresztą znowu zrobiło się na ten temat głośno, za sprawą listu biskupów, którzy dostrzegli w gender zgoła największe zagrożenie dla świętej rodziny polskiej.

List ów krytykują nad podziw zgodnie i publicyści „Tygodnika Powszechnego” (jak Błażej Strzelczyk) i feministki (niezrównana Eliza Michalik rzuciła błyskotliwie, że wszystkim krytykom gender chodzi ni mniej więcej tylko o obronę „władzy facetów”, którzy pragną nadal żyć „z wykorzystywania pracy innych” – tj., w domyśle, swoich matek, żon i córek. Słowem: klasyczny wyzysk człowieka przez człowieka, jak by powiedział towarzysz Marks. Zabawne jest to o tyle, że akurat „faceci” w sutannach, którzy ten list napisali, na ogół nie żyją z kobietami. Rozumiem zatem, że „żyją z pracy” swoich gospodyń i innych zakonnic?:)).

Szczerze mówiąc, zawsze mnie trochę śmieszy, kiedy różni komentatorzy (często wojujący ateiści) zaczynają dyktować hierarchom Kościoła, czym „powinni” się zajmować, a czym już zupełnie nie powinni.

Wydaje mi się, że dopóki to nie narusza zasad porządku publicznego, każdy duchowny może we wnętrzu własnej świątyni nauczać czegokolwiek zechce. Nawet, jeśli wola – że Ziemia jest płaska. I nikomu nic do tego.

Mimo wszystko, nie kwestionując faktu szkodliwości tej nowej utopii (o czym dalej), zastanawiam się jednak, dla JAKIEGO PROCENTA ludzi, którzy co tydzień grzecznie zapełniają kościoły, ma ona jakiekolwiek realne znaczenie?

Sądzę raczej, że zjawisko to na szczęście jeszcze dosyć niszowe – i że wielu spośród słuchających mogło nie mieć zielonego pojęcia, o co właściwie ekscelencjom chodzi…

Chciałabym także kiedyś usłyszeć w kościele list biskupów (napisany prostym, ludzkim, zrozumiałym językiem – bez teologicznego zadęcia!) pochylających się z równą troską nad problemem przemocy w rodzinach czy też nad zagrożeniami, jakie powodują pijani kierowcy.

W tym punkcie przychylam się do zdania o. Pawła Gużyńskiego, że nie jest dobrze, jeśli bita kobieta w kościele usłyszy tylko, że „ten gender jest zły!”

Przepraszam, ale nigdy jakoś nie mogłam pojąć dlaczego to, że ktoś bije  i gwałci po pijanemu swoją żonę, to tylko jego grzech prywatny, nadający się co najwyżej do wyznania w konfesjonale – ale to, że niektóre (katolickie!) pary myślą np. o in vitro, to już „problem społeczny”, wymagający napiętnowania z każdej ambony w tym kraju. Podobnie z gender.

Do napisania tych paru słów zupełnie na gorąco sprowokowała mnie jednak najpierw niezawodna prof. Środa, gdy w wywiadzie dla „Faktu” stwierdziła autorytatywnie, że „gender to nie żadna ideologia, to NAUKA.”

Przykro mi, pani profesor, ale po raz kolejny ośmielę się z panią nie zgodzić.

Sam fakt, że się WYKŁADA coś na uczelni nie świadczy jeszcze o „naukowości” tego czegoś. Przypomnę, że podobnie niegdyś wykładano na uniwersytetach „marksizm-leninizm” lub „ekonomię polityczną socjalizmu.” Czytałam nawet o uczelniach, które mają katedry parapsychologii. Czy to oznacza, że irydologia, różdżkarstwo lub chiromancja są dyscyplinami naukowymi?:)

Z dziedziny gender tworzy się zresztą szereg równie „wiekopomnych” prac, zrozumiałych i ważnych głównie dla ich autorów i promotorów, jak te, które w minionym okresie z całą powagą „udowadniały” wyższość gospodarki socjalistycznej nad kapitalistyczną.

Mała próbka: „Rola Internetu w negocjowaniu nieheteronormatywnej tożsamości płciowej…”  I na coś takiego idą ciężkie granty unijne…

Zdaję sobie przy tym sprawę, że podobny zarzut (nienaukowości) ateiści mogą zechcieć postawić np. teologii. Ale jeśli teologia nie jest – załóżmy – dyscypliną naukową, to tym mniej „badania nad społeczną i kulturową tożsamością płci.”

O naukowości (tak mnie uczono na zajęciach z metodologii badań historycznych) przesądzają bowiem dwie rzeczy:

1) (po pierwsze): właściwa metodologia. Mówiąc najprościej, żadna nauka nie TWORZY samodzielnie alternatywnej rzeczywistości, ona ją tylko ODKRYWA i OPISUJE.Tym się różni m.in. od „sztuki”, która może kreować własne światy, jak tylko chce.

2) (Po drugie):Sprawdzalność w praktyce (empiryczna). W odniesieniu do nauk historycznych jest to np. zgodność z materiałem źródłowym, odkryciami archeologicznymi itd. A szerzej w humanistyce także z odkryciami innych nauk o człowieku, jak medycyna, psychologia czy etnografia.

OBYDWU tych rzeczy często brakuje badaniom gender (podobnie jak brakowało ekonomii politycznej socjalizmu).

Po pierwsze na siłę tworzy się najpierw WNIOSKI (choćby to, jakoby kobiety ZAWSZE i wszędzie były „klasą uciskaną”), a dopiero następnie nagina do nich rzeczywistość. Kiedyś w zakłopotanie wprawił takich uczonych pewien cmentarz słowiański ze średniowiecza, na którym nie znaleziono ANI JEDNEGO szkieletu kobiety, który by nosił ślady świadczące o tym, że jego posiadaczka była za życia maltretowana. Ale pani Środa i tak będzie twierdzić, że w dawnych wiekach to nic tylko „samcy męczyli kobiety.” Tak po prostu było i już. :)

Po drugie – to już mogę powiedzieć z całym przekonaniem – w gender nie chodzi wcale o „równość płci” (mój tata gotował kaszki i ocierał noski, a moja mama robiła karierę w biznesie BEZ konieczności przebierania się w cudze szmatki, co „nowe wychowanie” uważa za pożądane, a nawet niezbędne) tylko raczej o ich LIKWIDACJĘ.

Nie chodzi zatem o to, że chciałabym „zapędzić kobiety do garów”, jak się to często i zbyt łatwo spłyca.  Tym bardziej, że sama nie umiem gotować.:)

Uważam, że nie ma nic złego w większej „wymienności” ról społecznych – wszak i Joanna d’Arc nosiła zbroję, co nie przeszkodziło wcale w ogłoszeniu jej świętą patronką Europy. Hildergarda z Bingen, ogłoszona Doktorem Kościoła przez „konserwatywnego” papieża Benedykta, była lekarką i kompozytorką. I tak dalej, i tak dalej.

Uwaga do niektórych księży, którzy (niestety) wypowiadają się na ten temat: nawet jeżeli na obrazkach Świętej Rodziny święty Józef jest tym, który pracuje „w pocie czoła” w warsztacie, a Maryja jest tą, która nosi wodę czy piecze podpłomyki, to jeszcze wcale nie znaczy, że „Tylko tak powinna wyglądać PRAWDZIWA rodzina. Tak chciał Bóg! Na wieki wieków amen.” A wszystko inne jest już poważnym wykroczeniem przeciwko „odwiecznemu prawu Bożemu.” Nie.

Znacznie większy problem moim zdaniem polega na tym, że gender nie postrzega odmienności płci jako WARTOŚCI, tylko jako pewne OGRANICZENIE, które trzeba koniecznie zniwelować.

Jak to napisała prekursorka takiego myślenia, Simone de Beauvoir w „Drugiej płci”: „Nie urodziłyśmy się kobietami – zrobiono z nas kobiety!” Nie wiem, jak ta pani – ale ja jestem kobietą od samego początku: i nawet sobie to chwalę…

W rzeczywistości, jak sądzę, wątpliwości dotyczące własnej tożsamości płciowej przejawia znikoma część ludzkości – a jednak specjaliści (specjalistki) od gender starają się usilnie wytworzyć w nas wrażenie, że taka „płynność i niepewność” jest nieomal najważniejszym problemem, dręczącym homo sapiens.

Nawiasem mówiąc, w moim odczuciu nawet najsłynniejsza polska transseksualistka, Anna Grodzka, przeczy pewnymi swymi zachowaniami niektórym genderowym dogmatom.

Nigdy na przykład nie widziałam tej pani w spodniach – które w XXI wieku przecież chętnie noszą kobiety, określane w genderowym slangu jako cis-gender (w przeciwieństwie do tych „trans”). Te wszystkie kwieciste sukieneczki, widoczna biżuteria i wysokie obcasy… Czy to jednak nie jest próba jak najlepszego wpasowania się w „opresywny społeczny wzorzec kobiecości”? :)

Kwestionuje się zatem znaczenie (pozytywne) samych różnic płciowych jako takich. Gender głosi, mówiąc w uproszczeniu, że „NIE MA już mężczyzny ani niewiasty lecz jest CZŁOWIEK.” (notabene, coś takiego jak „człowiek” realnie nie istnieje – jest to pojęcie abstrakcyjne, ponieważ każdy, chce tego czy nie, RODZI SIĘ już z jakąś płcią). 

Odrzuca się BIOLOGICZNE (mimo wszystko!) podstawy pewnych różnic kulturowych – podczas gdy mnie się wydaje, że tak, jak teologia mówi, że „łaska buduje na naturze” (mówiąc w uproszczeniu: to, do czego człowiek ma nadprzyrodzone „powołanie” to na ogół to samo, do czego przejawia pewne naturalne skłonności. Ktoś, kto nie ma słuchu muzycznego, raczej nie zostanie śpiewakiem operowym, a ten, co mdleje na widok krwi, nie będzie dobrym lekarzem.) – tak też można powiedzieć, że cała ludzka KULTURA „nadbudowana” jest na NATURZE.

Nie bez przyczyny – a już na pewno nie z powodu jakiegoś odgórnego „narzucania” czy „opresji” – ludzie zamieszkujący okolice podbiegunowe jedzą co innego i inaczej się ubierają, niż ci, którzy mieszkają na równiku… Tak samo można by chyba powiedzieć, że nie tyle „kultura stwarza płeć” co „płeć tworzy kulturę.”

Czyżby określenia typu: „literatura kobieca”, „kobieca wrażliwość” czy też „męska rzecz” – były tylko figurami językowymi, pozbawionymi realnego znaczenia? Nie wydaje mi się.

 Różnice płciowe są zatem przez gender postrzegane nie jako wartość, którą należałoby doceniać,  lecz wprost jako zagrożenie dla ludzkiej wolności („jeśli mogę sobie wybrać zawód, światopogląd, partnera, kolor włosów, a nawet godzinę śmierci (eutanazja) – to czemuż by nie PŁEĆ? To takie niesprawiedliwe!”)

Przyznam się, że jako chrześcijanka nie bardzo wiem (redaktorze Strzelczyk!), jak pogodzić taką postawę ze stwierdzeniem, że „WSZYSTKO, co Bóg stworzył było dobre”? Jeśli „wszystko” to także różnice, dzielące kobiety i mężczyzn. (Ostatnio zresztą neurologia odkryła kilka nowych, fascynujących różnic w funkcjonowaniu naszych mózgów – ja bym się raczej zachwycała, jakim cudem różniąc się tak bardzo, jesteśmy w stanie współpracować ze sobą, ubogacać się wzajemnie, porozumiewać się, a nawet, czasami, kochać:))

Tymczasem gender głosi, że „tylko to, co IDENTYCZNE może być naprawdę RÓWNE.”

Nawiasem mówiąc, to też oczywista prawda, iż nie jesteśmy wszyscy, jako ludzie, identyczni. Ostatnio w ulotce pewnego lekarstwa przeczytałam, że nie jest ono wskazane dla ludzi rasy czarnej, ponieważ mogłoby ich zabić. Czy takie „nierównościowe” stwierdzenie, to już rasizm?:) Nie. To tylko stwierdzenie naukowego faktu.

Po trzecie wreszcie – wnioskom (powziętym a priori) „naukowców” (a częściej „naukowczyń”) spod znaku gender często przeczą ustalenia innych nauk szczegółowych – historii, archeologii, językoznawstwa, antropologii, etnologii.

Podam tylko jeden przykład. Kiedyś ekipa etnologów dotarła do pewnego plemienia, które nigdy jeszcze nie widziało kredek. Nikt więc nie instruował dzieci, co „powinny” rysować dziewczynki, a co chłopcy – bo te dzieci nigdy jeszcze nie rysowały niczego. I okazało się, że kiedy naukowcy rozdali im kartki i kredki – dziewczynki zaczęły rysować kwiatki i motyle, a chłopcy – jakieś studnie i żurawie (czyli ichniejsze „urządzenia techniczne.”).

Takich ustaleń genderowcy albo nie przyjmują do wiadomości (słyszałam o tym że na pewnej uczelni w USA feministki doprowadziły do zwolnienia pewnego neurobiologa, który „zgrzeszył” tym, że odkrył, że kobiety i mężczyźni wykorzystują INNE części mózgu przy rozwiązywaniu zadań matematycznych. Tak mocno wierzą w dogmat, że „równy znaczy IDENTYCZNY” że mu tego nie darowały…) – albo próbują stworzyć z gender jakąś jedną wielką „supernaukę” – narzędzie do całościowego wyjaśniania rzeczywistości. A to już jest jedna z głównych cech IDEOLOGII. Każdej.

Jedna wspólna odpowiedź na wszelkie pytania, jakie możemy sobie postawić w zderzeniu z otaczającym światem prawie na pewno jest fałszywa – i nieważne, czy będzie to odpowiedź „fundamentalnie” pojmowanej religii („Bo tak mówi Biblia!”; „Bo Bóg tak chce!”) – czy też udających naukę ideologii.

A gdyby wyznawcy ideologii gender byli zupełnie konsekwentni w swoich zapatrywaniach, powinni też przebudować całą ideę zawodów sportowych.

Bo jak na razie to występuje tam ohydna „segregacja ze względu na płeć” i ordynarne wypominanie kobietom, że jednak nie są „równie dobre” jak mężczyźni. Bo skoczkowie o tyczce skaczą 6 metrów, a skoczkinie – tylko 5. Proponuję, żeby robić zawody koedukacyjne i przyznawać mężczyznom „punkty karne” za „nieodpowiednią” płeć.

I jeszcze coś: jeśli PRAWDZIWA jest ideologia gender („jesteś tym, kim się CZUJESZ, a nie na co WYGLĄDASZ„) to nie rozumiem, czemu IAAF odebrała pośmiertnie medale Stanisławie Walasiewiczównie, która, jak się okazało, miała męski genotyp? Całe życie myślała, że jest kobietą – tak wyglądała i tak się czuła – a jednak nie słyszałam, żeby się za nią wstawił jakiś komitet ONZ-owski. A więc jednak GENY mają jakieś znaczenie?:)

http://www.youtube.com/watch?v=5oGL7njQwrg

Po obejrzeniu tego filmu mój przyjaciel, o poglądach dalekich od konserwatywnych, stwierdził: „Już chyba tylko głupiec mógłby wierzyć, że chodzi im [wyznawcom gender] o jakąś równość płci.”

Odparłam na to, że mnie się wydawało, że takie pomysły zostały już dostatecznie zdyskredytowane przez eksperymenty z ubiegłego wieku, dokonywane np. w izraelskich kibucach, gdzie także próbowano wychowywać dzieci „bez płci” (chłopcom dając do zabawy lalki, a dziewczynkom – zabawki militarne – skutek tego był taki, że dziewczynki próbowały w tajemnicy tulić czołgi, a chłopcy urządzali bitwy lalek:)), a nawet bez rodziny.

Dopiero po latach wychodzą na jaw traumatyczne wspomnienia tak „wzorcowo” wychowywanych ludzi, jako żywo przypominające te z niektórych irlandzkich internatów…

Wygląda jednak na to, że ludzkość jest skłonna do znudzenia powtarzać swoje dawne błędy…

I jeszcze jedno: chociaż nie narzucam swoim dzieciom w żaden sposób, czym „powinny” się bawić – mała Aniela na przykład zauważalnie woli samochody od lalek – to jednak stoję całym sercem po stronie tych rodziców, których dzieci relegowano z przedszkola za odmowę udziału w „równościowych” przebierankach. I po stronie tych biednych, kilkuletnich, upokorzonych chłopców, którzy podobno zamykali się w łazience, byle tylko nie kazano im się przebierać w „dziewczyńskie” ciuszki…

Ktoś, kto coś takiego wymyślił, nie tylko nie ma bladego pojęcia o psychice przedszkolaka, ale nawet nie rozumie różnicy, jaka zachodzi pomiędzy „daniem wyboru” dziecku, a NARZUCENIEM mu określonego zachowania w imię z góry przyjętej ideologii…

Gender-1

Seks-1Gender-3

 

 

 

 

 

 

Postscriptum: Miałam już przestać pisać na temat, który wydaje mi się – mimo wszystko – dosyć jałowym przedmiotem rozważań, ale niestety niezawodna redaktor Michalik (z właściwą sobie „subtelnością” i szacunkiem dla ludzi o innych przekonaniach:))  znowu walnęła mnie  swoim intelektem między oczy, niczym obuchem, odwracając tok mego myślenia o 180 stopni.

Otóż stwierdziła ona, że bardzo mylą się ci, którzy (jak ja) sądzą, że „gender” dąży do zniesienia różnic płciowych: „Chciałabym oświadczyć – powiedziała – że gender właśnie zauważa te różnice i to do nich dostosowuje praktyczne rozwiązania społeczne i prawne. „

Jako przykład przytoczyła jakąś miejscowość w „równościowej” Skandynawii, gdzie tamtejszy „pełnomocnik do spraw gender” (jeśli „gender” jest rzeczywiście TYLKO nauką, jak inne, rozumiem, że tamtejsi mieszkańcy posiadają również  specjalnych „pełnomocników” do spraw innych dziedzin wiedzy?:)) odkrył z przerażeniem, że kobiety nie chcą jakoś korzystać z nocnych autobusów. To zupełnie zrozumiałe, że PARYTETY muszą być zachowane – nawet w autobusach nocnych!

Zatroskany urzędnik rozpisał przeto ankietę, z której naukowej analizy wynikało, że (o, dziwo!) „kobiety się po prostu boją.”  

Natychmiast wdrożono specjalną dyrektywę, w myśl której, „na żądanie KOBIETY” kierowcy autobusów nocnych mają obowiązek zatrzymywać się niemal pod samymi drzwiami domu pasażerki – co więcej, grzecznie zaczekać, aż  zamknie ona za sobą owe drzwi.

Rozumiem zatem, że prawdopodobieństwo, że to wracający do domu wieczorową porą MĘŻCZYZNA (nawet starszy czy niepełnosprawny) zostanie napadnięty w ciemnej uliczce, bliskie jest ZERU?

No, tak, zapomniałabym – wedle tradycyjnej wykładni feminizmu to KOBIETA zawsze jest OFIARĄ, mężczyzna może być jedynie agresorem… (Czyżby więc „gender” było po prostu jeszcze jedną odsłoną feminizmu?)

Kobieta – choćby miała trzy fakultety i czarny pas w karate :) – pozostaje zawsze słabą, bezbronną istotką, wymagającą troskliwej opieki, ponieważ nie jest w stanie sama o siebie zadbać – i w tym celu należy użyć wszelkich możliwych środków, jakimi dysponuje państwo i prawo…

Oczywiście, można ją postrzegać i tak – i wielokrotnie w historii, na przykład w wieku XIX, tak właśnie ją postrzegano. Odprowadzanie damy do domu (szczególnie w nocy) to całkiem miły, dżentelmeński obyczaj. Osobiście nie miałabym nic przeciwko temu. Tylko nie rozumiem, dlaczego teraz ma się to nazywać „gender”?

***

Informacja z TVN24: ” Picie jest ‚demokratyczne.’ Dotyczy wszystkich grup wiekowych, zawodowych i społecznych. Jednakże wiadomo, że wśród mężczyzn najwięcej piją ci najmniej wykształceni, z małych miejscowości. Wśród kobiet natomiast tendencja jest dokładnie odwrotna…”

No, cóż, wygląda na to, że ten „sukces”, za którym tak tęskniła Simone de Beauvoir i jej koleżanki, ma jednak dla kobiet bardzo wysoką cenę…

Czy Darwin miał rację?

Na początku warto sobie uświadomić, że znak równości, tak często stawiany pomiędzy „darwinizmem” a „ewolucją” NIE JEST prawdziwy.

We współczesnej nauce mówi się nie tyle o jednej teorii ewolucji, co raczej o wielu różnych „teoriach ewolucji” a teoria Darwina jest tylko jedną z nich. I jest to całkiem niezależne od sporu z tzw. „kreacjonistami”, którzy – w skrajnych przypadkach – usilnie starają się znaleźć naukowe dowody na dosłowną „prawdziwość” opisu z Księgi Rodzaju.

Warto przy tym zauważyć, że jest to raczej problem pewnych radykalnych sekt protestanckich, niż Kościoła katolickiego, który – niezależnie od pewnych „rozchwiań” w rodzaju „sprawy Galileusza” – na ogół dość konsekwentnie trzyma się stwierdzenia św. Augustyna: „Poprzez Pismo Duch Święty chciał pouczyć nas, jak się idzie do nieba, nie zaś – jak to niebo jest zbudowane. Chrześcijan bowiem chciał wykształcić, a nie matematyków.” Augustyn zresztą sam był pewnego rodzaju „ewolucjonistą”, gdy twierdził, że być może Stwórca zasiał w przyrodzie swoiste „ziarna”, z których później wyłoniła się cała różnorodność roślin i zwierząt.

Teoria Darwina natomiast opiera się na dwóch zasadniczych założeniach:

1) GRADUALIZM – Ewolucja istot żywych przebiegała drogą bardzo wielu stopniowych, bardzo drobnych zmian (mutacji genetycznych), prowadzących w końcu do  powstania zupełnie nowych gatunków. Musiałoby to jednak prowadzić do istnienia, jeśli nie teraz, to w przeszłości, wielu form pośrednich (przejściowych) pomiędzy poszczególnymi organizmami. Niestety, dla wielu gatunków formy takie po prostu nie istnieją. Sądząc z zachowanych skamieniałości, wydaje się raczej, że ewolucja mogła zachodzić „skokowo” – kolejne, coraz doskonalsze organizmy pojawiają się w materiale kopalnym w formie już ukształtowanej i pozostają prawie niezmienione, dopóki nie znikną z zapisu. Zastanawiający jest chociażby przykład żółwi, które pojawiły się na naszej planecie ok. 300 mln lat temu i, jak się zdaje,  od tego czasu uległy zaledwie niewielkim przemianom, pomimo niezliczonych zmian w środowisku. 🙂

Wydaje się nawet, że ta elegancka i tak chętnie rysowana w podręcznikach historii ścieżka wiodąca (w przypadku ludzi) od australopiteków do Homo sapiens przypomina bardziej „krzew” niż prostą „drabinę.” Wiadomo już np. że tzw. „neandertalczyk” (Homo sapiens neandertalensis) jest nie tyle bezpośrednim przodkiem człowieka współczesnego – z którego go długo uważano – co raczej jego kuzynem, odrębną gałęzią rodziny „człowiekowatych.”

Sam Darwin, do końca życia uparcie poszukujący swoich „ogniw przejściowych” skłonny był – z prostotą wiktoriańskiego dżentelmena – uważać za jedno z nich np. Indian z amazońskich plemion, pod tym jedynie pretekstem, że… chodzili oni nago!

Inny zarzut wobec darwinowskiego modelu ewolucji podnoszą genetycy i…matematycy, którzy stwierdzają, że mutacje „pozytywne” stanowią jedynie niewielki procent wszystkich mutacji (w zdecydowanej większości przypadkowe zmiany DNA prowadzą do poważnych zaburzeń w funkcjonowaniu organizmów) – i nie bardzo wiadomo, w jaki sposób mogłyby się one tak szczęśliwie (a przypadkowo!) skumulować, aby w konsekwencji prowadzić do powstania zupełnie nowego gatunku. Pewien matematyk obliczył, że prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zdarzenia jest bliskie zeru.

Natomiast muszki owocowe (które z uwagi na nieskomplikowany genom są wdzięcznym obiektem badań) naświetlane w laboratoriach promieniami X ulegały najdziwniejszym mutacjom (otrzymywano nawet „potworki” z odnóżami wyrastającymi z głowy) – nigdy jednak nie udało się doprowadzić do tego, aby muszka owocowa przekształciła się w coś, co nie byłoby… muszką owocową. Wygląda więc na to, że pewne „pakiety genetyczne” (nazywane przez nas gatunkami) wykazują nie tyle nieograniczoną plastyczność (w którą Darwin najwyraźniej wierzył), co raczej znaczną odporność.

Wiedzą o tym zresztą doskonale hodowcy zwierząt – na których pracy, o ironio, Darwin próbował oprzeć swoją teorię. Organizmy żywe są zmienne jedynie w pewnych granicach i jeżeli chce się pójść zbyt daleko w jednym kierunku, stają się niepłodne lub wracają do wyjściowego typu.

Na wszystkie tego typu zarzuty ortodoksyjni darwiniści odpowiadają jednak: „Dajcie naszemu modelowi ewolucji ODPOWIEDNIO DUŻO CZASU, a dokona on wszystkiego – nawet tego, co wydaje się niemożliwe.”

I nawet oczywiste luki w zapisie kopalnym można wytłumaczyć tym, że darwinowskie „powolne zmiany” zachodziły w organizmach żywych tak powoli, że… nie jesteśmy w stanie ich zaobserwować!

Jak to zgrabnie ujął jeden z antydarwinowskich ewolucjonistów: „Darwiniści zdają się wiedzieć wszystko o brakujących ogniwach – z wyjątkiem tego, że nie ma takich ogniw.”

2) DOBÓR NATURALNY (dawniej: „walka o byt” ). Darwin uznał, że ewolucją rządzi jedynie zasada przeżywania osobników „najlepiej przystosowanych.” Tymczasem jest to oczywista tautologia: Kto przeżywa? Najlepiej przystosowani! A skąd wiemy, że są najlepiej przystosowani? Ponieważ przeżyli! Biolog C.H. Waddington (który z pewnością nie był „kreacjonistą”!:)) zauważył, że zasada ta sprowadza się jedynie do stwierdzenia, że „osobniki, które pozostawiły najwięcej potomstwa to te, które pozostawiły najwięcej potomstwa.”

Nawiasem mówiąc, zasada „przystosowania do środowiska” – obserwowana jak dotąd częściej w skali „mikro” (w obrębie jednego gatunku i jego odmian), niż w „makro” – zdaje się sprzyjać raczej ZACHOWANIU danego gatunku, niż jego przemianie w inny gatunek…

Poza tym – czemu Darwin chyba nie poświęcił zbyt wiele uwagi – w przyrodzie istnieje znacznie więcej znacznie bardziej skomplikowanych zależności pomiędzy organizmami, niż tylko proste „prawo dżungli” które mówi, że silniejszy pożera słabszego. A tych nie da się wyjaśnić wyłącznie „walką o byt.”

Nie sposób także nie zauważyć pewnych znaczących implikacji, jakie teoria Darwina wywarła na świat współczesny.

W dziedzinie ekonomii z pewnością wsparła pewien typ „drapieżnego kapitalizmu”, dając mu wygodne, „naukowe” uzasadnienie, a także np. rasizm (bo czyż biali Europejczycy nie wydawali się „najlepiej przystosowani” pod każdym względem?) i seksizm („naturalna” wyższość silniejszego mężczyzny nad słabszą kobietą). Warto tu wspomnieć, że również czołowi ideolodzy nazizmu z lubością nawiązywali do teorii „walki o byt.”

A po załamaniu się teorii Marksa i (w dużej mierze) Freuda to właśnie Darwin stał się podporą swego rodzaju skrajnie materialistycznej ideologii (której wyznawcą jest np. Richard Dawkins, twórca „Boga urojonego”, ortodoksyjny darwinista).

Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja wiem, że nauki szczegółowe MUSZĄ rozwiązywać swoje problemy bez uciekania się do hipotezy Stwórcy – darwinizm jednak idzie o krok dalej i stwierdza a priori: „PONIEWAŻ żaden Bóg nie istnieje, dlatego to MUSIAŁO przebiegać tak i tak.” Jest to więc de facto teoria naukowa zbudowana na pozanaukowych (metafizycznych) podstawach.

A co gorsza jej wyznawcy bronią jej z nieomal religijnym zapałem, jak gdyby niepomni na to, że rozwój nauki dokonuje się ostatecznie dzięki podważaniu „oczywistych” prawd. Dawniej wszyscy wierzyli, że Ziemia jest płaska i stoi w centrum Wszechświata…

I chociaż jestem przekonana, że rozwój życia na Ziemi dokonywał się na drodze ewolucyjnej, to uważam także, że niekoniecznie odbywało się to tak, jak sobie wyobrażał Darwin – i że jeżeli jego teori (tak jak wiele innych) trafi w końcu do lamusa, to NAUCE wyjdzie to tylko na dobre.

Darwin nie był bowiem „naukowym geniuszem” a tym mniej „papieżem ateizmu” za jakiego powszechnie się go uważa. Był tylko zwykłym XIX-wiecznym naukowcem, z wszystkimi wynikającymi z tego faktu ograniczeniami.