Komu katechezę, komu?

Co najmniej od chwili, kiedy wprowadzono obowiązkowe nauczanie religii do szkół publicznych, mnożą się też doniesienia o uczniach, którzy „zgnębili” swego katechetę – albo też odwrotnie.

 

(Z nauczaniem etyki jest natomiast inny problem – taki mianowicie, że nie bardzo wiadomo, JAKIEJ etyki chcemy nauczać – współcześnie istnieje bowiem wiele RÓŻNYCH < i czasami sprzecznych ze sobą> systemów etycznych. Jak to ujął mój były spowiednik, filozof i etyk, właściwie jedyne, czego możemy uczyć w ramach takiego przedmiotu to HISTORIA IDEI etycznych.)

 

A dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze dlatego, że młodzi księża (i katechetki!), zwykle wychowani w „cieplarnianych” różnych nowych wspólnot religijnych (zob. „Opuszczona winnica?”) czasami są zupełnie nieprzygotowani do pracy z młodzieżą, która zwykle „nie kocha Jezusa” tak, jak ich pobożni znajomi.

 

W takim klimacie wzajemnego niezrozumienia obowiązkowa katecheza nader łatwo zamienia się w pole bitwy („albo ten nawiedzony klecha-albo my!”) albo – w najlepszym razie – w jeszcze jedną lekcję, którą trzeba odsiedzieć i na której można np. odrobić zadanie z „anglika”…


Ale z drugiej strony…„jakże mieli wzywać Tego, w którego nie uwierzyli? Jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?” (Rz 10,14).


Znamienne jest, że wielu z tych młodych „osobistych nieprzyjaciół Pana Boga, kleru i Kościoła” krytykuje coś, o czym nic nie wie – albo o czym tylko słyszało piąte przez dziesiąte – nawet (a może zwłaszcza wtedy?), jeśli wychowywali się w tzw. „dobrych katolickich rodzinach”, w których wysyłano dzieci na coniedzielną mszę świętą pod przymusem. A ci, którzy później przechodzą na buddyzm, judaizm czy na islam twierdzą, że dopiero w tych religiach odkryli „prawdziwą duchowość” albo (o zgrozo!) prawdziwe przesłanie Jezusa…

 

Może więc – zamiast upierać się przy nauczaniu religii w szkołach, Kościół powinien wreszcie uznać fakt, że młodzi ludzie, którzy do nich uczęszczają nierzadko wcale nie są mniej „zdechrystianizowani”, niż ci, których można spotkać np. na koncercie Marylin Mansona – i zamiast katechizacji skierować do nich EWANGELIZACJĘ (tak, jak to się robi już od dawna np. „na Woodstocku.”). Czyli – rozmawiać, słuchać, dyskutować i przekonywać…

 

KATECHIZOWAĆ bowiem, czyli „nauczać prawd wiary”, można tylko tych, którzy już są wierzący – albo przynajmniej pragną nimi zostać.  I zasadniczo powinno to się odbywać przy kościołach.

 

W szkołach publicznych natomiast – o czym tu już pisałam – zamiast religii (etyki) powinno się uczyć RELIGIOZNAWSTWA. I tyle.


Zob. też: „Religia czy religioznawstwo?”


Katechizmowa rodzinka.

Niby już od paru ładnych lat mamy ten XXI wiek, ale w polskich podręcznikach szkolnych, szczególnie tych przeznaczonych dla najmłodszych, jakoś zupełnie tego nie widać.

 

Oto w wierszykach dla dzieci, na ilustracjach, w kolorowankach i ćwiczeniach wciąż widzimy tę samą Mamę, która sprząta, pierze i gotuje (a wolną ręką jeszcze kołysze najmłodsze dzieciątko!) – i Tatę, który w pocie czoła zarabia na dom, a po pracy siada w miękkim fotelu z gazetą w ręku, względnie myje (lub naprawia) samochód – a w najlepszym razie pakuje do niego całą rodzinę i zabiera ją „na wycieczkę za miasto.”

 

Na próżno by tam chyba szukać wzmianek o tym, że mężczyzna powinien dzielić z żoną domowe obowiązki, ponieważ ona na ogół też pracuje, a pytanie „kim jest Twoja mamusia?” wciąż wydaje się autorom tych książeczek mocno niepoprawne politycznie.

 

Żeby to było zupełnie jasne – NIE JESTEM feministką, a sam feminizm (zwłaszcza w jego skrajnych formach) uważam za groźną odmianę szowinizmu, o czym tu wielokrotnie już pisałam.

 

Niemniej jednak…wydaje mi się, że nawet z punktu widzenia mężczyzny bycie z kobietą o „kuchennej” umysłowości, której horyzonty ograniczają się do tradycyjnych „trzech K” musi być mało inspirujące…

 

Powiedzcie mi szczerze, panowie: czy taka perfekcyjna „żona ze Stepford” to to, czego naprawdę pragniecie? (Pytałam już o to mojego P., ale jakoś tak zręcznie uchylił się od odpowiedzi…;))

 

No, i potem nawet trudno się dziwić, kiedy taki znudzony swoim „ideałem” mąż zaczyna sobie szukać intelektualnej partnerki poza domem, np. w miejscu pracy. I często ją nawet znajduje…

 

(Pewna zaangażowana w katolicką działalność społeczną kobieta kiedyś zauważyła, że w modlitwie za kobiety mowa jest tylko o zakonnicach i matkach, jakby żadne inne kobiety w ogóle nie istniały! Ciekawe, prawda?)

 

Por. też: „KOBIETY – ostatnia szansa dla Kościoła?”, „Co naprawdę myślę o…FEMINISTKACH?”