Z Archiwum X Kościoła: Płaczące Madonny.

Jak wiele innych zjawisk, opisywanych przeze mnie w tym cyklu, także „płaczące wizerunki” (niekiedy chodzi o przedmioty roniące łzy, kiedy indziej – broczące krwią lub spływające jakąś inną, wonną substancją, na przykład olejkiem) należą do kategorii tzw. „objawień prywatnych”  – to znaczy, że nikt (nawet jeśli jest katolikiem) nie musi koniecznie w nie wierzyć, nawet w przypadku oficjalnego uznania ich za nadprzyrodzone przez Kościół (co zdarza się stosunkowo rzadko).

Tym, co wręcz najbardziej rzuca się w oczy – zwłaszcza wobec powtarzających się antyklerykalnych oskarżeń o „wykorzystywanie wiary prostego ludu” – jest właśnie daleko posunięty sceptycyzm hierarchii kościelnej wobec takich przejawów ludowej religijności. Jedna z autorek zauważyła nawet: „Arcydzieła nigdy nie płaczą, lecz płaczą „zwykłe” Madonny.”

Aż do końca XV wieku zjawisko to było właściwie nieznane, choć motyw „płaczu Matki Bożej” (co warto zauważyć, nieobecny w Piśmie Świętym) pojawił się w kulturze nieco wcześniej – czego dowodem są liczne średniowieczne utwory, zwane po łacinieplanctus Mariae (lament Maryi). W kulturze polskiej najznakomitszy przykład tego rodzaju stanowi Lament świętokrzyski, datowany na około 1470 rok.

Pierwszy udokumentowany przypadek „płaczącej Madonny” miał miejsce w roku 1489 we włoskiej miejscowości Pennabilli, w pobliżu Rimini, gdzie „zapłakał” fresk z XI stulecia, umieszczony w kościele pod wezwaniem św. Krzysztofa (św. Augustyna). W ogóle na przestrzeni wieków da się zauważyć pewna „nadreprezentacja” Włoch w występowaniu tego typu objawień. Spośród bardziej znanych miejscowości można wymienić Asyż (1492) czy Locarno (1504) – ale zdarza się to również w innych miejscach na świecie: we Francji, Niemczech i w Kolumbii.

Teologowie i historycy, zajmujący się tym tematem, zwracają uwagę na fakt, że najwięcej tego typu zdarzeń ma miejsce w momentach „przełomowych”, na przykład w okresach wojen i rewolucji (jak we Francji w latach 1790-1830). W roku 1813, roku wielkiej „bitwy narodów” pod Lipskiem (właśnie tam!) płacząca Maryja miała się nawet ukazać naszemu rodakowi, Tomaszowi Kłosowskiemu..

Oblicza się, że w XX wieku miało miejsce około 400 tego typu (prawdziwych i rzekomych) cudów – to cztery razy więcej, niż wynosi łączna liczba odnotowanych zdarzeń tego rodzaju sprzed poprzedniego stulecia!

A spośród nich na pewno warto wymienić dwa najbardziej znane przypadki – z Syrakuz (1953 rok) i z Civitavecchia (1995), gdzie gipsowa figurka Maryi „zapłakała” krwią.

Przypadek z Civitavecchia jest wart uwagi z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że figurka, o którą chodzi, była niczym nie wyróżniającą się statuetką z gipsu, taką samą, jakich wiele (ponieważ są produkowane seryjnie) można było dostać w sklepikach z pamiątkami w Medjugorie – gdzie właśnie kupił ją proboszcz włoskiej parafii, obiecując przywieźć zaprzyjaźnionej rodzinie jakąś pamiątkę z pielgrzymki do tego znanego sanktuarium.

I chociaż można powiedzieć, że w rodzinie Gregori panowała już wcześniej pewna atmosfera „religijnej egzaltacji”, predysponująca ich niejako do bycia uczestnikami nadzwyczajnych zdarzeń – to jednak trzeba też powiedzieć jasno, że ojciec tej rodziny, Fabio, zwykły elektryk, pracujący dla państwowej firmy energetycznej, który własnoręcznie wykonał w swoim ogrodzie kapliczkę dla podarowanej mu przez księdza figurki – sprawiał raczej wrażenie człowieka trzeźwego i twardo stąpającego po ziemi.

Dlatego też nie uwierzył, kiedy 2 lutego 1995 roku jego sześcioletnia wówczas córeczka, Jessica, przybiegła do niego z krzykiem, wołając: „Tato, tato, chodź zobaczyć! Figurka Matki Bożej płacze krwią!”

Najpierw zupełnie odruchowo ją karci: „Nie bądź niemądra – jak figurka z gipsu może płakać?!” – kiedy jednak mała wciąż nalega, idzie zobaczyć, o co jej chodzi – i przede wszystkim zaczyna szukać naturalnego wyjaśnienia dla niezwykłego zjawiska. Początkowo przypuszcza, że to Jessica, bawiąc się w ogrodzie, skaleczyła się w rękę i pobrudziła twarz statuetki własną krwią, potem – że może chodzić o ślady pozostawione przez jakieś zwierzę.

W końcu, nie znalazłszy przyczyny, decyduje się powiadomić o wszystkim proboszcza, nie mniej zdumionego, niż on sam.

W późniejszych dniach, kiedy zjawisko „krwawych łez” powtarza się około 14 razy na oczach wielu ludzi, Fabio także przede wszystkim stara się jak może chronić prywatność swojej rodziny – i w pewnym momencie decyduje się nawet wezwać policję dla obrony przed religijną egzaltacją tłumu. Stanowczo sprzeciwi się także żądaniu miejscowego biskupa, gdy ten zażąda „wydania” i zniszczenia podejrzanego przedmiotu:

„Kiedy ojciec Pablo zakomunikował mi, co biskup nakazał mu zrobić, powiedziałem mu bez żadnego skrępowania:’ Powiedz biskupowi, że wizerunku się nie dotyka. Ja chcę się tylko dowiedzieć, co dzieje się w moim domu. Nie dojdziemy do prawdy poprzez zniszczenie figurki.’ „ A w późniejszej osobistej rozmowie z hierarchą doda jeszcze:„Ekscelencjo, błagam w imię Boga, ekscelencja musi powiedzieć światu prawdę o tym, co znajdzie w tym wizerunku. Jeżeli jest to oszustwo, proszę powiedzieć otwarcie, że to oszustwo. Jeżeli jest to działanie szatana, proszę powiedzieć, że to wszystko jest szatańskiego pochodzenia. Ale proszę wiedzieć, że moje sumienie i sumienie mojej rodziny są spokojne, ponieważ ta figura została nam podarowana. A zatem, jeżeli to wszystko jest oszustwem, to my jesteśmy pierwszymi, którzy zostali oszukani.”

Przyznacie chyba, że w ten sposób nie mówi religijny fanatyk, zdolny uwierzyć bez zastrzeżeń we wszystko, co widzi?

Godna podkreślenia jest tu także, jak już mówiłam, nieufna postawa Kościoła.

Miejscowy biskup, Girolamo Grillo, gdy mu doniesiono o wydarzeniach w ogrodzie Gregorich, prychnął tylko: „No, tak, jeszcze tylko potrzeba nam tu płaczących Matek Boskich!” – a kiedy Fabio (jak powiedziano wyżej) zlekceważył jego polecenie, „wpadł w furię” i zagroził ekskomuniką wszystkim, którzy będą zbierać się na modlitwy w tym ogrodzie. Następnie, po czternastym zarejestrowanym „łzawieniu” (które miało miejsce 15 marca 1995 roku), nakazał „aresztować” wizerunek i poddać go skrupulatnym badaniom naukowym.

Wyniki tych badań (z których wynikało m.in. że krew znajdująca się na figurce to krew, owszem, ludzka, ale… męska – od strony czysto teologicznej wygląda to tak, jak gdyby Matka płakała kroplami krwi swego Syna, wspomnianymi w Ewangelii św. Łukasza…) stały się zresztą źródłem nowych kontrowersji i zainteresowania sprawą ze strony organizacji tropiących oszustwa oraz policji, której zgłoszono domniemane przestępstwo.

Ostatecznie jednak, co warto podkreślić, rodzina Gregorich została uwolniona od wszelkich zarzutów.

Kilkadziesiąt lat wcześniej, w związku z przypadkiem łzawienia płaskorzeźby w domu ciężko chorej Antoniny Giusto  w Syrakuzach (kobieta ta doświadczyła zresztą w związku z tym uzdrowienia ze swoich dolegliwości) również przedstawiciele hierarchii kościelnej byli inicjatorami przeprowadzenia rzetelnych analiz.

Co ciekawe, w tym przypadku tajemnicze zjawisko (które okazało się rzeczywiście wypływem prawdziwych, ludzkich łez) całkowicie ustało, gdy tylko zakończono badania – mimo że towarzyszące mu cudowne uzdrowienia trwały jeszcze przez pewien czas.

A dodatkowego smaczku całej sprawie dodaje fakt, że (inaczej niż w przypadku rodziny Gregorich), główni uczestnicy tych wydarzeń, w których domu zdarzył się cud, Antonina Giusto i jej mąż, nie byli specjalnie praktykujący, ba, określali się nawet (jak wielu współczesnych im młodych Włochów) jako ludzie o sympatiach komunistycznych. 🙂

Dla upamiętnienia tamtych niezwykłych wydarzeń istnieje dziś w Syrakuzach Sanktuarium Matki Bożej Płaczącej, którego budowę ostatecznie zakończono w roku 1994.

Madonny-150x150

Na zdjęciu: Statuetka Madonny z Civitavecchia. Obecnie w ogrodzie Gregorich stoi już inna figurka, stanowiąca wierną kopię poprzedniej (oryginał przeniesiono do pobliskiego kościoła), o której z kolei opowiada się, że wydziela pachnącą substancję „pochodzenia roślinnego” – wydaje mi się jednak, że fakt ten nie został tak dokładnie przebadany, jak poprzednie objawienia.

Wierzyć? Nie wierzyć? Poczytać warto!

Bibliografia:

Annalisa Lorenzi, Łzy. Tajemnica Płaczącej Madonny z Syrakuz, Wyd. Esprit , Kraków 2014.

Anna Maria Turi, Cuda i tajemnice Matki Bożej z Civitavecchia, Wydawnictwo AA, Kraków 2013.

Czy jesteśmy bałwochwalcami?

Kiedyś byłam świadkiem uroczystego powitania figury Matki Bożej Fatimskiej w Polsce – i doprawdy nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, gdy pewien proboszcz, widocznie głęboko poruszony tym wydarzeniem, powiedział na kazaniu: „Matko Boska Częstochowska, przyjechała Twoja siostra!”

 

(Aby uprzedzić Wasze ewentualne pytania, powiem, że jest oczywiście tylko jedna Maria, Miriam – Matka Jezusa, zawsze ta sama, choć czczona w Lourdes, Częstochowie, Guadalupe i Fatimie –  i w Nią wierzę…)

 

I kiedy tak się patrzy na te wielotysięczne nieraz tłumy, modlące się przed koronowanymi obrazami (jak w Częstochowie), czy też sławnymi figurami (jak właśnie w Fatimie), trudno się czasem oprzeć wrażeniu, że ludzie ci modlą się DO tych obrazów i figur – szczególnie, jeśli się nie jest katolikiem.

 

Jest to jednak wrażenie mylące (pomijam tu pewne nadużycia, które z pewnością w owym kulcie obrazów i figur występują), ponieważ, jak sądzę, „bałwochwalstwo” jest to kult przedmiotu, dokonywany w przekonaniu, że „boskość” przebywa realnie w tym przedmiocie. (W takim ujęciu sam obraz boga jest bogiem…) Dla mnie jednak ten przedmiot jest tylko znakiem, symbolem, względnie PRZYPOMNIENIEM pewnej rzeczywistości – i czymś, co może (choć nie musi) np. pomagać w modlitwie, kierować myśli ku Bogu.

 

A wszystkim „znawcom Biblii”, którzy zapewne zaraz mi przypomną pierwotne brzmienie Dekalogu, wyjaśniam, że dotyczyło ono właśnie owego utożsamiania figur i przedmiotów z Bogiem samym, co było tak częste w kulturach pogańskich.

 

Poza tym, właśnie z Biblii znamy co najmniej dwa przypadki, kiedy to sam Bóg zdaje się „odstępować” od swego prawa: po pierwsze, nawet na uroczyście czczonej Arce Przymierza Pan nakazuje umieścić podobizny cherubinów – a po drugie, podczas wędrówki przez pustynię Mojżesz otrzymuje od Boga polecenie, by „sporządził węża miedzianego”, celem uwolnienia ludu od plagi prawdziwych węży.

 

Albo zatem Bóg nakazuje ludowi wybranemu ŁAMAĆ swe własne prawa (takie założenie jednak trąci absurdem) – albo też pokazuje w ten sposób, że nie wszystkie obrazy i przedmioty służące modlitwie są koniecznie czymś godnym potępienia…

 

A w owym „wężu, którego wywyższono na pustyni” chrześcijanie widzą zapowiedź „Syna Człowieczego”, Jezusa, Tego, który sam „stał się obrazem (gr.eikon, stąd też nasza „ikona”) Boga Niewidzialnego”.

 

„Boga nikt nigdy nie widział” – jak słusznie pouczają nas Apostołowie, dlatego sądzę, że pewnym błędem teologicznym jest przedstawianie podobizn Boga Ojca (szczególnie jako „dziadka na tronie”!). Natomiast nie widzę powodów, byśmy nie mogli przedstawiać Chrystusa, który przecież sam objawił się nam jako człowiek; Jego Matki, świętych…

 

Zresztą, sądzę, że żadna religia nie jest na tyle abstrakcyjna, by się mogła obywać zupełnie bez jakichkolwiek ZNAKÓW. Ciekawe jest także, że zapewne nikt z Was nie oskarżyłby o bałwochwalstwo wyznawców buddyzmu, chociaż w swych klasztorach i kaplicach domowych mają oni posążki Buddy, ani wyznawców islamu, chociaż otaczają oni wielką czcią tzw. „Czarny Kamień” (Kaabę).

 

Chciałabym także przypomnieć, że kult ikony, z własną, bogatą teologią, istnieje też od wieków w Cerkwi Prawosławnej (i o ile dobrze to rozumiem, dla wyznawców prawosławia żywa obecność Boga niejako „przebywa” w ikonie, trochę podobnie, jak dla katolików w tabernakulum)  – i stamtąd przenika nawet do „surowych” pod tym względem Kościołów protestanckich, aby nieco ożywić ich zamierającą duchowość. (Patrz: Wspólnota Braci z Taize.)

 

A na zakończenie pewna refleksja natury osobistej.

 

Mój spowiednik opowiadał mi kiedyś, jak swego czasu zobaczył w kościele pewną staruszkę, modlącą się w Niedzielę Wielkanocną przed figurą Chrystusa, złożoną w grobie. Początkowo usiłował przekonać ją, że „Pana Jezusa” wcale tam nie ma , potem jednak z tego zrezygnował. I ja go rozumiem. Skąd bowiem możecie wiedzieć wy, „nieprzejednani przeciwnicy wszelkiego bałwochwalstwa”, że Ten – który jak mnie kiedyś uczono – „jest w niebie, na ziemi i na każdym miejscu” DLA TEJ BABCI nie przebywał także w miejscu, przed którym się modliła? Bo ja tego nie wiem…