„Hej, kolęda, kolęda!” (temat dyżurny).

Rozpoczął się styczeń, a wraz z nim sezon „kolędowy” i dyżurnym antyklerykałom Sieci w to graj: nareszcie będzie można ZNOWU zupełnie bezkarnie dokopać „fagasom w czarnych sukienkach” (a zapewniam, że jest to jeszcze jedno z łagodniejszych i bardziej kulturalnych określeń, jakie znalazłam – zdarzają się i dużo gorsze…), którzy nie wiedzieć czemu wtedy właśnie masowo nachodzą domy Bogu… a nie, przepraszam, ewolucji… ducha winnych ateistów (łaknąc ich pieniędzy niczym wyposzczony wampir świeżej krwi) – nie przestając przy tym uchodzić we własnych (a i cudzych!) oczach za człowieka ze wszech miar otwartego, tolerancyjnego, i w ogóle. Zwłaszcza „i w ogóle.”

Temat jest już tak ograny, że nawet nie chce mi się „strzępić klawiatury”, ale na fali ogólnego zainteresowania i ja coś napiszę…
Przede wszystkim pragnę jeszcze raz oświadczyć, że księdza powinni przyjmować tylko ci ludzie, którzy rzeczywiście tego CHCĄ – wierzcie mi, że to i dla nich nic przyjemnego, być odpędzanym od czyichś drzwi przy akompaniamencie niewybrednych inwektyw. Jeśli napiszę, że jest to jeden z powodów, dla których niektórzy kapłani BARDZO kolędować nie lubią, to i tak mi nikt nie uwierzy…
Po drugie, powtarzam, że „aspekt finansowy” nie powinien w żadnym razie mieć tu znaczenia decydującego (a bywa tak niestety, bywa), a sama wizyta nie powinna mieć tak sztywnego, sformalizowanego charakteru. Cóż to za „dobry pasterz”, który odwiedza swoje owieczki raz do roku – i tylko po to, aby je dokumentnie „ostrzyc” z kasy?! Choć zdaję sobie jednocześnie sprawę z faktu, że wobec malejącej liczby duchownych i rozmiarów naszych parafii postulat, aby ksiądz ZNAŁ ludzi do których idzie i ich problemy, jest zwyczajną utopią…
Po trzecie wreszcie: sami kapłani powinni pamiętać o tym, że idąc „do ludzi” idą jak gdyby „jak owce między wilki” (Mt 10,16) – choć zdarzają się i takie sytuacje, że doprawdy nie wiadomo, kto tu jest „owcą” a kto „wilkiem”… – i muszą być do tego należycie przygotowani. Niech pamiętają również i o tym, że niewiele jest rzeczy, które mogą aż tak zrazić ludzi do Kościoła jak chciwy, gburowaty czy niedelikatny ksiądz „po kolędzie”.
Podpowiadam: raczej nie należy „grzmieć” kobiecie, która po rozwodzie z mężem-alkoholikiem żyje w udanym związku niesakramentalnym, że jest straszliwą grzesznicą, która na pewno nigdy nie wyjrzy z piekła, a bezpłodnemu małżeństwu, które się modli o pozytywny wynik in vitro już od progu tłumaczyć, że z pewnością są winni śmierci kilkorga swoich niewinnych dziatek… Niech się nie boją trudnych pytań – i niech w każdej sytuacji spróbują być świadkami Boga, który kocha KAŻDEGO człowieka (niezależnie od liczby zaliczonych przezeń „pierwszych piątków.”). Trudne? Wiem… Ale jeśli jakiś ksiądz tego nie potrafi, niech lepiej zostanie w domu!
A swoją drogą, cała ta doroczna „kolędowa wrzawa” dowodzi po raz kolejny słuszności mojej tezy, że gdyby nawet Kościół katolicki nie istniał, to – ku uciesze internautów – należałoby go chyba wymyślić…
  
Zastanówcie się, proszę, dlaczego aż tylu ludzi na hasło „kolęda” ma tylko takie skojarzenia…