Żelazne zasady…

Niezwykle rzadko bywam „zawiedziona” nauczaniem Kościoła katolickiego, a jednak w ostatnich dniach spotkały mnie z jego strony aż dwa bolesne rozczarowania.

Pierwsze dotyczy kategorycznego „nie” Papieskiej Akademii Życia wobec metody in vitro.

Proszę mi wierzyć, że rozumiem i zasadniczo popieram stanowisko Kościoła w tej kwestii (zob. „To okropne in vitro…”) – ale spodziewałam się jednak oświadczenia w bardziej łagodnej i wyważonej formie, czegoś w rodzaju: „Kościół wyraża zaniepokojenie pewnymi aspektami etycznymi tej metody, zwłaszcza tymi, które związane są z niszczeniem tzw. „embrionów nadliczbowych” oraz z postulatami przyznania możliwości uczestniczenia w takiej formie rodzicielstwa parom homoseksualnym…(itd.,itp.) – TYM NIEMNIEJ uznaje prawo małżonków do decydowania w każdym indywidualnym przypadku o godziwości takiego zabiegu we własnym sumieniu, o ile tylko zachowane jest podstawowe prawo do życia każdej poczętej istoty ludzkiej oraz integralność każdej pary małżeńskiej (oznacza to, na przykład, zakaz używania do zabiegów komórek rozrodczych, pochodzących od osób trzecich i korzystania z usług matek zastępczych). Jednocześnie usilnie zachęcamy małżeństwa, aby w miarę możności starały się wybierać spośród dostępnych metod leczenia niepłodności te, które budzą najmniej wątpliwości moralnych – a gdyby one zawiodły, aby rozważyły raczej możliwość adopcji i zapewnienia opieki dzieciom opuszczonym i pozbawionym miłości…”

Zamiast tego jednak otrzymaliśmy twarde słowa o „quasi-ludzkim rozwiązaniu”, którego nie można zaakceptować w ŻADNYM jednostkowym wypadku.

I myślę, że nie zdołało ich zrównoważyć nawet dołączone do tego stwierdzenie, że „Kościół rozumie cierpienie par, które borykają się z bezpłodnością.”

Tak samo stwierdzenie, że „Kościół sprzeciwia się wszelkiej dyskryminacji” staje się puste wobec faktu, że Watykan odmówił poparcia rezolucji ONZ dotyczącej powszechnej depenalizacji homoseksualizmu.

Rozumiem, że można się obawiać, że jest to tylko „pierwszy krok” do zalecenia wszystkim państwom legalizacji związków między osobami tej samej płci, ale przecież z tego, że uznajemy jakieś czyny za niemoralne, nie może automatycznie wynikać, że powinny być one także przestępstwem – i to przestępstwem w niektórych krajach (jak Iran czy Arabia Saudyjska) zagrożonym śmiercią.

A to po prostu dlatego, że wszyscy jesteśmy grzeszni – i choćby nawet ustanowiono PRAWO zakazujące grzeszenia, pierwsza bym je łamała…

Bolesław Chrobry, z gorliwością neofity, nakazywał wybijać zęby tym, którzy nie przestrzegali postu piątkowego – a jednak wątpię, by od tego jakoś znacząco wzrosła pobożność w narodzie.

Jest w Ewangelii wg św. Jana taki wzruszający fragment o tym, jak to faryzeusze i uczeni w Piśmie przyprowadzają do Jezusa „rozwiązłą” kobietę i mówią do Niego:

„Nauczycielu, tę kobietę dopiero co pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?” (…) Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień.” I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić,poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. „Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?” A ona odrzekła: „Nikt, Panie!” Rzekł do niej Jezus: „I Ja ciebie nie potępiam. – Idź, a od tej chwili już nie grzesz. ” (J 8, 3-11)

Notabene, ten obyczaj kamienowania „grzesznych” kobiet (rzadziej mężczyzn, których się raczej wiesza), zachował się do dzisiaj w krajach, gdzie obowiązuje prawo szariatu.

I pamiętam, że czytałam gdzieś, że starożytni Ojcowie Kościoła bardzo poważnie zastanawiali się, czy taka „pobłażliwa” postawa Chrystusa w tej sytuacji nie jest aby zachętą do grzechu. Czyżby ci nasi myśleli podobnie? (A co by było, gdyby tamta kobieta była…lesbijką? Przecież Pismo św. nie mówi wyraźnie, na czym polegało jej cudzołóstwo!:)).

I tak sobie myślę, że czasami „żelazne” zasady mogą  głęboko ranić, a niekiedy nawet zabijać. A przecież naczelną zasadą Ewangelii jest MIŁOŚĆ!

Św. Paweł napisał:

„Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
lecz miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca,
albo cymbał brzmiący…”

Postscriptum: W pełni natomiast zgadzam się ze stanowiskiem Kościoła w sprawie pigułek wczesnoporonnych (RU-486). Wbrew temu, co próbują nam wmówić niektóre organizacje, propagujące je niemal tak, jakby chodziło o jakieś preparaty witaminowe (w niektórych krajach nieletnie dziewczynki mogą je nawet otrzymać „do domu” w szkolnym gabinecie) nie jest to ani „naturalna”, ani bezpieczna metoda dokonywania aborcji. Jej zastosowanie zawsze wymaga dozoru lekarskiego – ale nawet wtedy może powodować groźne dla zdrowia powikłania. Nie jest także stuprocentowo skuteczna. Nawet Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny zaleca upewnić się, czy zabieg się „powiódł”, i, w przypadku niepowodzenia, koniecznie dokończyć dzieła w sposób tradycyjny, ponieważ jeżeli pigułka nie wywołała poronienia, to w poważnym stopniu uszkodziła płód…

 

A co powiecie o przedświątecznej akcji „Pigułka <poronna> na Gwiazdkę”. zainicjowanej przez pewną brytyjską organizację? Wydaje mi się, że aborcja i Boże Narodzenie to jednak niezbyt szczęsliwe połączenie…Co by było, gdyby Maria w swoim czasie skorzystała z podobnego rozwiązania? Przypominam, że różne środki poronne były znane już w starożytności…

 

To okropne in vitro…

Na wstępie chciałabym zauważyć, że dla mnie (trochę inaczej, niż dla naszych księży biskupów – choć rozumiem pogląd, w myśl którego antykoncepcja to, mówiąc najprościej „seks bez dzieci” a in vitro – „dzieci bez seksu” – i zgadzam się, że w normalnych warunkach jedno z drugim powinno iść w parze) KAŻDE poczęte dziecko jest cudem i darem Bożym, niezależnie od sposobu, w jaki się poczęło. Nie jest też moim celem potępiać zdesperowanych ludzi, którzy aż tak bardzo pragną je mieć, że decydują się na jego poczęcie „na szkiełku.” Tym niemniej…

JEST PRAWDĄ

, że w procedurach in vitro zwykle tworzy się więcej zarodków, niż to jest potrzebne – i jest to duży problem natury bioetycznej w krajach bardziej pod tym względem rozwiniętych niż Polska. Niejednokrotnie te (jak się je nazywa) „embriony nadliczbowe” są po jakimś czasie niszczone, ponieważ nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić.

I śmiem twierdzić (choć oczywiście mogę się mylić), że jest to jedna z rzeczy, o których szczęśliwi rodzice na ogół wolą nie myśleć. Oni przecież chcieli mieć tylko JEDNEGO wymarzonego dzidziusia…

Sądzę jednak, że większości problemów tego typu można byłoby uniknąć, doskonaląc techniki sztucznego zapłodnienia tak, by coraz bardziej przypominało ono naturalne poczęcie, w którym – przypominam – na ogół tylko JEDEN plemnik zapładnia pojedynczą komórkę jajową.

JEST RÓWNIEŻ PRAWDĄ, że in vitro nie leczy bezpłodności (tj. nie przywraca naturalnych funkcji biologicznych). Ono jedynie pozwala zostać rodzicami ludziom, którzy borykają się z tym problemem. Warto tu także zauważyć, że niektóre sposród procedur medycznych, stosowanych w trakcie całego procesu (jak choćby podawanie kobietom znacznych dawek hormonów w celu wywołania wielokrotnej owulacji) nie pozostają też bez wpływu na zdrowie rodziców.

I zastanawiam się, czy nadmierna (moim zdaniem) koncentracja na in vitro nie blokuje czasem badań nad innymi metodami, np. przywracania płodności?

Jest to zatem dylemat w rodzaju: czy lepiej jest (doraźnie) inwestować w protezy najnowszej generacji, czy raczej w długofalowe badania, zmierzające do tego, ażeby ludzie mogli odzyskiwać utracone narządy?

Tak tylko pytam, tym bardziej, że…

NA CAŁYM ŚWIECIE kliniki, przeprowadzające sztuczne zapłodnienia są bardzo dochodowym biznesem. Jeżeli rzeczywiście chodzi tu tylko o bezinteresowną pomoc dla par, dotkniętych dramatem niepłodności, to dlaczego – na litość boską – jest to aż tak kosztowne?

 

(Tego typu nadużyciom, z kolei, można byłoby zapobiegać refundując takie zabiegi wszystkim chętnym z budżetu państwa)

Ale czy naprawdę nigdy nie bywa tak, że ludzie, którzy w życiu osiągnęli już „wszystko”, nagle zauważają, że coś jednak w swoim czasie przegapili (wiadomo wszak, że nasza płodność maleje wraz z wiekiem) – i zaczynają domagać się „cudu” od nauki?

Dziecko wówczas staje się jeszcze jedną „rzeczą”, potwierdzeniem ich statusu, czymś, do czego mają „prawo” niezależnie od okoliczności.

Niepokoi mnie trochę również ten nacisk, aby mieć koniecznie i za
wszelką cenę dziecko WŁASNE, zwłaszcza w sytuacji, gdy ciągle jeszcze na świecie jest tyle dzieci niechcianych i niekochanych, które nigdy nie będą miały nawet szans na rodziców? Czy takie pragnienie nie jest aby odrobinę…egoistyczne?

Proszę mi wierzyć, ja WIEM (teraz lepiej, niż kiedykolwiek przedtem…) jak cudownym okresem jest okres ciąży, ale – na miłość boską! – jest to TYLKO dziewięć miesięcy, a rodzicielstwo trwa przez całe życie…

Zresztą nawet ta „własność” dziecka bywa problematyczna w sytuacji, kiedy do zapłodnienia używa się komórek osób trzecich albo korzysta się przy tym z „usług” matek zastępczych… W tym ostatnim przypadku zresztą jakąś kobietę trakuje się (często znowu za ciężkie pieniądze…) tylko jako „żywy inkubator”, czasami zupełnie ignorując możliwość powstania jakiejkolwiek więzi pomiędzy nią a nienarodzonym dzieckiem…

Choć, z drugiej strony, czyż nie ma racji to stare porzekadło, które mówi, że „nie ta matka, co urodziła (i nie ten ojciec, co spłodził :)), ale ta, co wychowała”?

Sama już nie wiem…Trudne to wszystko…

Mimo wszystko – życzę Wam wszystkim szczęśliwego rodzicielstwa. I to nie tylko na Święta.

 

Postscriptum: Ostatnio gdzieś przeczytałam, że podobno zdarzają się kłopoty z ochrzczeniem dzieci, narodzonych w wyniku in vitro. Przeciwnicy przyjmowania „takich dzieci” w poczet wierzących twierdzą, że są to dzieci poczęte „w grzechu” – Pan Bóg jest tutaj podobno „przymuszony” do aktu stworzenia działaniem człowieka – a lekceważenie, które (rzekomo) ich rodzice okazują nauce Kościoła nie wróży najlepiej ich przyszłemu wychowaniu religijnemu.

 

Dziwi mnie to jednak o tyle, że równocześnie (o ile mi wiadomo) nie ma – słusznie! – większych problemów ze chrztem dzieci poczętych z gwałtu, dzieci pozamałżeńskich ani nawet – ośmielam się mieć taką nadzieję – dzieci byłych księży (sam P. kiedyś ochrzcił jedno „takie” dziecko). Czemu zatem te „z próbówki” miałyby być gorsze?

Wybrakowane dzieci?

Wydaje mi się, że problem Domów Dziecka mógłby przestać istnieć po wprowadzeniu paru praktycznych przepisów.

1. Kobieta, która porzuciła swoje dziecko np. w śmietniku albo je (często wspólnie ze swoim partnerem) maltretuje, nie może już chyba dobitniej dać do zrozumienia, że go nie chce? W takich przypadkach powinno się orzekać natychmiastową utratę praw rodzicielskch.

Tymczasem większość dzieci przebywających w takich placówkach ma nieuregulowaną sytuację prawną i z tego powodu – żadnych szans na adopcję. (Bo „kochający” rodzice świetnie wiedzą o tym, że porzucone przez nich dziecię będzie miało wobec nich obowiązek alimentacyjny…)

2. Należy uprościć procedurę adopcyjną. Nigdy np. nie rozumiałam, czemu rodzice, starający się o przysposobienie dziecka muszą (?) mu zapewnić np. własny pokój. Tak, jakby w Domu Dziecka otaczał je nie wiadomo jaki luksus! I czy np. „pozytywna opinia z pracy” i inne tego typu papierki gwarantują, że ktoś będzie dobrym rodzicem?

I dlaczego dzieci chore i niepełnosprawne, (a także starsze), które w pewnym sensie najbardziej potrzebują rodziców, uważa się z góry za „nie mające szans na adopcję”?

Przeraża mnie myśl, że gdybym nie wychowywała się w kochającej rodzinie, najprawdopodobniej byłabym skazana na całe życie w murach jakiegoś ośrodka! A w najlepszym razie – na adopcję zagraniczną, bo w Polsce bym się „nie kwalifikowała!”

I ja się pytam: co to ma być – zastępcze rodzicielstwo, czy konkurs piękności?!

3. Trzeba promować ideę rodzicielstwa adopcyjnego i zastępczego, co najmniej na równi z różnymi metodami leczenia niepłodności. Ktoś tu kiedyś napisał, że to egoistyczne, adoptować dziecko tylko dlatego, że się nie może mieć własnych (sic!) i że jest to zwykły eksperyment, który może się nie udać.

A sztuczne zapłodnienie to, przepraszam, nie jest eksperyment, który może się nie udać? Na dodatek dużo bardziej kosztowny, niż adopcja?  Według mnie in vitro też czasami MOŻE być egoistycznym rozwiązaniem, przynajmniej dopóki na świecie jest tyle niekochanych dzieci.

Przepraszam, ale ja wciąż niezupełnie rozumiem, czemu ludzie są w stanie poświęcać tyle pieniędzy a nierzadko i zdrowia (bo to pompowanie hormonami, itd.) byle mieć dziecko „biologicznie własne” (zresztą nawet ta „własność” w przypadku korzystania z matek zastępczych lub komórek pochodzących od innych dawców jest mocno problematyczna) – a często nie dopuszczają nawet myśli, że mogliby być wspaniałymi rodzicami dla dziecka, którego sami nie spłodzili?

Dziecko adoptowane byłoby gorsze?!

No, i trzeba nareszcie zdjąć to odium wstydu z osób, które adoptowały dziecko! Czemu ci ludzie nierzadko muszą to ukrywać, jakby chodziło o coś złego?