Magdalena Środa czyta list biskupów.

W środowiskach feministycznych coraz głośniej słychać postulat, że to hierarchia kościelna „powinna wreszcie zakopać topór wojenny” i zjednoczyć się z organizacjami kobiecymi we wspólnej walce z takimi zjawiskami, jak pornografia, przemoc w rodzinie czy „seksizm.”

Niestety, publikacje utrzymane w takim tonie, jak felietony głównej ideolog ruchu w Polsce, Magdaleny Środy, niezbyt temu porozumieniu służą – a śmiem twierdzić, że dodatkowo jeszcze zaogniają spór.

Wielokrotnie już tu pisałam (zob. ostatnio „Żelazne zasady”), że niezupełnie zgadzam się z nauczaniem Kościoła w sprawie zapłodnienia in vitro, tudzież w kilku innych „kobiecych” kwestiach.

Niemniej jednak to, co prezentuje pani Środa to czasami GRUBA przesada, a niekiedy (przykro mi to mówić) zwykła intelektualna nieuczciwość.

Przede wszystkim, jeżeli list hierarchów był skierowany do wierzących, to cóż do tego pani profesor, która, podobno, jest ateistką? Czyż „pasterzom” nie wolno nauczać swoich „owieczek” czegokolwiek chcą  (nawet, jeśli wola – że Ziemia jest płaska?) I czy to nie same feministki ukuły to słynne „tolerancyjne” hasło: „Jesteś przeciw aborcji? To jej sobie nie rób!”? No, tak – podobno szaleństwem jest wymagać od filozofa, żeby żył wedle własnych zasad…

Dalej jest już jednak tylko gorzej. Publicystka oskarża Kościół katolicki o  brak zainteresowania  losem „niepłodnych kobiet” (nawiasem mówiąc – czy naprawdę jest to tylko i wyłącznie „damski” problem?). Jako „ciemna parafianka” ośmielam się jedynie szepnąć, że chrześcijaństwo od zawsze wspomagało ludzi dotkniętych bezdzietnością – i to nie tylko (jak by się mogło wydawać) przez modlitwy i inne nabożne praktyki (jeśli wierzyć kronice Galla Anonima, sam Bolesław Krzywousty przyszedł na świat dzięki pewnej „boskiej interwencji”:)), ale także przez dostępne ówcześnie środki medyczne (np. ziołolecznictwo, którym chętnie parali się zakonnicy).

Zupełnie nie rozumiem także zarzutu, jakoby Kościół „sprzeciwiał się rozwojowi medycyny” in toto tylko z tej racji, że sprzeciwia się (zgadzam się, że czasami zbyt kategorycznie) NIEKTÓRYM TECHNIKOM MEDYCZNYM. To zupełnie tak samo, jakby twierdzić, że ekolodzy (skądinąd chyba bliscy sercu Autorki) są przeciwni wszelkiej nowoczesności, ponieważ nie popierają energetyki atomowej. Nieprawdaż, pani profesor?

Jedyne, czego mi boleśnie zabrakło w omawianym dokumencie, to właśnie choćby tycia wzmianka o innych metodach leczenia niepłodności (w sensie ścisłym in vitro, jak wiadomo, taką metodą NIE JEST – usuwa bowiem skutek, a nie przyczynę) – ponieważ po wysłuchaniu listu można było odnieść wrażenie, że jedyne, co mogą zrobić w tej sprawie współczesne katolickie małżeństwa, to żarliwa modlitwa o cud. Biblia jednak roztropnie radzi: „Módl się I wezwij lekarza!” 🙂

W ustach tej zagorzałej zwolenniczki aborcji wręcz kuriozalnie brzmi natomiast stwierdzenie, że Kościół nigdy (aż do najnowszych czasów) zbytnio nie  troszczył się o ludzkie zarodki, ani o zapewnienie dzieciom „indywidualnego bezpieczeństwa.” Jeżeli chodzi o pierwszą kwestię, to nasza „propaganda antyaborcyjna” sięga czasów Didache i Tertuliana (II/III w.).

Natomiast co do drugiej sprawy, to sam Karol Marks, który powiedział, że „wiele możemy wybaczyć chrześcijaństwu, ponieważ nauczyło nas kochać dzieci”, pewnie teraz przewraca się w grobie…

Zresztą „temu strasznemu in vitro” poświęcono w tym akurat liście zaledwie jeden akapit, zwracając jedynie uwagę na fakt, że dziecko nigdy nie może być „dobrem konsumpcyjnym” ani czymś, co po prostu „nam się należy.” (Czyżby nie była to prawda?)

Znacznie obszerniejszy fragment tekstu mówi natomiast o adopcji i innych formach „rodzicielstwa zastępczego” – czego, zdaje się, pani Środa już nie zauważyła. Czy i w tym należy dostrzegać tylko brak troski o kobietę i dziecko?

I jeszcze jedno: chociaż NIE JEST prawdą, że „chrześcijańska rodzina to co roku pół tuzina” (Kościół przy różnych okazjach przypomina o konieczności nie tylko „wielkodusznego” ale i „odpowiedzialnego” rodzicielstwa), to chyba dobrze, że w czasach, kiedy jak mantrę powtarza się, że „macierzyństwo to tylko przeszkoda w samorealizacji”, a przed ciążą należy się, za wszelką cenę, „zabezpieczyć” (i jeśli wszystko inne zawiedzie, wolno się uciec do najbardziej drastycznych środków)  – ktoś jeszcze głośno mówi o tym, że liczne potomstwo to znak Bożego błogosławieństwa?

I trzeba mieć doprawdy wiele złej woli, aby się w tym dopatrywać „wykluczenia osób samotnych i bezdzietnych”…

Por. też: „Żelazne zasady”; „To okropne in vitro”; „Stłuczone aniołki.”

Postscriptum: W kilka dni po napisaniu powyższego tekstu nasza „dyżurna antyklerykałka kraju” , pani poseł Senyszyn, zaskoczyła mnie swoją niewiedzą, rzucając w programie Tomasza Lisa błyskotliwą uwagę, że skoro „papież Jan Paweł II wielokrotnie uznawał sterylizację za moralnie niedopuszczalną, to Kościół powinien także zakazać leczenia raka jądra czy jajnika, które to często wiąże się z takim zabiegiem.” Zawsze uważałam, że nawet, jeśli się zamierza coś skrytykować (a może nawet szczególnie wtedy), należy przede wszystkim wiedzieć, o czym się mówi.

Pominę już fakt, że in vitro nie jest metodą leczenia niepłodności w takim samym sensie, jak resekcja zaatakowanego narządu w chorobach nowotworowych (bo to ostatnie usuwa „przyczynę” a to pierwsze – „skutek”).

Ważniejsze jest jednak to, że dla oceny moralnej czynu Kościół katolicki (zresztą nie tylko on) stosuje nie tylko kryterium „materii” (tzn. tego, czego dany czyn dotyczy), ale także „celu.” Na przykład, wszyscy się chyba zgodzą, że okaleczenie człowieka, polegające na wyłupieniu mu oka trudno uznać za czyn moralnie „dobry.” Natomiast nie ma nic złego w tym, że niekiedy jesteśmy zmuszeni pozbawić pacjenta narządu wzroku w tym celu, aby uratować mu życie (jak to się dzieje w przypadku nowotworów siatkówki). Podobna różnica zachodzi w przywołanym przez panią poseł przypadku sterylizacji zamierzonej czy też stosowanej w leczeniu pewnych chorób, oraz np. przy stosowaniu pigułek hormonalnych – mimo, że mają one także potępiany przez Kościół skutek „antykoncepcyjny”, nie popełnia grzechu ten, kto je stosuje w celach terapeutycznych. Nie jest też „eutanazją” w rozumieniu KK podanie leku nawet w śmiertelnej dawce, jeżeli tylko naszym bezpośrednim celem nie było zabicie chorego, a tylko ulżenie jego cierpieniom. I tak dalej, i tak dalej…

Można się, oczywiście, z tym nie zgadzać, widząc tu tylko niepotrzebne „rozdzielanie włosa na czworo” i mnożenie  „wyjątków od reguły”- albo też – na co słusznie zwrócił mi uwagę Rabarbar – próbę ujęcia całego życia „dobrego katolika” w gęstą sieć nakazów i zakazów, podobną do tej, jaką obecnie jest prawo szariatu (a za czasów Jezusa było Prawo Mojżeszowe).

Można tak sądzić – ale najpierw warto byłoby o tym wszystkim wiedzieć, żeby, mówiąc po prostu, nie pleść głupstw.