Kościół Małych Braci

Ostatnio przeczytałam książkę Brata Morisa, mieszkającego od wielu lat w Polsce Francuza i członka zgromadzenia Małych Braci Jezusa.

Instytut ten (istnieją również Małe Siostry Jezusa) opiera się po części na duchowości Karola de Foucauld (zm. 1916), współczesnego „Ojca Pustyni” który pragnął być „bratem wszystkich ludzi” i który zginął w swojej pustelni, zamordowany przez jednego z tych, których uważał za przyjaciół – a po części na doświadczeniach francuskich „księży-robotników” którzy na przełomie XIX i XX w. zdjęli sutanny i zrezygnowali z wszelkich „przywilejów stanu duchownego” aby żyć i pracować tak samo, jak ci, wśród których posługiwali.

Podobnie jak oni, Mali Bracia Jezusa „zamiast się TYLKO modlić” – co nasz świat uważa za aktywność pozbawioną sensu – podejmują najcięższe i najgorzej płatne zajęcia, żyjąc w małych, ubogich wspólnotach wśród najbiedniejszych – i dzieląc z nimi wszystko, co posiadają (w Polsce dom Małych Braci istnieje np. na warszawskiej Pradze). Od „zwykłych robociarzy” odróżnia ich to jedynie, że po 12-godzinnej zmianie potrafią jeszcze znaleźć czas i siły na modlitwę i kontemplację. Jest to, przyznam, ten rys ich duchowości, który mnie zawsze urzeka – mnie, która tak często twierdzę, że „nie mam czasu” na przebywanie z Bogiem… (I pewnie dlatego taka straszna ze mnie jędza, za co Was, moi biedni Czytelnicy, bardzo przepraszam.)

Ich szczególnych charyzmatem jest także działanie na rzecz pojednania różnych Kościołów, kultur i religii (idea, za którą zginął ich Założyciel). Z tego względu wspólnoty żyją również w środowiskach prawosławnych, a siostry i bracia żyjący wśród muzułmanów z szacunkiem studiują islam (od którego zresztą rozpoczęła się droga Karola do chrześcijaństwa).

Ideałem brata Morisa – który i mnie jest bliski – jest „nie tyle Kościół ubogich – co Kościół ubogi.” A także – co nie mniej ważne – Kościół, który umie się odważnie przyznawać do błędów i grzechów  swoich dzieci, zamiast je zamiatać pod dywan w faryzeuszowskim poczuciu własnej „lepszości.” Bo Tym, który jedynie jest Święty w Kościele jest sam Chrystus – my wszyscy zaś jedynie w tym stopniu, w jakim staramy się Go naśladować.

Wiele złego, mówi, wynikło w przeszłości (i niestety wynika nadal…) z tego, że ludzie bronili cudzych GRZECHÓW, sądząc, że bronią „świętości Kościoła.”

Ale brat Moris przedstawia także „egzotyczny” z naszego punktu widzenia obraz Kościoła francuskiego – tego przedziwnego Kościoła „bez średniego pokolenia” który tworzą albo wymierający starsi wierni – albo coraz liczniejsi młodzi, skupieni w wielu wspólnotach „nowego typu” (jak choćby Chemin Neuf, Wspólnota Błogosławieństw i wiele, wiele innych).

Brak powołań kapłańskich „wymusił” też na tym Kościele wiele zmian organizacyjnych. Tradycyjne „parafie” coraz częściej zastępuje się w nim większymi jednostkami, tzw. „wspólnotami lokalnymi” – co tylko potwierdza moją dawniejszą intuicję, że Kościół (przez duże K:)) może doskonale istnieć bez… kościoła parafialnego z proboszczem i kancelarią…

We wspólnotach tych wierni świeccy robią WSZYSTKO to, co nie wymaga bezpośredniej obecności kapłana – nawet celebrują sami liturgię niedzielną „bez księdza”, jeśli jest taka potrzeba. Kapłan wizytuje poszczególne wspólnoty tylko raz na jakiś czas, konsekruje nowe hostie, udziela rozgrzeszania…

Taka rola księdza każe mu przychodzić do parafii bardziej, jako ten, który ma służyć, niż jako ten, który przychodzi się w niej „porządzić.” Z drugiej strony, zauważa brat Moris, także świeccy odkrywają, że nie są przecież w Kościele dziećmi. Inaczej mówiąc: muszą przeistoczyć się z biernej „publiczności” („no, ciekawe, o czym tam znowu będzie pieprzył ten nieżyciowy klecha!”) w świadomych uczestników. A jeszcze prościej: jeśli chcesz mieć liturgię niedzielną (która „należy Ci się, jak psu zupa!”:)), jakąkolwiek liturgię – to… sam ją sobie przygotuj!

A dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo sądzę, że za kilkanaście, najdalej za kilkadziesiąt lat także Kościół katolicki w Polsce będzie wyglądał tak, jak ten opisany w książce brata Morisa. I kto wie, może to nawet lepiej.

Jezus mówił, że Jego uczniowie mają być „solą ziemi” – a soli przecież nie musi być dużo (a jeśli jest jej za dużo, potrafi nawet”zagłuszyć” sobą wszystko inne :)). Ważne, by nadawała życiu smak…Prawda?