„Siostry Magdalenki.”

Szokujący film w reżyserii Petera Mullana (USA) otrzymał Złote Lwy na festiwalu filmowym w Wenecji w 2002 roku i wzbudził szereg kontrowersji. Ta historia czterech irlandzkich dziewcząt, za swoje „niewłaściwe” zachowanie zamkniętych w zakonnym zakładzie poprawczym, to obraz niewątpliwie aktorsko i scenariuszowo świetny, bardzo poruszający, ale…

Jednolicie ponury obraz Kościoła, jaki rysuje Mullan, musi prowokować pytania o jego wiarygodność. To wprost nie do uwierzenia, by w całym tym kunsztownie stworzonym systemie nigdy nie znalazł się nikt, kto by zaprotestował przeciwko tak nieludzkiemu traktowaniu młodych kobiet czy choćby przejawiał wobec nich cień ludzkich uczuć. Przecież takie przebłyski człowieczeństwa zdarzały się nawet w Oświęcimiu!

I tak sobie myślę – tylko myślę! – co to by się działo nie tylko w filmowym światku, gdyby ktoś kiedyś postanowił nakręcić podobnie „demaskatorski” film (z takim samym ładunkiem nieskrywanej nienawiści) np. o Żydach, czy muzułmanach. Toż słusznym oskarżeniom o szerzenie nietolerancji religijnej nie byłoby wówczas końca…

A  o sugestywności stworzonego w tym filmie obrazu niechaj świadczy fakt, że jedna z młodziutkich (jak sądzę) recenzentek Merlina napisała: „Po obejrzeniu zapytałam mamę: „Nie wyślesz mnie tam nigdy, prawda?””
Proszę spojrzeć – ta mała była święcie przekonana, że takie miejsca kaźni nadal istnieją, mimo że w samym filmie mimochodem wspomniano, że ostatnią pralnię Sióstr Magdalenek zamknięto w roku 1964!

Jeżeli zaś chodzi o same zakłady tego typu, to wydaje mi się, że były one raczej produktem oczekiwań społeczeństwa, purytańskiego i represyjnego wobec kobiet, niż Kościoła, który się tylko do nich dostosował.

Mężczyźni – ojcowie, mężowie i bracia – potrzebowali miejsc, do których w razie potrzeby można byłoby zsyłać „niewygodne” kobiety, których często jedyną „winą” było to, że nie chciały poślubić wyznaczonego im przez rodzinę kandydata, ośmielały się mówić, że były molestowane albo urodziły nieślubne dziecko.

Był „popyt”, pojawiła się zatem i „podaż” – a Kościół, na swoje nieszczęście, miał ku temu i siły i środki i pewną piękną „ideologiczną” podbudowę. I tak dawne „domy wspólnej pracy” dla prostytutek, które w założeniu miały tylko umożliwić im zdobycie nowego zawodu, przekształcono w domy poprawcze dla wszystkich, które w jakiś sposób nie przystawały do jedynego akceptowalnego wzorca „pobożnej irlandzkiej niewiasty.” Wypaczając przy okazji sens Ewangelii przebaczenia i miłości (bo nie jest potwierdzone historycznie, że patronka sióstr, św. Maria Magdalena, pędziła do śmierci smutny żywot pokutnicy – wygląda raczej na to, że Jezus darował jej w jednej chwili i zupełnie za darmo…)

Mechanizm ten pozwala też lepiej zrozumieć reakcję przeciw Kościołowi, z jaką mamy do czynienia w dzisiejszej Irlandii. (Podobne zjawisko można zresztą zaobserwować w Hiszpanii, gdzie wpływy Kościoła katolickiego były do niedawna równie potężne).

W sumie – widzę w tym filmie ciekawy, acz przerażający obraz tego, do czego może dojść na skutek zbyt ścisłego sojuszu „tronu” i „ołtarza.”

***

Myślę, że bardzo ciekawe byłoby również, gdyby ktoś kiedyś pokusił się o dokładne prześledzenie tego, jak powstawał negatywny stereotyp „zakonnicy” obecny w naszej kulturze co najmniej od XVIII wieku (od razu przychodzą mi tu na myśl Wolter i Diderot), a może nawet od czasów Reformacji (kiedy to zbuntowany augustianin, Luter, zrzucił habit i ożenił się z byłą mniszką, Katarzyną von Bora).

Zakonnicy i zakonnice są „próżniakami” (patrz rodzima Monachomachia) i ciemnymi fanatykami, pełnymi nierzadko mrocznych fantazji i myśli (włącznie z sadomasochistycznymi). Zakonnicy mordują „przeciwników Kościoła”, tropiąc ich nawet we własnych szeregach („Imię róży”, „Kod Leonarda”) – a zakonnice, dla odmiany, mordują swe własne, nieślubne dzieci – albo, przynajmniej, nienawidzą wszystkiego, co wiąże się z macierzyństwem i kobiecą seksualnością („Siostry Magdalenki”). I nawet „dobra” zakonnica w przeciętnej książce czy filmie jest istotą jeżeli już nie surową i ponurą, to nieszczęśliwą i zahukaną (jest to stereotyp powielany przez wszystkie filmy od „Dźwięków muzyki” do „Zakonnicy w przebraniu”) – z czego dopiero jakieś niezwykłe wydarzenie „z zewnątrz” może ją wyzwolić.

Jaskrawo kontrastuje to np. z bardzo przyjaznym w naszym kinie obrazem mnichów buddyjskich – którzy na ogół przedstawiani są jako ludzie pogodni, tolerancyjni i szczęśliwi… Można nawet odnieść wrażenie, że jeśli tylko ktoś jest w filmie bohaterem pozytywnym, to PRAWIE NA PEWNO nie jest chrześcijaninem („Czekolada”), a już na pewno nie katolikiem…

Jako wychowanka „zakonnej szkoły” musiałam się zmagać z takim „czarnym pijarem”;) właściwie na co dzień – odpowiadając na pytania w rodzaju, dlaczego nie chodzimy w habitach, czy musimy gasić światło pod prysznicem i czy siostry mają „kozioł” do bicia rózgą niegrzecznych panienek…

Oczywiście, nie zamierzam tutaj udowadniać, że wszystkie zakonnice to „święte anioły” (jak wszędzie – jedne lubiłam bardziej, inne trochę mniej) – a jednak jestem najzupełniej pewna, że nie taki habit straszny, jak go malują…

  

(Obrazek znalazłam na www.muzeumhumoru.onet.pl)