Lęk pierwotny…

„Czego się boisz, głupia?” – mogłabym teraz sobie zaśpiewać.

No, właśnie, czego się boję? I dla-czego się boję, skoro wiem, że on mnie kocha, kocha tak, że poszedłby za mną do piekła? A nawet do mojej matki.

Czego się boję, czemu się boję, skoro zawsze tak bardzo pragnęłam mieć dziecko? I skoro wierzę, że niezależnie od wszystkiego Pan Bóg nas osłoni?

Czego się boję, skoro noszę w sobie najpiękniejszy owoc naszej miłości, trzecią istotę, powstałą z nas dwojga? Ciało z mego ciała i krew z jego krwi, tak łagodnie we mnie wkołysane.

Czego się boję, skoro jestem szkatułką, w której ukrywa się cząstka mego umiłowanego?

I myślę, że ten strach to najstarszy strach, znany ludzkości. Strach kobiety, oczekującej potomstwa…A teraz stał się moim udziałem. Strach przed odrzuceniem. Samotnością. Zniesławieniem. Społecznym ukamienowaniem, społeczną śmiercią, utratą najbliższych. A nawet przed tym, że sama umrę przy porodzie. Ja – albo dziecko.

Strach przed utratą jego miłości. („A będziesz mnie kochał nawet wtedy, kiedy będę miała duży brzuch i nie będę mogła chodzić?” „A będziesz kochał nasze dziecko?”) Strach przed tym, że dziecko nas od siebie oddali, zamiast zbliżyć.

Strach, strach, strach…

Moja mama kiedyś powiedziała, że z chwilą, kiedy kobieta zostaje matką, kończy się jej spokój – i teraz dopiero widzę, jak dalece miała rację. Wszystko się nagle zmienia. Wszystko.

Zawirował świat.
Zatrzęsła się ziemia.
Poruszyło się dzieciątko w łonie moim…