Nie płakałam po Jacksonie!

Nikt już chyba nie zaprzeczy, że media mają dziś ogromną siłę – kreują własnych „bogów”, własnych idoli (to zresztą ciekawe, że tym samym słowem Biblia grecka określa bożki pogańskie…) i każą nam płakać po ludziach, których znaliśmy tylko ze szklanego ekranu – nam, którzy nierzadko nawet nie wiemy, że za ścianą umiera nasza sąsiadka…

Tak było niegdyś z księżną Dianą – i tak jest ostatnio z Michaelem Jacksonem (1958-2009).

Tak więc nawet niespecjalnie się zdziwiłam, gdy na fali tej ogólnoświatowej histerii zaczęto już nawet mówić o „pokoleniu MJ” – a młodzi fani ze wzruszeniem wyznawali do kamery, że piosenki Jacko były dla nich duchowym drogowskazem. No, cóż – każdy ma takiego guru, na jakiego sobie zasłużył…

Nie płakałam po Michaelu Jacksonie (po papieżu też zresztą nie płakałam – w ogóle nie umiem płakać na zawołanie), choć było mi szczerze żal tego skrzywdzonego przez ojca utalentowanego chłopca, który nigdy nie dorósł i który tak usilnie szukał własnej twarzy, że aż ją… stracił (i to zupełnie dosłownie).

Czy to jednak wystarczy, aby ogłaszać go „świętym” autorytetem młodzieży? Czy jego życie naprawdę powinno stanowić dla kogokolwiek wzór do naśladowania, czy może raczej… przestrogę?

Postscriptum: Tymczasem „prasa kolorowa” doniosła, że „kochający dziadek” już planuje zrobić z trójki dzieci Michaela takie same maszynki do zarabiania pieniędzy, jakie wcześniej zrobił z własnych… Jest to, przypominam, ten sam człowiek, który w powszechnym przekonaniu odpowiada za problemy emocjonalne swego syna… I co za kretyn powierzył mu kolejne dzieci?!