Dlaczego aborcja NIE jest OK?

Naprawdę miałam nadzieję, że aborcyjna nawalanka, która jakiś czas temu znów przetoczyła się przez Polskę, już trochę przycichła. Ale nie. Oświecone panie redaktorki z Wysokich Obcasów uznały, że pora znowu zamieszać w tym kociołku.

Otóż postanowiły nam uświadomić, że wszyscy, którzy uważają, że aborcja powinna być „rzadka” – jak np. Hillary Clinton – są w wielkim błędzie. Bo najnowsza feministyczna narracja jest taka, że aborcja to normalna sprawa. A aborcyjny „dream team” – uśmiechniętych, atrakcyjnych dziewczyn – zamierza sprzedawać pigułki poronne, jakby to były cukierki.  Zero pytań, zero problemu.

Dramatyczne decyzje? Niełatwe wybory? A skąd! Narracja płaska jak naleśnik, żadnych trudnych dylematów, wątpliwostki nawet tyciej. Pigułeczka dla szanownej pani? Uśmiech, proszę! Uśmiech! Uśmiech!Uśmiech!

W takiej radosnej tonacji nie mieszczą się wypowiedzi wielu kobiet – i to z forów bynajmniej nie katolickich!- które mówią przy tej okazji o fizycznym bólu (tak, tak – nawet „bezpieczna aborcja farmakologiczna” BOLI, i to czasami bardzo: „myślałam, że umieram” – bardzo często się w tych historiach powtarza), smutku, samotności, poczuciu, że nie było innego wyjścia… Najgorszym – a nie najwspanialszym dniu w życiu. I że wprawdzie wtedy myślałam, że to najlepsze rozwiązanie, ale teraz już tak nie uważam. Co tam, opowieści tych kobiet nie pasują do kolorowego obrazka, więc się je usunie poza margines „powszechnego kobiecego doświadczenia.” Najwyżej, w razie czego, powie się im, że to był przecież ich własny, świadomy wybór – a my umywamy rączki.

Cóż jeszcze – nie tylko „aborcja jest OK!” A  kto śmie twierdzić inaczej, ten z pewnością „stygmatyzuje kobiety, które aborcji dokonały!” Słyszałam już taką argumentację, choć jest kompletnie od czapy.  Z faktu, że uważam np. palenie papierosów za rzecz złą, nie wynika wcale, że chciałabym karać czy też przymusowo reedukować palaczy. Mogę uważać, że ktoś dokonał w swoim życiu złego wyboru – nie każdy wybór jest automatycznie dobry przez sam fakt, że był mój własny – a jednocześnie spróbować go zrozumieć i nie potępiać. Z mojego osobistego doświadczenia wynika zresztą, że „stygmatyzowane” ze wszystkich stron to są raczej kobiety, które choćby myślą o oddaniu dziecka do adopcji. „Masz prawo” usunąć ciążę – ale NIE MASZ PRAWA powiedzieć: nie dam rady/nie chcę wychowywać tego dziecka. Sądzę, że wiele aborcji ma swoje źródło w takim właśnie powszechnym podejściu do adopcji… Więcej: „dokonanie aborcji czyni Cię wyjątkową!”

No, cóż – prof. Dębski kiedyś opowiadał o przypadku pewnej polskiej feministki (niewymienionej z nazwiska) która stwierdziła, że „dopiero gdy dokonała aborcji, poczuła się w pełni kobietą.” Profesor, którego trudno chyba uznać za skrajnego pro-lifera, skwitował to zdanie powiedzeniem, że „normalna kobieta by tak nie powiedziała.” Rozumiem jednak, że zmierzamy właśnie w tym kierunku – a prof. Dębski awansował niniejszym na „antyfeministę”?

A ja ze swej strony chciałabym zapytać, która kobieta ma prawo czuć się BARDZIEJ wyjątkowa. Czy ta, która sama wychowuje niepełnosprawne dziecko – a tak jest w 80% przypadków, co też można uznać poniekąd za pokłosie poglądu – „Twoja ciąża-Twoja sprawa!”? Czy ta, która po każdej „wpadce” łyka cudowną, aborcyjną pigułkę? Ta pierwsza to frajerka, Matka Polka – a ta druga to bohaterka feministycznej nowej ery?

Dotychczas – i ja się z tym zgadzałam – wszystkie feministki świata twierdziły zgodnie, że należy OGRANICZAĆ liczbę aborcji, np. przez edukację i antykoncepcję. Ale teraz niech mi ktoś wyjaśni, ale tak, żebym zrozumiała: po co ograniczać coś, co uważa się za zjawisko ze wszech miar pozytywne?

I wreszcie – to irytujące podejście „ilościowe” do problemu: „Dokonałaś aborcji? Nie musisz się przejmować, jedna na trzy kobiety zrobiła to samo!”

Jestem przekonana, że co najmniej 30% Polaków od czasu do czasu bija dzieci – czy to znaczy, że mogą się czuć zupełnie w porządku? I ciekawe, co by było, gdyby ktoś zrobił okładkę z napisem „KLAPSY SĄ OK”? Nie? Ale dlaczego nie? Przecież jakaś część ludzi z pewnością tak uważa – a redaktorki WO uczenie nam wyjaśniają, że ich radosna narracja jest skierowana wyłącznie do kobiet, które z aborcją nie miały najmniejszego problemu. Zapewniam, że jest wielu rodziców, którzy podobnie bezstresowo podchodzą do dania dziecku klapsa (choć ja sama się do takich nie zaliczam).

I jeszcze coś: często słyszałam argument, że „aborcja jest OK-ponieważ w większości cywilizowanych krajów świata jest legalna.I właśnie dlatego jest OK, że jest legalna.” Pominę na razie fakt, że jest to dowód, który sam się zapętla-z przesłanki ma wynikać wniosek, a z wniosku przesłanka. Ryzykowne jest jednak stwierdzenie: wszystko, czegokolwiek prawo nie zabrania, jest dobre.Bo zakazana (w większości krajów świata) nie jest np. prostytucja, niewielu jednak uzna ją za zjawisko zdecydowanie pozytywne…

Poza tym, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, panie z „aborcyjnego dream teamu” wprowadzają do obrotu środki, które u nas są nielegalne -a zatem, przynajmniej formalnie, popełniają przestępstwo…

Że co? Że jest to usprawiedliwione, jeśli kierujemy się szlachetnymi intencjami? W takim razie proszę przestać także oskarżać Chazana…

 

Sama Gazeta Wyborcza chyba uznała, że koleżanki z redakcji kobiecej nieco przeholowały – bo w tym samym numerze publikuje wywiad z wyżej wspomnianym profesorem Dębskim pod znamiennym tytułem: „ABORCJA NIE JEST OK. Ale dziś ciężkie wady genetyczne są nieuleczalne.”

OK, a zatem dyskusja wraca na dawne  tory. Nikt już rzekomo nie twierdzi, że aborcja jest fajna, miła i cool. Że jest nic nie znaczącym zabiegiem, po prostu jedną z metod antykoncepcji. Ale bywają dramatyczne sytuacje (jak gwałt czy choroba matki lub dziecka) kiedy może się wydawać mniejszym złem. I znowu w internetowych dyskusjach pojawiają się – wałkowane już wcześniej tysiące razy – teksty w stylu: „nikt z Was z nie wie, co czuje zgwałcona kobieta!” OK.

Tylko że… przy tym błyskawicznym ( by nie rzec – panicznym) odwrocie na z góry upatrzone pozycje nikt jakoś nie zauważa, że pomiędzy powiedzeniem: „Aborcja to trudny wybór, ale…” – a „aborcja jest spoko!” (uśmiech!uśmiech!uśmiech!)  jest różnica tak wielka, jak rów oceaniczny…

POSTSCRIPTUM: Naczelna WO teraz tłumaczy, że  hasło ABORCJA JEST OK „zostało źle zrozumiane” i że „pracują nad doprecyzowaniem znaczenia słów.” No, dobrze, pani redaktor – proszę mi zatem wyjaśnić, które z tych trzech słów w feministycznym dyskursie znaczy coś innego, niż mi się wydaje? „Aborcja”, „jest”  czy może „OK”?  Nie lepiej przyznać, że hasło było po prostu głupie? Albo, zamiast wikłać się w piętrowe tłumaczenia, które i tak nikogo nie przekonują – odważnie wziąć to na klatę – i twardo trzymać się pierwotnej wersji?

Dlaczego Kościół sprzeciwia się „sztucznej” antykoncepcji?

Ponieważ pytanie to bardzo często przewija się na blogu (zwłaszcza pod moimi wpisami na temat NPR), uznałam, że jest na tyle istotne, że warto mu poświęcić osobny artykuł.

Od razu mówię, że nie wierzę, by przyczyną owego sprzeciwu było to – jak to z właściwym sobie brakiem subtelności ujął kiedyś tygodnik „NIE” – że Kościół żąda po prostu ciągłego dopływu nowych owieczek, aby móc je „strzyc” do skóry – choć to sam papież Pius XI w encyklice Castii Conubii [O małżeństwie chrześcijańskim] z roku 1931 stwierdził,wprost że stałe”ofiarowywanie” Kościołowi nowych Dzieci Bożych jest podstawowym obowiązkiem małżeństwa (inne cele, jak wzajemna pomoc czy miłość małżonków, określone zostały w tym tekście zaledwie jako „drugorzędne”).

Trzeba jednak oddać temu papieżowi, że jako pierwszy tak wyraźnie zaznaczył, że nie ma nic zdrożnego w utrzymywaniu stosunków małżeńskich przez osoby „które czy to z powodu wieku, czy też dla innych jakichś ułomności potomstwa spodziewać się nie mogą.”  Dodał także mimochodem, że „dla ratowania życia” możliwe jest nawet „okaleczenie ciała” (przez co można chyba rozumieć także „ubezpłodnienie”,w innych wypadkach całkowicie zakazane i grzeszne).

Nie przekonuje mnie też znana narracja feministyczna, jakoby zakaz ten miał służyć jedynie sprawowaniu kontroli nad kobietami przez rządzących Kościołem mężczyzn – czyli w istocie utrzymywaniu dawnego „patriarchalnego porządku.” – mimo że rzeczywiście papież Pius XI wraz z rozwodami, antykoncepcją i aborcją potępił „hurtem” także emancypację i równouprawnienie kobiet – stwierdzając dosłownie, że dla porządku społecznego w stosunkach pomiędzy płciami „wskazana jest pewna nierówność.”:)

Sądzę bowiem, że (podobnie jak w wielu innych przypadkach) prawdziwych źródeł takiego nauczania a nie innego Kościoła trzeba szukać gdzie indziej – w poglądach naukowych i filozoficznych, a także w ogólnym klimacie obyczajowym epoki, w której rodziło się chrześcijaństwo.

Przede wszystkim, warto sobie uświadomić, jak niewiele wówczas wiedziano o fizjologii człowieka – dość powszechnie przyjmowano na przykład, że jedynym „nośnikiem życia” (a w istocie już miniaturową, autonomiczną istotą ludzką! – średniowieczny homunkulus) jest męska sperma, która w ciele kobiety jedynie znajduje odpowiednie warunki do rozwoju (nie sądzono bowiem, aby  „bierny” pierwiastek żeński mógł odgrywać jakąkolwiek czynną rolę przy poczęciu). Z tej racji również współczesne wspólnoty żydowskie – wyrastając z tego samego starożytnego źródła –  spośród wszystkich metod antykoncepcyjnych szczególnie sceptycznie odnoszą się do…prezerwatywy, widząc w niej najbardziej jaskrawe naruszenie micwy (przykazania) „peru urewu” („bądźcie płodni!”) – która to ma się odnosić przede wszystkim do mężczyzn. W takim ujęciu kobieta była jedynie „naczyniem” które nosi w sobie życiodajne męskie nasienie. (I dlatego dziś jeszcze część duszpasterzy uważa za moralnie dopuszczalne intymne pieszczoty żony przez męża poza „właściwym” stosunkiem, lecz już nie odwrotnie – te drugie bowiem mogą się wiązać z niekontrolowanym wytryskiem nasienia:)). Tak więc każde działanie, zmierzające do zniszczenia owej „mocy życia”, zrównywano praktycznie z zabójstwem – a to już, jak wiadomo, jest zbyt poważna sprawa, by Kościół mógł się nie wypowiadać.

Nie znając przeto mechanizmów zapłodnienia, nagminnie mylono środki „antykoncepcyjne” z poronnymi – i tych drugich używano często jako pierwszych. Były one zresztą nierzadko tak szkodliwe dla zdrowia, że powodowały śmierć nie tylko płodu, ale i matki, stąd sam Hipokrates zakazywał swoim uczniom ich podawania. Parały się tym zatem rozmaite „babki-zielarki”, które poza tym przeprowadzały także aborcje (czytałam gdzieś, że w szczytowym okresie rozwoju Cesarstwa spędzanie płodu stało się praktyką tak powszechną, że ciała dzieci zatykały urządzenia kanalizacyjne w Wiecznym Mieście) i trudniły się magią – a na takie praktyki Kościół zawsze patrzył podejrzliwym okiem.

Natomiast pod wpływem prądów neoplatońskich (gnostyckich) chrześcijaństwo późnej starożytności zaczęło coraz bardziej przeciwstawiać „dobrą” duszę człowieka jego ciału, które zaczęto postrzegać w dużej mierze jako złe, grzeszne i skalane – co na wieki całe naznaczyło całą naukę o ludzkiej seksualności.

Święty Augustyn, notabene były manichejczyk, którego poglądy w przemożny sposób ukształtowały kościelne przekonania w tej kwestii, okazuje się więc całkiem typowym intelektualistą swojej epoki, gdy mówi:„Rozpustne to okrucieństwo albo raczej okrutna rozpusta zapędza się nieraz tak daleko, że używa trucizn przeciw zapłodnieniu, a gdy zawiodą, niweczy jakimiś środkami poczęty płód w łonie i spędza go. Wolą tacy ludzie,by potomstwo już ginęło, nim jeszcze żyć zaczęło, lub, gdy już było w żywocie, wolą je zabić, niż mu pozwolić ujrzeć światło.” (Podkreślenia moje).

Biskup Hippony jest także (o czym tu już kiedyś pisałam) twórcą skrajnie pesymistycznych poglądów na małżeństwo, zgodnie z którymi, na przykład, „grzech pierworodny” (tj. ową przyrodzoną skłonność człowieka raczej do złego, niż do dobrego:)) przekazuje się potomstwu FIZYCZNIE, poprzez akt poczęcia właśnie. (I dlatego nie brak i dziś ludzi, którzy pytają, w jaki sposób Matka Chrystusa mogła być wolna od grzechu, jeśli poczęła się – o ile można sądzić – tak jak wszyscy, z normalnego współżycia swoich rodziców; lub też sądzą, że in vitro to w istocie „lepszy” moralnie sposób powoływania dzieci na świat, ponieważ obywa się „bez tego brzydkiego seksu”). Jako że akt seksualny nawet w małżeństwie jest dla Augustyna  (jednak!) jakoś „nieczysty”, niepodobna go również spełniać godnie w innym celu, niż tylko zrodzenie potomstwa  – jeśli więc ktoś tego unika, to „albo ona jest poniekąd nałożnicą męża, albo on cudzołoży z żoną swoją”. Zawtóruje mu wkrótce św. Tomasz z Akwinu, dodając, że „kto pożąda swojej żony, postępuje z nią tak, jakby była nierządnicą!”

Od nadrzędnego obowiązku prokreacji NIC nie mogło małżonków zdyspensować – ani skrajne ubóstwo, ani ciężka choroba.

Podobny klimat panował zresztą aż do czasów najnowszych nie tylko w katolicyzmie. Marcin Luter, notabene  były mnich augustiański, jednoznacznie twierdził, że kobieta (zgodnie z Pismem!) „zostanie zbawiona przez rodzenie dzieci” (1 Tm 2,15) – powinna więc rodzić, rodzić ich jak najwięcej – nawet kosztem własnego życia…

Nie brak będzie i takich, którzy idąc za tą myślą stwierdzą, że pożycie małżeńskie można tolerować (jako swego rodzaju „mniejsze zło” – ale jednak zło) JEDYNIE w tym celu, aby mieć dzieci – a więc najlepiej tylko raz do roku: „bo i rolnik – przekonywali tacy nadgorliwi kaznodzieje we wczesnym średniowieczu – przecież nie obsiewa swojego pola dwa razy w ciągu roku!” A ponieważ przyjemność seksualna została właściwie wyłączona z obszaru zainteresowań (nawet Pius XI przeciwstawia jeszcze „cudzołóstwo nierządnic” nie tyle „czystemu pożyciu” – zdaje się, że takowe dla niego nie istnieje – co „czystemu MACIERZYŃSTWU prawej małżonki.”) często uważano też współżycie z kobietą ciężarną (jako z natury „nieskuteczne”) za szczególną formę „rozpusty” i przejaw nieopanowania. Na szczęście pogląd ten nigdy nie stał się obowiązujący w całym Kościele.

Jako ciekawostkę można jeszcze dodać, że z podobną nieufnością traktowano stosunki seksualne podczas menstruacji. Miały się z nich rodzić dzieci dotknięte szaleństwem, lub co najmniej… rude. 🙂  Św. Tomasz zresztą twierdził, że zdrowa, zamężna kobieta w ciągu swego życia właściwie nie powinna mieć miesiączek (przypadłość tę uważano za swego rodzaju „chorobę” i skutek grzechu pierworodnego – teologowie, tak żydowscy, jak i chrześcijańscy, twierdzili, że przed upadkiem człowieka Ewa nie miesiączkowała…:)). Całe swe dorosłe życie powinna bowiem być w ciąży lub karmić piersią. Można więc z tego wysnuć podobny wniosek, jak pewna badaczka, analizująca przepisy judaizmu, odnoszące się do kobiet: że zasadniczo stosunki seksualne były dozwolone w okresie płodnym, zakazane zaś – w niepłodnym. Gwoli sprawiedliwości – i na pohybel tym wszystkim, którzy twierdzą, jakoby to dopiero współczesne feministki „przyznały kobietom prawo do orgazmu” – trzeba koniecznie jeszcze powiedzieć, że rozkosz kobiecą uważano za tak istotny element płodzenia dzieci, że byli teologowie, którzy uważali, że za grzeszne należy uznać także te akty małżeńskie, podczas których kobieta nie odczuwałaby przyjemności!

Pobożni małżonkowie zresztą i bez tych dodatkowych ograniczeń  nie mieli zbyt wiele czasu, by cieszyć się swoją bliskością – stopniowo bowiem zaczęło przybywać w kalendarzu dni, a potem całych okresów, kiedy z różnych względów „nie wypadało” tego robić: a więc okresy Adwentu i Wielkiego Postu, święta ku czci Jezusa i Maryi, niedziele… (Wobec powyższego wysoki przyrost naturalny w dawnych wiekach może dziwić – chyba, że, co bardziej prawdopodobne, do zaleceń tych nie stosowano się nazbyt gorliwie…:))).

Małżonkom przedstawiano jako ideał „czyste macierzyństwo” Maryi, ale że jest on raczej nieosiągalny dla zwykłych kobiet, w średniowieczu zaczęły się mnożyć jak grzyby po deszczu „dziewicze małżeństwa” – takie, jak np. związek Bolesława Wstydliwego (którego matka, Grzymisława, notabene bardzo upodobała sobie rozkosze alkowy – i nie zawahała się nawet pozwać swego męża przed sąd biskupi, gdy książę niezbyt chętnie przykładał się do rzeczy…:))) ze św. Kingą. Św. Jadwiga Śląska (ok. 1178-1243) wymogła na mężu, Henryku Brodatym, złożenie „dobrowolnych” ślubów czystości po 19 latach małżeństwa i urodzeniu siedmiorga dzieci. (Książę zresztą stał się z tego powodu obiektem powszechnego współczucia wśród swoich poddanych…:)).

Wobec braku dostatecznej wiedzy o procesach rozrodu, praktyki takie – które dziś o. Knotz słusznie nazywa „antymałżeńskimi” – poza oczywistym sensem „pobożnościowym” mogły mieć także mniej dostrzegany wymiar „antykoncepcyjny” – zmierzający do utrzymania liczby potomstwa w rozsądnych granicach…

Przecież jeszcze dla Piusa XI jedyną dopuszczalną formą ograniczania dzietności była (całkowita) wstrzemięźliwość. Ogino i Knauss, odkrywcy owulacji i twórcy pierwszego „kalendarzyka”, za jego czasów dopiero rozpoczynali swe badania – tak więc szczerze rozbawiła mnie kiedyś jedna z autorek FEMINOTEKI, twierdząca, iż sam św. Augustyn doczekał się nieślubnego syna właśnie dlatego, że jakoby stosował tę metodę i zawiodła go ona tak samo, jak tylu innych po nim – i nic to, że została ona opracowana bez mała piętnaście wieków później…

Warto też zauważyć, że aż do roku 1930  stanowisko wszystkich głównych Kościołów chrześcijańskich było w tej mierze zgodne z Kościołem katolickim – dopiero w tymże roku biskupi anglikańscy, zgromadzeni na konferencji w Lambeth wyrazili „ograniczoną akceptację” dla stosowania antykoncepcji w małżeństwie.  W specjalnej rezolucji stwierdzili oni: „Gdy istnieje wyraźnie odczuwane moralne zobowiązanie do ograniczenia lub uniknięcia rodzicielstwa, o wyborze metody powinny rozstrzygać zasady chrześcijańskie. Pierwszą i oczywistą metodą jest całkowite powstrzymanie się od zbliżeń (tak długo, jak to konieczne) w karności i samokontroli przeżywanych w mocy Ducha Świętego. Jednakże jeśli istnieje wyraźnie odczuwane moralne zobowiązanie do ograniczenia lub uniknięcia rodzicielstwa, a równocześnie są moralnie istotne powody wykluczające całkowitą wstrzemięźliwość, Konferencja wyraża zgodę na zastosowanie innych metod, pod warunkiem zachowania tych samych zasad chrześcijańskich. Konferencja odnotowuje zdecydowane potępienie dla stosowania jakichkolwiek form kontroli poczęć z powodu egoizmu, dążenia do bogactwa lub zwykłego wygodnictwa.”

Na gruncie katolickim natomiast raz pierwszy na poważnie kwestią właściwej i koniecznej „regulacji poczęć” (papież sam ukuł ten termin – w opozycji do coraz bardziej popularnego ówcześnie „birth control” – „kontrola urodzeń” – którym to obejmowano również niedopuszczalne dla Kościoła aborcję i sterylizację) zajął się dopiero Pius XII – który (jak wieść niesie, po wizycie w rzymskim szpitalu, gdzie zobaczył m.in. kobiety wyniszczone zbyt częstymi porodami) doszedł do wniosku, że należy poszukiwać skutecznej metody, która by pozwoliła wydłużyć odstępy pomiędzy kolejnymi dziećmi – i jednocześnie zadośćuczynić „słusznym pragnieniom” (seksualnym) małżonków. Zaowocowało to akceptacją dla dopiero co powstałego „kalendarzyka” – który, niestety, na całe dziesięciolecia (i aż do teraz) stał się symbolem „katolickiego” podejścia do tej kwestii.

Wkrótce zresztą, bo już w latach pięćdziesiątych XX w., australijski lekarz John Billings, na podstawie obserwacji prowadzonych wspólnie z żoną, odkrył znacznie dokładniejszą i lepszą metodę – o tym jednak już nikt, poza wąskim gronem zainteresowanych nowo powstającą nauką o płodności, nie miał się dowiedzieć.

Świat bowiem zmierzał szybkimi krokami do odkrycia pigułki antykoncepcyjnej, która do tego stopnia miała odmienić nasze postrzeganie seksualności, że w niektórych językach (jak w angielskim) jej nazwę pisze się wielką literą…

Jej pojawienie się na rynku zbiegło się w czasie z Soborem Watykańskim II, zapoczątkowującym ogromne zmiany w Kościele katolickim – i z nową encykliką, tym razem papieża Pawła VI, na interesujący nas temat. W encyklice tej, Humanae vitae [O zasadach moralnych w dziedzinie przekazywania życia ludzkiego], w której krytycy widzą często tylko „potępienie dla pigułki” (choć, jako żywo, nazwa żadnej konkretnej metody tam nie pada!), dowartościowany został przede wszystkim „więziotwórczy” charakter zbliżenia seksualnego, przedstawiony już nie jako „drugorzędny” lecz równorzędny cel naszej seksualności. Dlatego także współczesny Katechizm Kościoła Katolickiego mówi na przykład, że: „gdy małżonkowie szukają i używają tej przyjemności, nie czynią niczego złego, korzystają tylko z tego, czego udzielił im Stwórca.”

Jak wielki to, niemal rewolucyjny przewrót w katolickim myśleniu o seksie, w pełni docenić może tylko ten, kto wie, jaki był punkt wyjścia. Jedna z amerykańskich publicystek, zresztą sceptyczna wobec niektórych zapisów encykliki, chyba słusznie nazwała ją „hymnem na cześć miłości małżeńskiej.”

W dokumencie tym papież po raz pierwszy zwraca uwagę na „słuszne powody” dążenia do ograniczania wzrostu populacji (takie jak np. groźba przeludnienia Ziemi) – po raz pierwszy też pada w niej określenie „planowanie rodziny” – przy którym Paweł VI zaleca się kierować zarówno „odpowiedzialnością” jak i „wielkodusznością.”

Papież zauważa także (po raz pierwszy tak dobitnie w całej historii Kościoła, co niektórych „tradycjonalistów” oburza do dziś!), że małżonkowie mają prawo nie pragnąć zrodzenia kolejnego potomka w określonym czasie, a nawet, dla ważnych przyczyn, odłożyć to na czas nieograniczony i mogą chcieć „pewności, że dziecko nie zostanie poczęte” – czyli, mówiąc po prostu – mogą „planować” sobie liczbę dzieci. Powtarza również z całą mocą, że w pełni dopuszczalne jest stosowanie środków antykoncepcyjnych w przebiegu leczenia pewnych chorób.

Nie jest więc prawdą, że dla katolików te rzeczy są zakazane w każdym przypadku, a zatem mylą się także ci farmaceuci, którzy chcieliby (zasłaniając się „sprzeciwem sumienia”) zupełnie zaprzestać ich sprzedaży…

W encyklice tej papież dokonał także klasycznego – i do dziś chętnie przywoływanego w dyskusjach – rozróżnienia pomiędzy dopuszczalnymi a  niedozwolonymi metodami:o ile te pierwsze dla uniknięcia poczęcia wykorzystują jedynie naturalne mechanizmy, działające w ciele człowieka, o tyle te drugie próbują w te mechanizmy ingerować, niekiedy bardzo brutalnie.

Ogólny wydźwięk tego dokumentu był jednak na tyle pozytywny, że niektórzy zaczęli już mieć nadzieję na jakąś nową, tym razem katolicką, „deklarację z Lambeth”, tym bardziej, że podobne rozwiązanie (warunkowe przyzwolenie na niektóre środki antykoncepcyjne w ramach małżeństwa), rekomendowała także Pawłowi VI powołana przezeń komisja, złożona z teologów, lekarzy i – także po raz pierwszy w historii! – samych małżonków. Tak się jednak nie stało, a papieska „rewolucja” w tym względzie została zatrzymana jakby w pół drogi.

Papież podtrzymał zakaz stosowania jakichkolwiek sztucznych środków przeciw poczęciu (poza wyjątkiem omówionym powyżej) – wyraził tylko nadzieję (którą i ja zresztą podzielam). że w przyszłości „medycyna zdoła wypracować wystarczająco pewną metodę poprawnej moralnie regulacji poczęć, opartą na uwzględnianiu naturalnego rytmu płodności.”

Dlaczego tak się stało? Moim zdaniem bardziej z pewnych racji duszpasterskich i moralnych, niż teologicznych.

Po pierwsze, warto zauważyć, że te Kościoły, które kiedyś „w ograniczonym zakresie” zgodziły się na stosowanie antykoncepcji w małżeństwie, dziś już w ogromnej większości zaakceptowały nie tylko wszystkie jej metody, ale często i przerywanie ciąży. Tak to już niestety bywa z wszelkimi „wyjątkami od reguły”, że mają tendencję do rozszerzania się w nieskończoność.

Po drugie zaś (i kto wie, czy nawet nie ważniejsze) papież pisząc swoją „rewolucyjną” encyklikę miał okazję na własne oczy obserwować postępy innej rewolucji, rozgrywającej się poza Kościołem – rewolucji seksualnej.

Rewolucji, która kusząc (zwłaszcza kobiety) nowo odkrytymi możliwościami „uwolnienia od lęku” przed niepożądaną ciążą, „wyzwoliła” jednocześnie całe życie seksualne człowieka już nie tylko z pożądanego przez Kościół kontekstu małżeństwa i rodziny, ale nawet z jakiegokolwiek wymagania wzajemnej miłości i wierności. Odtąd pojęcie „odpowiedzialności za drugą osobę” zaczęło być niekiedy używane już tylko jako przypomnienie o założeniu prezerwatywy we właściwym momencie…

Mam wrażenie, że w takim klimacie Paweł VI miał poważne powody, aby przewidywać, że wyjęcie tylko jednej małej „cegiełki” z katolickiej nauki o małżeństwie spowoduje równie szybki demontaż całej moralności również wewnątrz Kościoła. Przecież sama miałam okazję czytać książkę pod przewrotnym tytułem: „Katolicy i seks”, której autorzy (chociaż nawet nie wszyscy z nich są katolikami…) postulują między innymi, by Kościół uznał za „bezgrzeszne” wszystkie stosunki seksualne pomiędzy dorosłymi ludźmi nie związanymi małżeństwem – w zupełnie dowolnych konfiguracjach…

A nikt chyba nie zaprzeczy, że wynalezienie „absolutnie skutecznych” środków antykoncepcyjnych w sposób znakomity przyspieszyło ten proces? Chociaż oczywiście wolałabym, żeby ludzie powstrzymywali się od przypadkowych kontaktów seksualnych nie tylko ze strachu przed niechcianą ciążą czy chorobami – ale przede wszystkim z własnego wewnętrznego przekonania…

Rozczarowanie w pewnych kręgach było tak ogromne, że niektórzy skłonni byli nawet nagłą śmierć „uśmiechniętego papieża” Jana Pawła I (który według wszelkiego prawdopodobieństwa zmarł na zator płucny) przypisywać temu, że rzekomo planował on zmienić stanowisko Kościoła w sprawie antykoncepcji. Nie ma jednak na to żadnych dowodów.

W każdym razie, choć nauczanie Pawła VI w tej kwestii nadal obowiązuje, warto dodać, że NIE MA ono statusu dogmatu – a papież pisząc o tym nie skorzystał z klauzuli o swojej „nieomylności.” Tak więc nadal można o tym dyskutować bez obawy o ekskomunikę (na swoim blogu od lat czyni to np. red. Artur Sporniak z „Tygodnika Powszechnego”). A sądząc choćby z wypowiedzi Franciszka o braku „katolickiego przymusu wielodzietności”, Benedykta XVI o dopuszczalności używania prezerwatyw w przypadku zagrożenia śmiertelną chorobą (taką jak AIDS) czy też Papieskiej Akademii Życia o tym, że uzasadniona obrona kobiety przed gwałtem obejmuje także jej prawo „do obrony przed nasieniem gwałciciela”, włącznie z pigułką „po” (byleby nie była to pigułka wczesnoporonna) – dyskusja ta wciąż jeszcze nie jest zakończona.

Na zakończenie zaś mojego wywodu muszę dodać jeszcze parę słów na temat tego, co według mnie z „tradycyjnego” nauczania Kościoła (poza wymogiem, że seks powinien implikować miłość i wierność, o czym pisałam już wcześniej) domaga się także dziś koniecznie zachowania i obrony.

Przede wszystkim więc jest to to niezłomne przekonanie, że PŁODNOŚĆ ludzka jest wciąż pozytywną wartością, oznaką zdrowia i darem Boga – a nie największym możliwym zagrożeniem, przed którym należy się bronić rękami i nogami. A dzieci są zawsze błogosławieństwem, nigdy ciężarem. W perspektywie dotykającej nas „epidemii niepłodności” i kryzysu demograficznego (który zresztą Paweł VI przewidywał już ponad 40 lat temu!) wydaje mi się to szczególnie ważne.

Wiecie, dlaczego upadło Cesarstwo Rzymskie? Nie, wcale nie „przez chrześcijan” – jak do dziś sądzą niektórzy. Upadło przede wszystkim dlatego, że wobec postępującego spadku dzietności w pewnym momencie zaczęło tam brakować rąk do pracy (i do obrony rozległych terytoriów) – i Rzymianie zostali zmuszeni do przyjmowania w swe granice coraz większych grup „barbarzyńców.” A kiedy ci imigranci (jak byśmy dzisiaj powiedzieli) zorientowali się, że stanowią już większość społeczeństw Imperium Romanum, doszli do wniosku, że nie ma sensu bronić starego porządku – lepiej na jego gruzach zbudować nowy, własny. I jako historyczka poważnie się obawiam, że „starą”  (także pod względem fizycznym) Europę czeka niedługo taki sam los – choć się na razie jeszcze rozpaczliwie broni przed napływem „obcych.” A różne pomysły ich „asymilacji” (tak, aby woleli raczej kultywować nasze wartości, niż wprowadzać własne) okazują się dziś równie mało skuteczne, jak kilkanaście wieków wcześniej.

My tymczasem żyjemy w świecie, gdzie troska o zdrowie ciała (szczególnie ludzi młodych) posuwa się tak daleko, że planuje się „dla naszego dobra” ograniczyć dostęp np. do niezdrowej żywności czy do solarium – jednocześnie dając nawet nieletnim niemal nieograniczony dostęp do antykoncepcji, a nawet aborcji farmakologicznej. Wniosek: nieplanowana ciąża jest zawsze większym nieszczęściem, niż ewentualne następstwa zdrowotne tych środków, które wciąż są dość poważne – mimo że co pewien czas wypuszcza się na rynek nową ich generację, która to ma zapewniać już tylko samą „czystą radość bezpiecznego seksu.”

Równocześnie jednak wciąż powstają nowe suplementy, które mają ograniczyć te mniej przyjemne następstwa antykoncepcji, których (już) podobno ma nie być. I tak biznes (farmaceutyczny) się kręci…

Sama przez kilka lat brałam na moje problemy hormonalne pewien lek, powszechnie przepisywany nastolatkom np. na kłopoty z trądzikiem i na „wyregulowanie okresu” (co zresztą w wielu przypadkach jest bzdurą – bo albo rytm biologiczny po kilku latach ustali się sam, albo też nie ma w ogóle mowy o żadnej „nieregularności” – wahania cyklu w granicach 5-7 dni są rzeczą normalną u każdej kobiety i nie muszą świadczyć o żadnych zaburzeniach). Czułam się po nim tak koszmarnie, że po dwóch latach męczarni zdecydowałam się go odstawić na własną rękę – a teraz czytam, że właśnie ten środek został wycofany ze sprzedaży w wielu krajach, m.in. we Francji, z powodu groźnych, nawet śmiertelnych, skutków ubocznych. Tak więc moje dolegliwości nie były bynajmniej przejawem „przewrażliwienia”, jak sugerowała mi lekarka…

Jest w tym także pewien szerszy a nie dostrzegany wymiar „ekologiczny”: któż bowiem jest w stanie przewidzieć, jakie długofalowe skutki będzie miało dla przyrody przenikanie do środowiska syntetycznych substancji hormonalnych, wydalanych codziennie przez miliony zażywających je na świecie kobiet? Poważnie pytam.

„Podsłuchowywać? Podsłuchowywać?!”

Wprawdzie temat ten tylko luźno łączy się z ogólną tematyką tego bloga, ale że jest interesujący i na czasie – a ja pomyślałam że przyda mi się coś, co choć na chwilę oderwie moje myśli (oraz uwagę moich Czytelników) od moich osobistych problemów – to i ja coś o tym napiszę. A, co!

Afera podsłuchowa, oczywiście.

Przede wszystkim, przyszło mi do głowy, że podsłuchiwanie, szpiegowanie i nagrywanie to już poniekąd nasz sport narodowy. Podsłuchują i szpiegują prawie wszyscy wszystkich. Zazdrośni zakochani „sprawdzają” w ten sposób swoich partnerów, szkoły – monitorują zachowania uczniów, pracodawcy-pracowników, policja- kierowców… A nade wszystko do tego środka nader chętnie uciekają się dziennikarze wszelkich mediów, pod przykrywką „śledztwa dziennikarskiego” odsłaniając nawet mroczne tajemnice tego, o czym mówi się na zebraniu kółka różańcowego w Pipidówku Dolnym.

Na podsłuchiwaniu (i podglądaniu) bazują też oczywiście wszystkie agencje detektywistyczne i programy typu reality show

Można chyba bez wielkiej przesady powiedzieć, że ludzie obecnie dzielą się na tych, którzy byli, są lub będą szpiegowani – oraz na tych, którzy ich śledzą lub będą śledzić w przyszłości.

Raczej wątpię, by dzięki temu rósł pomiędzy nami poziom „zaufania społecznego”, który i tak, według wszelkich badań, mamy w Polsce żenująco niski.

I to wszystko pomimo tego, że nasza Konstytucja gwarantuje każdemu obywatelowi tajemnicę korespondencji,ochronę wizerunku,  rozmów i życia prywatnego – a prawo wyraźnie stanowi, że przywileje te można naruszyć tylko za zgodą sądu na wniosek prokuratury… Przynajmniej tak słyszałam.

Co więcej (a tego już dowiedziałam się ostatnio z wypowiedzi mecenasa Giertycha – który, jako prawnik, chyba wie, co mówi) przestępstwem jest nie tylko samo bezprawne „wchodzenie w posiadanie informacji dla nas nie przeznaczonych” – ale, tym bardziej, ich wykorzystywanie  i rozpowszechnianie.

To niegłupi przepis – i dlatego nie rozumiem, dlaczego jedynie dziennikarze mieliby być wyjęci spod tego prawa?

Oni sami zasłaniają się często sloganem, że „społeczeństwo ma prawo wiedzieć!”

Choć, szczerze mówiąc, czasami mam wrażenie, że z tym jest właśnie trochę tak, jak z przyłapaniem niewiernej żony na zdradzie – niektórych rzeczy lepiej byłoby się chyba nigdy nie dowiedzieć…

No, tak. Moim zdaniem, jest to klasyczne pytanie o to, czy – i ewentualnie KIEDY? – cel uświęca środki?  Bo wyobraźcie sobie na przykład (żeby już trzymać się bliżej profilu tego bloga) podsłuchy , które ktoś zainstalowałby np. w konfesjonałach, aby dzięki temu wykryć hipotetyczną (tzn. taką, która mogłaby dopiero skutkiem tego wyjść na jaw) aferę pedofilską? Można by coś takiego zaakceptować w imię „wyższego dobra” czy też nie?

Na upartego również za pomocą tortur można wydobyć z człowieka jakieś prawdziwe zeznania – ale czy tak zdobyta „prawda” jest naprawdę tego warta?  Chyba jednak nie – skoro większość państw świata zabrania zbierania informacji w ten sposób….

To oczywiście bardzo przykre, że nasi politycy PRYWATNIE często okazują się kimś zupełnie innym, niż w świetle jupiterów – zwłaszcza po ministrze Sikorskim, który lubił pozować na oksfordzkiego dżentelmena, spodziewałam się czegoś więcej, niż (jak to dawniej mówiono) „języka rodem spod budki z piwem.”

Ale… czy oni nie mają prawa prywatnie, „po godzinach”  (i po alkoholu!) nawet gadać głupot? Czy naprawdę musimy przywiązywać do tego aż taką wagę? I czy to to my, Polacy, jesteśmy w tej sprawie jakimś wyjątkiem? Podobnie, jak sądzę, jest (niestety) prawie wszędzie na świecie. Dzięki aferze Wikileaks wszyscy mieliśmy się przecież okazję przekonać, co tak naprawdę Amerykanie myślą o swoich „drogich sojusznikach” zza oceanu, których zresztą podsłuchiwali na potęgę (i jakoś nie słyszałam, by z tej racji ktoś domagał się na poważnie dymisji Obamy i/lub jego współpracowników…); znana też była sprawa szefa brytyjskiej Partii Pracy, który szczerząc się (nieszczerze) do jakiejś żarliwej zwolenniczki, równocześnie, sądząc, że nikt go nie słyszy, cedził przez zęby w kierunku swoich asystentów coś w rodzaju:”Zabierzcie ode mnie tę starą bigotkę!”

Że już o słynnym, polskim „Spieprzaj, dziadu!” (i na próżno tłumaczyć, że był to jedynie wyraz szczerej miłości pewnej partii do prostego ludu miast i wsi…) – nawet nie warto wspominać.

Tak, tak. Współczesna wielka polityka to bagno. Wszędzie.

Oczywiście, w tym wszystkim śmiechu wart jest też minister Sienkiewicz – pradziadek Henryk nie miałby powodów do dumy z takiego potomka. Bo cóż to w końcu za szef wszystkich służb, który (zanim jeszcze zacznie gadać bzdury…) się nawet nie upewnia, czy aby nie jest nagrywany?

Także premier Tusk (zakładając, że to był on) popełnił gruby błąd, wysyłając ABW do redakcji niezależnego pisma, by odebrała kompromitujące go materiały. Przykro mi, takich rzeczy w państwie demokratycznym się po prostu nie robi – i już.

Ale i redaktor Latkowski (który bronił tajemnic swego laptopa co najmniej jak niepodległości) wcale nie ma w moich oczach zadatków na męczennika świętej, narodowej sprawy, za jakiego chciałby uchodzić. Już chociażby z uwagi na swoją, powiedzmy oględnie, mocno nieciekawą przeszłość…

I wreszcie Robert Sowa, w którego (podobno) „przyjaznym” lokalu to wszystko się zdarzyło – moim zdaniem ów znany mistrz rondla i patelni powinien być odtąd spalony w swoim środowisku. Czy szanowany restaurator pozwala, by  podsłuchiwano jego drogich gości? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, by jako szef interesu mógł rzeczywiście nic o tym nie wiedzieć…

Tak więc, drodzy Państwo – w którąkolwiek stronę by nie powęszyć,fetorek jest mocno nieprzyjemny.

Tylko co nam, zwykłym obywatelom, przyjdzie z tej tak hucznie ujawnionej prawdy?  Ano, obawiam się, że nic. Jak zawsze -”ksiądz wini pana, pan-księdza. A nam, prostym, zewsząd nędza.” Takie tam brzydkie zabawy elit.